poniedziałek, 19 maja 2014

Rozdział 25: Potwór

Coś się kończy, coś się zaczyna. Bardzo lubię ten cytat z prozy Sapkowskiego. 25 rozdział oznacza tylko jedno - dużo wydarzeń i przerwę. Po tym rozdziale blog zostaje zawieszony na około dwa tygodnie. Spytacie pewnie "dlaczego?". Odpowiedź jest prosta, potrzebuję czasu na napisanie około dziesięciu rozdziałów drugiej części Apokalipsy, żeby móc w miarę regularnie (co 5 dni) wrzucać wam kolejny rozdział. Tak więc przewiduję, że 1 rozdział drugiego tomu pojawi się dopiero 2 czerwca, a może nawet trochę później. Na pewno nie zaprzepaszczę tego czasu i dobrze go wykorzystam. Aktualnie mam napisane 6 rozdziałów, ale zauważyłem, że za bardzo przyspieszam przez co słabo mi to wychodzi. Dlatego też, chcę popracować nad tym spokojnie i zaskoczyć was trzymającym w napięciu opowiadaniem.
Co do samego rozdziału powiem tyle - nie jest to najlepszy rozdział jaki napisałem w tej części. Ciężko było mi przeskoczyć tą poprzeczkę jaką postawiły rozdziały np. 10 lub 19. Ten rozdział jest po prostu pewnym punktem kulminacyjnym, który jest ważny dla całej fabuły. Ucieczka z Supraśla i ostateczne opuszczenie terenów Królowego Mostu. Jeżeli wam się spodoba nie zapomnijcie o komentarzu i rozesłaniu bloga znajomym. Dodatkowo, jeżeli czytacie ten wstęp prosiłbym was o napisanie w komentarzach jaka postać została według was najlepiej wykreowana. Jestem ciekaw waszych opinii :P Teraz zapraszam do czytania.

------------------------------------------------------

Rozdział 25: Potwór


                Wszystko zaczęło się dziać tak szybko. Razem z Łowcą podnieśliśmy Cinka i zanieśliśmy go na zaplecze. Po drodze wziąłem jedną z lamp i kazałem wszystkim się wycofać. Tym razem posłuchali na czas. Cofnęliśmy się do poprzedniego pomieszczenia i zabarykadowaliśmy drzwi. Kazałem je trzymać Kiciusiowi oraz Sołtysowi. Musieliśmy stąd uciekać. Do budynku wchodziły zombie. Łapa i Nieznajoma pobiegły po nasze rzeczy, a ja w tym czasie musiałem szybko myśleć. Bałem się o życie Cinka. Nie mógł zginąć i był tylko jeden sposób, żeby go uratować.
Musimy mu odciąć rękę. W ten sposób go uratujemy – krzyknąłem sięgając po siekierę. Spojrzałem na Cinka i zauważyłem coś, czego w życiu bym się u niego nie spodziewał. Strach. Jeden z najtwardszych ludzi jakich znałem bał się. Nie mogliśmy jednak czekać dłużej. Już teraz wyglądał jakby trawiła go gorączka. Wirus rozprzestrzeniał się dosyć szybko. Wziąłem topór strażacki i położyłem rękę przyjaciela na blacie. Zombie dobijały się do drzwi chronionych przez Kiciusia i Sołtysa, a dziewczyny znosiły do wyjścia nasze rzeczy. Wycelowałem w rękę przyjaciela tuż poniżej łokcia. Już miałem uderzać, kiedy po prostu zamarłem. Ilość emocji sparaliżowała mnie.
                 Marcin chyba zemdlał bo osunął się pod blat. Nie dałem rady mu pomóc. Spojrzałem z nadzieją na Łowcę. Był on o wiele większy i silniejszy ode mnie i z pewnością nie miał takiego problemu. W końcu nie znał jeszcze Cinka i nie powinien mieć tak wielkiego problemu jak ja, w okaleczeniu go. Przytrzymałem Marcina od tyłu i położyłem jego rękę na blacie. Podałem topór Łowcy i zobaczyłem jak bez wahania zamachuje się i tnie. Ręka odpadła po pierwszym cięciu, któremu towarzyszył okropny dźwięk pękającej kości i rozcinanego ciała. Spoglądałem na ruszającą się rękę przyjaciela i krew cieknącą pod dużym ciśnieniem z rany. To jeszcze nie był koniec.
                 Cinek zemdlał, ale musieliśmy podpalić kikut. Czułem jak mój towarzysz drży i próbowałem go przytrzymać, ale ten dostał silnego ataku. To musiał być szok. Co gorsza czekało go więcej bólu, bo inaczej wykrwawi się na śmierć. Patrzyłem jak kałuża krwi powstała na blacie spływa powoli na podłogę i o mało nie zwymiotowałem. Nie należało to w żadnym wypadku do przyjemnych widoków. Wiedziałem, że do przypalania kikuta przyda się ktoś, kto odrobinę zna się na opatrunkach więc zmieniłem Sołtysa, który w raz z Łowcą rozbił szkło chroniące użytkownika lampy przed ogniem i wsadził kikut Cinka do ognia. Poczułem okropny zapach i zwymiotowałem, ale to co było straszniejsze to krzyk Marcina.
                 Wrzasnął on tak potwornie, że byłem pewien, iż tego nie przeżył. Jego krzyk wyrażał tyle bólu ile to tylko było możliwe. Zombie naciskały na drzwi, które z każdym uderzeniem fali otwierały się na większą szerokość. W pewnym momencie zombie wsadził rękę pomiędzy skrzydła drzwi, przez co zachował szparę pozwalającą umarlakom na próbę przejścia. Natychmiastowo odciąłem wystającą kończynę nożem i z impetem zamknąłem drzwi. Musieliśmy się jeszcze chwilę bronić. Łapa krzyknęła mi, że wszystkie nasze rzeczy są już gotowe i powinniśmy iść. Dałem jej znak, żeby poczekała jeszcze chwilę. Sołtys kończył bandażować spalony kikut kawałkiem bandaża. Wcześniej polał ranę wodą utlenioną, co wiązało się z kolejną falą krzyku.
                 Twarz Cinka była czerwona i przepocona. Wyglądał on fatalnie, bez problemu można go było pomylić z trupem. Nie wydawało mi się jednak żeby infekcja rozprzestrzeniła się dalej. Miałem przynajmniej taką nadzieję.
Musimy stąd spierdalać – krzyknął Łowca biorąc Cinka na plecy – Zaraz zrobi się tu zajebiście nieprzyjemnie.
Nie czekaliśmy na nic więcej. Wziąłem trzy torby jedzenia i zapakowałem do dużego plecaka, który ostatnio znalazłem. Był on teraz naprawdę ciężki i z pewnością spowolni mnie w dosyć dużym stopniu.
— Jeżeli ktoś z nas zostanie rozdzielony czekamy na niego, jasne?! – zapytałem resztę otwierają tylne drzwi. Łapa i Nieznajoma wzięły pozostałe torby, a Kiciuś wziął do ręki dwa pistolety i je przeładował. Snajperka Łowcy wisiała na jego plecach. Za drzwiami czekało na nas prawdziwe piekło.
                 Kościół był niecały kilometr od baru, ale widząc ilość trupów na ulicy, nie zwiastowało to bezpiecznego przejścia. Tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i już po chwili w siódemkę wybiegliśmy na śnieg padający powoli z nieba. Właściwie wybiegło sześć osób, bo Cinek dalej omdlały znajdował się na plecach Łowcy. Tyły baru były tak zasypane, że śnieg sięgał do kolan. To jeszcze bardziej utrudniało sprawę. Szedłem pierwszy trzymając w ręce topór, którym Łowca dokonał cięcia. Widziałem na ostrzu świeże plamki czerwonej krwi. Nie wyglądała na zanieczyszczoną. Rozcinając zombie nie raz uwalnialiśmy falę czarnej, brudnej juchy i wiedzieliśmy jak ona wygląda.
                 Co chwilę zatapialiśmy się w góry śniegu i traciliśmy równowagę, ale nie widzieliśmy zombie na tej uliczce. Plecak ciążył mi straszliwe, niczym stwór przyczepiony do moich pleców, usiłujący mnie wywalić. Skręcając w lewo usłyszałem jęk i już po chwili zobaczyłem zombie stojące przed nami. Musieliśmy je zabić, to była najszybsza droga. Były tylko trzy, ugrzęzły one w śniegu i najwidoczniej przymarzły. Miałem nadzieję, że nie wyrwą się z lodowych klatek. Podszedłem do pierwszego i zamachnąłem się toporem. Nie przewidziałem jednak prawdziwej ciężkości plecaka i po chwili wylądowałem na plecach nie mogąc wstać. Musiało to wyglądać komicznie.
                 Mniej zabawne jednak było to co stało się chwilę później. Zombie do którego podszedłem wyciągnęło się w moją stronę. Usłyszałem trzask i zobaczyłem jak obie nogi trupa zostają w zaspie śniegu, a reszta ciała spada na mnie próbując mnie ugryźć. Łapa w tym czasie wbiła nóż w gardło zombie obok i uwolniła brudną krew, która zafarbowała śnieg na różowo, a potem czerwono. Próbowałem odepchnąć trupa i wstać, ale był zwyczajnie za duży i ciężki. Widziałem jego połamane zęby, kawałek od mojej twarzy i zalała mnie fala strachu. Nagle ciężar zelżał po tym jak Kiciuś pchnął nożem w ucho trupa i trafił w mózg tym samym uspokajając na wieki żądze mordu.
                 Wstałem z jego pomocą i obserwowałem jak ostatni zombie traci głowę po potężnym zamachu Łowcy, który trafił młotkiem prosto w czaszkę trupa. Ruszyliśmy bez słowa dalej. Przemierzyliśmy w spokoju dwie kolejne uliczki, które były wydeptane przez zombie i trafiliśmy do bardzo wąskiej alei. Z daleka widać już było kościół, który był naszym celem. Czerwona wieża ubrana w biały kapelusz śniegu obserwowała miasto. Widok stamtąd musiał być niesamowity. Nagle alejka rozwidliła się i mieliśmy dwie drogi. Nie mieliśmy pojęcia, którą wybrać. Obie wydawały się prowadzić w stronę kościoła, ale ciężko to było określić z tej pozycji. Kazałem Kiciusiowi, Łapie oraz Nieznajomej pójść kawałek w lewo, żeby zobaczyć dokąd prowadzi droga. Oddalili się nie dalej niż piętnaście metrów, kiedy usłyszałem trzask.
                 Z początku nie wiedziałem co się stało, gdy coś spadło tuż przede mną z okolicznego okna. Nagle zauważyłem, że w jednym z domów ziała dziura, z której wypadło parę zombie. Piętro domu nie było wysokie dlatego też, każdy zombie przeżywał upadek i wstawał ospale, żeby nas zjeść. To była zdecydowanie najdziwniejsza rzecz jaką w życiu widziałem. Nim minęły dwa uderzenia serca z domu wysypało się około dziesięciu trupów. Ze zgrozą stwierdziłem, że walka z nimi tutaj jest zbyt niebezpieczna.
Kiciuś zabierz dziewczyny i spotkamy się przy kościele! – wrzasnąłem cofając się – Pospieszcie się!
                Całe szczęście przewidzieliśmy możliwe rozdzielenie się, więc nie przeraziło mnie to, aż tak bardzo. Bałem się jednak, że coś może pójść nie tak. Twarze moich towarzyszy nie wyrażały nic poza zmęczeniem. Sołtys poruszał się wolno. Pomimo tego, że czasami utrzymywał nasze tempo to teraz trzymał się parę metrów za nami. Łowca szedł drugi od tyłu. Był co prawda silny, ale niesienie człowieka w takich warunkach i tak długi czas musiało być wyzwaniem. Wychodząc na główną ulicę, zobaczyłem zabudowania po lewej. Zakląłem po cichu. Kiciuś i dziewczyny będą musieli zrobić duże kółko, żeby dostać się do kościoła. Miałem nadzieję, że zdążą.
                 Przez kolejne dziesięć minut spotkaliśmy parę zombie, które wraz z Sołtysem zabiłem. Nagle dotarliśmy na ulicę zatkaną przez auta. Małe przestrzenie pomiędzy nimi pozwoliły nam przejść gęsiego, ale bałem się, że pod którymś z aut może kryć się przysypany trup. Stąpałem ostrożnie mając nadzieję, że nie stanie się nic złego. Gdy byliśmy w połowie drogi zauważyłem dwa trupy. Szły do nas w ślimaczym tempie, zbliżając się nieuchronnie. Całe szczęście mogliśmy je ominąć. Moje nogi były obolałe, a na twarzy i w niedużym zaroście znalazło sobie kryjówkę parę płatków śniegu.
                 Nagle nie wytrzymałem i potknąłem się. Plecak ciążył mi ogromnie i na nieszczęście upadłem na auto. Wtedy zaczęło się piekło. Wydawało mi się, że nigdy nie słyszałem głośniejszego dźwięku niż alarm samochodowy, który rozbrzmiał po potężnym uderzeniu plecaka i mojego ciała o drzwi. W życiu nie spodziewałbym się, że niektóre auta mogą mieć jeszcze działające alarmy. Przeklinając przyspieszyłem. Widziałem, że Łowca i Sołtys także zwiększają tempo. Nogi bolały mnie okrutnie i każdy kolejny krok był wyzwaniem. Tylko dwa wraki stojące obok oddzielały mnie od sunącego się naprzeciwko zombie. Wyciągnął on do mnie swoje martwe łapska, jednak był za wolny i dzielił nas zbyt duży dystans, żeby mógł coś mi zrobić.
                 Szedłem do przodu oglądając się raz po razie, żeby zobaczyć, czy moi towarzysze wciąż idą. Kościół z każdą minutą był coraz bliżej. Niestety wprost proporcjonalnie do tego wzrastała liczba zombie. Zaczęły one wypełzać od wschodu, prawdopodobnie było to stado zmierzające z któregoś z większych miast. Możliwe nawet, że były to te same zombie co w Kołodnie. Nogi miałem przemarznięte i odrętwiałe. Każdy kolejny krok był coraz cięższy. Łowca krzyknął do mnie, żebym skręcił w lewo na tyły kościoła.
                 Ta uliczka była zdecydowanie mniej zasypana i z ulga odetchnąłem wkraczając na ubity śnieg. Zombie wywracały się, ale dalej próbowały nas dosięgnąć.
— Daleko jeszcze? Naprawdę ciężko się niesie ten plecak. Waży dobre trzydzieści kilo! – zawołałem czekając, aż Sołtys i Łowca mnie dogonią.
— Twój kumpel waży z osiemdziesiąt, a nie narzekam – zripostował mężczyzna – Schowałem Potwora tuż za rogiem.
Przepełniony nadzieją, że zaraz stąd odjedziemy ruszyłem. Idąc tą ciemną, wąską uliczką myślałem. Grupa Miczi prawdopodobnie nie żyła. Natalia wraz z siostrą Łapy i Gigantem oraz paroma ludźmi Łapy była też prawdopodobnie martwa. Musiałem ustalić cel. Wyszedłem za róg i zobaczyłem coś niesamowitego.
                 Na uliczce jakby nigdy nic stał ogromny samochód ciężarowy. Był on koloru niebieskiego i prezentował się potężnie. Z każdej strony był pokryty blachą, prawdopodobnie umożliwiająca rozbijanie przeszkód drogowych. Z przodu do maski miał doczepione kolce. Były one pokryte zakrzepłą krwią. Poza tym Potwór był zadbany. Widać, że Łowca dbał o swój środek lokomocji. Z radością zrzuciłem plecak obok wozu, jednak nie widziałem ani dziewczyn ani Kiciusia. Nie podobało mi się to. Powinni tu być. Nie mieli za dużo do noszenia. Łowca delikatnie otworzył tyły auta i wrzucił tam nasze rzeczy, po czym pomógł wsiąść Sołtysowi. Następnie ułożył w przytulnym wnętrzu tira Cinka. Zaglądając ukradkiem do środka zobaczyłem, że jest tam całkiem nieźle urządzony. Mógłbym to nazwać domem na kółkach. Z tyłu były trzy łóżka, wcześniej wspomniane bronie oraz parę innych rzeczy.
                 Po zapakowaniu wszystkiego podszedł do mnie.
— Młody gdzie oni są? Musimy zaraz odjeżdżać. Uliczka, którą tu przyszliśmy jest już pełna trupów. Jeżeli nie zbierzemy się w jakieś dziesięć minut, to będzie po nas – powiedział drapiąc się po ranie.
Miał rację.
— Musimy poczekać. Na pewno omijali grupy trupów i zaraz tu będą – powiedziałem bez przekonania. Miałem nadzieję, ale nie potrafiłem odrzucić wizji, w której widzę, ze zginęli. Nagle usłyszałem strzał. Dochodził z uliczki na północ stąd. Ignorując przeklinającego moją głupotę Łowcę, ruszyłem w tamtą stronę. Przeskakiwałem zaspy śniegu i omijałem zagrzebane w śniegu trupy. Usłyszałem kolejny strzał i zobaczyłem dwie postacie otoczone przez parę zombie od mojej strony i całą hordę od drugiej. Poznałem w nich Łapę i Nieznajomą.
                 Nie czekając ruszyłem im na pomoc. Zombie były zajęte nimi, więc bez problemu podszedłem od tyłu i podchodząc do każdego z wolnych zombie, pozbawiałem je „życia” strzałem z pistoletu z bliska. Dwa z pozostałych odwróciły się w moją stronę. Jeden był niesamowicie szybki, biorąc pod uwagę to, że reszta z nich poruszała się od czasu przymrozku z dużym spowolnieniem. Rzucił się on na mnie. Przycisnął mnie do ściany i próbował się wgryźć. Całe szczęście miałem okazję i wolną rękę więc wymierzyłem mu w głowę i pociągnąłem za spust. Usłyszałem dziwne kliknięcie, ale pocisk nie wyleciał. Zdziwienie zmieszało się z przerażeniem. Wyciągając ostatkiem sił nóż zza pasa wbiłem go w gardło trupa. Pistolet wypadł mi z rąk, a cios był niecelny, więc nóż ugrzązł w środku zgniłego ciała.
                 Mogłem przypłacić to życiem gdyby nie strzał, który mnie uratował. Brzmiał on niczym grzmot przycinający niebo. To był Łowca. Trafił trupa perfekcyjnie w ucho. Siła strzału była tak duża, że poczułem wiatr wiejący przy lecącym pocisku. Uratował mnie on jednak i po chwili zobaczyłem jak Nieznajoma dobija drugiego z umarlaków i biegnie wraz z Łapą w moją stronę.
— Gdzie jest Ernest? – zapytałem przerażony.
— On się… poświęcił. Został uliczkę wcześniej, kiedy otoczyły nas zombie. Powiedział, żebyśmy uciekały i… i… — w tym momencie Nieznajoma przystanęła i rozpłakała się. Łowca pospieszał nas, ale ja stałem i nie chciałem słyszeć o niczym innym. Czyżbym właśnie stracił kolejnego przyjaciela. Nie wielu mogłem zaszczycić nazwaniem w ten sposób. Jednym z nich był Goku, który poległ podczas ataku na Obóz. Drugim jest Cinek, który walczy o życie z tyłu Potwora.  Trzecim jest Kiciuś. Nie mogłem go zostawić.
— Muszę po niego iść – stwierdziłem.
                Łapa minęła już mnie w drodze do wozu, żeby zapakować tam żywność więc nie słyszała tych słów. Co innego Łowca i Nieznajoma. Ta druga po prostu zaczęła płakać jeszcze mocniej. Łowca z kolei zaczął wrzeszczeć. Zombie na około było coraz więcej.
— Pojebało cię? Zginiesz jeżeli tam pójdziesz. Musimy spierdalać! Nie widzisz ile ich tu jest? Za chwilę zginiemy wszyscy – krzyczał patrząc na mnie. Co prawda poznałem go niedawno, ale zauważyłem na jego twarzy grymas gniewu. Był na mnie zły. Za dużo osób olałem, tym samym je tracąc – pomyślałem. Gokujin, Eryk, Miczi, Gigant… te wszystkie osoby i jeszcze więcej poświęciły się dla mnie. Teraz nadszedł czas na mój ruch.

— Wracajcie do Potwora – powiedziałem odwracając się do nich plecami – Jeżeli zrobi się gorąco jedźcie do Królowego Mostu. Znajdziemy was tam – zapewniłem ruszając powoli z toporem w dłoni. Nie miałem nawet broni palnej – I pod żadnym pozore… — w tym momencie poczułem silne uderzenie w tył głowy. Świat zawirował, a ja upadłem. Ostatnie co pamiętam to uczucie ciągnięcia i oświetlone lampą wnętrze tira. Następnie poczułem szarpnięcie oznaczające, że pojazd rusza i zemdlałem.

środa, 14 maja 2014

Rozdział 24: Nadzieja umiera ostatnia

No i zbliżamy się powoli do końca pewnej części tej opowieści. Ten rozdział rzuca trochę światła na historię ludzi z Supraśla i Łapy, co moim zdaniem jest interesującym motywem. No i oczywiście mocny koniec, który dla wielu osób może być sporym ciosem. Zapraszam do przeczytania, komentowania oraz rozsyłania znajomym!

------------------------------------------------------

Rozdział 24: Nadzieja umiera ostatnia


                Nie wiedziałem co myśleć o tym co właśnie usłyszałem. Pod starszym mężczyzną rosła plama krwi, a jego ciało leżało żałośnie. Stałem oszołomiony, zastanawiając się czy to rzeczywiście był ktoś bliski Łapie. Ona jednak nie miała żadnych wyrzutów. Natychmiastowo podniosła broń zabitego i podała ją mi. Uchwyciłem strzelbę chowając pistolet i ruszyliśmy. Pierwszy wspinałem się ja. Drabina była solidna i wątpiłem, żeby mogła się połamać. Znowu w mojej głowie pojawiały się myśli związane wyłącznie z moją towarzyszką. Zastanawiałem się czy branie jej do drużyny nie było błędem. Była to osoba młoda, a tak straszliwie bezwzględna, że aż zapierało mi to dech. Nigdy nie widziałem kogoś tak okrutnego, ale z większej perspektywy wolałem ją mieć po swojej stronie niż przeciwko. Musiałem jednak na nią uważać i to mocno. Przez chwilę nawet pomyślałem, czy nie będzie bezpieczniej jak się jej pozbędę. Polubiłem tą dziewczynę, ale nie mogłem być pewien tego, czy nie skończę jak Eryk. Do dziś pamiętałem jego beznogi korpus, po tym jak wpadł w zasadzkę Łapy pod mostem.
                 Popchnąłem delikatnie klapę i poczułem zimne powietrze. Nie wierzyłem we własne szczęście. Widziałem cztery osoby, w tym jedną martwą. Były odwrócone do nas plecami. Wszedłem najciszej jak potrafiłem i schowałem się za jednym z kominów czekając aż wyjdzie Łapa. Niestety jej nie udało się wejść równo cicho, za mocno popchnęła klapę i narobiła tym hałasu. Nawet śnieżyca tego do końca nie zagłuszyła i zobaczyłem jak jeden z ludzi się odwraca. Łapa szybko wskoczyła za drugi komin. Widziałem teraz dokładnie ją i ludzi którzy zaczęli strzelać. Byliśmy w lepszej sytuacji niż oni, ponieważ byli ulokowani między krawędzią dachu, a wejściem, które mieliśmy teraz obstawione. Przez tych ludzi i ich przyjaciół nie wiedziałem co dzieje się teraz z resztą drużyny.  Musieli za to zapłacić.
                 Wyciągnąłem lufę wiatrówki i wraz z Łapą zaczęliśmy strzelać. Nie osłonięci niczym wrogowie cudem unikali ciosów. W końcu jeden z moich pocisków trafił kobietę, która spadła z dachu. Dwaj pozostali mężczyźni trzymali się twardo i sami strzelali. Palce zaczęły mi odmarzać od zimna. Każdy kolejny strzał był coraz mniej celny i sprawiał mi więcej problemów. W końcu zobaczyłem, że Łapa wystrzeliła ostatni pocisk, ponieważ odrzuciła broń za siebie i dała mi znak, żebym zabił ostatniego z ocalałych na dachu. Wychyliłem się i przez chwilę przeżyłem chwilę zawahania. Miałem załadowane trzy naboje.  Wystarczyłoby żebym zabił Łapę i skończył jej szaleństwo. Nikt nie musiałby się dowiedzieć. Wycelowałem w nią, ale po chwili otrząsnąłem się z tego szału i pewnym strzałem postrzeliłem ostatniego ze strzelców. Nie chciałem go dobijać, mógł się jeszcze przydać.
                 Wstałem chwiejnie i rozejrzałem się po okolicy. Wszędzie, jak wzrokiem objąć, było biało. Śnieg przykrył całą okolicę białym płaszczem. Strzelcy mieli stąd świetną pozycję do osłaniania nas. Szybko zlokalizowałem wzrokiem samochód i wstałem dając znać, że nic już nam nie grozi. Moi przyjaciele powoli zaczęli iść w stronę baru, a ja szukałem wzrokiem jeszcze jednej rzeczy. Naszego wybawcy. Zauważyłem go po chwili. Leżał  na dachu obok, coraz bardziej przysypywany śniegiem. Nie wiedziałem czy przeżył, miałem taką nadzieję. Wraz z Łapą zszedłem z dachu aby poszukać naszych przyjaciół.
                 Następne pół godziny było dosyć ciężkie. Nieznajoma i Łapa chodziły od samochodu do głównego pomieszczenia w barze i nosiły nasze zapasy. Cinek i Kiciuś poszli znaleźć wejście na dach. Nadal wierzyłem, że tajemniczy snajper żyje. Jak nie to mieliśmy przynajmniej zapewnioną dobrą broń. Ja z Sołtysem sprawdzaliśmy wszystkie pomieszczenia, aby upewnić się, że lokal jest czysty i będzie tu można zostać przez jakiś czas. Kojarzyłem niektóre z pomieszczeń. Rozpoznałem przede wszystkim te, w którym stacjonował grubas, oraz te, w którym byłem więziony. Sprawdzając ostatnie pomieszczenie usłyszałem dziwny hałas. Wyciągnąłem nóż, a Sołtys wyposażył się w topór znaleziony na zapleczu. Dźwięk wydobywał się z ostatnich drzwi, których wcześniej nie widziałem. Wyglądało to na pomieszczenie personelu.  Dałem Sołtysowi znak, żeby uważał i otworzyłem drzwi.
                 Widok nie był zbyt ciekawy, kiedy jednak zdałem sobie sprawę z tego, co widzę poczułem smutek.  W pokoju znajdowało się tylko jedno krzesło. Było ono wywrócone. Do rury przy suficie był przywiązany sznur, na którym wisiała dziewczyna. Właściwie teraz to już nie była dziewczyna, tylko zombie, ale poznałem ją. Mimo sinej twarzy i szklistych oczu zobaczyłem, że to musiała być ta sama osoba, którą wziąłem jako zakładniczkę gdy stąd uciekałem. Dotarło do mnie, że te chore skurwysyny musiały ją powiesić za to, że pomogła nam w ucieczce, a to wszystko moja wina. Poprosiłem Sołtysa o broń i z drżącymi rękoma zamachnąłem się. Trzask był okropny, ale jedno celne uderzenie uwolniło dziewczynę, która w końcu mogła odpocząć. Ciało dalej zwisało bezwładnie, kiedy opuszczaliśmy pokój. Obchód zajął nam całkiem sporo czasu, więc gdy dotarliśmy do głównego pomieszczenia zobaczyłem, że na stole położono tajemniczą postać, która nam pomogła. Była właśnie bandażowana przez Kiciusia. Sołtys przejął opiekę nad nieznajomym, a ja z resztą usiadłem na podłodze. Człowiek, który nas uratował był o wiele starszy, miał krótką brodę i dłuższe włosy koloru brązowego. Dostał w okolicach barku, więc nie była to poważna rana. Leżał teraz jednak nieprzytomny i całkowicie bezbronny.  Jego ogromna snajperka stała oparta o bar. Była naprawdę ogromna, teraz byłem pewien, że nie widziałem tak ogromnej spluwy.
                 Znowu postawiłem grupę przed ciężkim wyborem. Nie wiedziałem czy dobić, czy oszczędzić  tego człowieka. Nie mieliśmy auta przez moją głupotę, a żeby tego było mało śnieg ciągle padał. Usiadłem przy Nieznajomej i zacząłem rozmowę:
— Mam do ciebie pytanie i naprawdę chciałbym poznać szczerą odpowiedź – zacząłem tajemniczo, chciałem, żeby rozbudziła się i zwróciła na mnie uwagę. Rzadko kiedy pytałem ją o coś. Czas to zmienić – Co myślisz o tym człowieku? Czy on powinien przeżyć?
Pytanie wyraźnie ją zaskoczyło. Nieznajoma była ciekawą osoba. Nie wiedziałem o niej praktycznie niczego, a mimo tego całkowicie jej ufałem.  Nigdy nie zawiodła naszego zaufania i zawsze pomagała na swój sposób naszej sprawie. Szanowałem jej prywatność:
-Emm… właściwie myślę, że tak. Wiem, że zabijanie weszło nam teraz w nawyk, ale czy nie powinniśmy czasami komuś zaufać? Ten człowiek pomógł nam chociaż nas nie znał. Mógł przeczekać, aż tamci nas wystrzelają, a dopiero potem włączyć się do walki. Po mojemu jest spoko – uśmiechnęła się. Miała ładny, delikatny uśmiech. Było mi jej trochę szkoda. Ja w pełni pasowałem do apokalipsy, zawsze gdzieś wewnątrz byłem na to gotów. Ona była zwykłą dziewczyną. Wiedziałem, że lubi się zabawić i jest dosyć odważna, ale wciąż była osobą nie pasującą do tego burdelu:
— Masz rację. Całkowitą rację.
                Podniosłem się ciężko i popatrzyłem jeszcze raz na rannego. Sołtys przykładał zimne okłady do jego rozpalonego czoła. Podszedłem powoli do Kiciusia i Cinka, którzy powoli zasypiali, ale wiedzieli, że przed snem mamy jeszcze jedną rzecz do ustalenia:
— Kto pierwszy bierze wartę? – zapytałem.
Wymienili spojrzenia. Nie byłem pewien co planują, ale podejrzewałem, że zaraz się dowiem:
­— Stary, wiem, że te miejsce źle ci się kojarzy, nam też, ale nie myślisz, że jesteśmy tu bezpieczni? W końcu drzwi zabezpieczone, śnieg przysypał wejścia i sprawdziliście z Sołtysem budynek. Wyśpijmy się wszyscy raz porządnie. Są tu pokoje z łóżkami ludzi, którzy tu urzędowali. Czemu by nie skorzystać i odpocząć? Zostaniemy tutaj parę dni, znajdziemy jakiś pojazd i będziemy myśleć co dalej. W końcu reszta… — zaczął Kiciuś. Wiem, że nie chciał mówić o reszcie ludzi, z którymi byliśmy w obozie. Nawet dla mnie było to bolesne. Teraz przypomniałem sobie o jednej sprawie:
— Gdzie jest ten, który ocalał strzelaninę? Zostawiłem jednego przy życiu bo chciałem go przesłuchać.
Och on. Nie przeżył. Trafiłeś go co prawda w nogę, ale przebiłeś jakąś tętnice i zanim go poskładaliśmy to się przemienił. Dobiliśmy go i zrzuciliśmy na stos z resztą przed barem – stwierdził Kiciuś.
— Szkoda. Nie uważasz, że to dziwne, że nie spotkaliśmy tutaj grupy Miczi? Przecież oni tu musieli być. Pojechali po nas… chyba, że nie dotarli do Supraśla. W sumie mogli zgubić trop, ale czy to oznacza, że są teraz gdzieś w Królowym Moście? – zapytałem. Ciężko było żyć w ciągłej niepewności. Co prawda sama apokalipsa to było coś niezwykle dziwnego, ale dało się do tego przyzwyczaić bo miałem u boku przyjaciół. Teraz połowa z nich była gdzieś tam, a ja marnowałem czas. Muszę znaleźć pojazd i wrócić do Królowego Mostu. Mógłbym znowu zagospodarować jakiś teren. Zbudować kolejny obóz i robić wyprawy po okolicznych terenach w poszukiwaniu reszty. To nie była głupia myśl:
— Można by było spróbować. Ale teraz idźmy już spać – powiedział Kiciuś po czym wszyscy rozeszli się po pokojach.  Każdy zajął oddzielne pomieszczenie.
                 Mimo zmęczenia nie mogłem zasnąć. Przewalałem się z boku na bok i dużo myślałem. Po głowie wciąż mi chodziła myśl związana z Łapą i tajemniczym mężczyzną, którego nazwała ojcem. Nie chciałem jej pytać o to bezpośrednio, ale byłem ciekaw czy ten mężczyzna rzeczywiście był jej tatą. Nagle usłyszałem trzask. Poderwałem się, a serce zaczęło mi bić szybciej. Wrócili… — pomyślałem. Wiedziałem, że nie wybiliśmy wszystkich ludzi z Supraśla, a oni teraz nas zaskoczyli. Podniosłem broń i celując w ciemność opuściłem moją sypialnię. Trzask. Szedłem dalej do źródła hałasu zastanawiając się dlaczego reszta nie wstaje. Może spali za twardo? A może już nie żyli? Trzask. Byłem przerażony. Jeżeli kolejne osoby zginęły przez moją nieodpowiedzialność to nie wybaczę tego sobie. Trzask. Teraz byłem pewien, że dźwięk wydobywa się z pomieszczenia, które było zajęte przez tajemniczego snajpera. Czyżby umarł i przemienił się? Kolejna ofiara naszych działań? Trzask. Otworzyłem z kopniaka drzwi mierząc bronią. Pomieszczenie było dobrze oświetlone i już po chwili zauważyłem, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. W pomieszczeniu na stole dalej leżał snajper, a obok niego stała Łapa. Grała w rzutki. Tarcza wisząca na ścianie była podziurawiona i tkwiły w niej cztery strzałki.
                Dziewczyna spojrzała na mnie nieco rozbawiona, ale widocznie zmęczona. Opuściłem broń i usiadłem na stole obok niej:
— Nie możesz spać? – zapytałem.
— Wybacz jeśli cię obudziłam. Nie dam rady zasnąć z myślą, że moja siostra jest gdzieś tam i możliwe, że marznie lub się boi. Gdybym tylko wiedziała gdzie jest pobiegłabym tam, chociażby to miało być na drugim końcu świata… Rozumiesz? – zapytała.
Rozumiałem.
— Mogę z tobą zagrać? – nie czekałem na odpowiedź tylko oczyściłem tarczę z rzutek i podałem jej trzy z nich. Trzask. Trafiła za osiem punktów:
— Martwisz się o swoich ludzi? – zapytała nieśmiało, dając mi miejsce do oddania rzutu.
— Teraz to są nasi ludzie. Mamy przymierze. – stwierdziłem, oddając rzut i zdobywając siedem punktów – Nie wiem Łapo. Oni gdzieś tam są, ale nie mam pojęcia gdzie. Po prostu to czuję.
Rzuciła ponownie trafiając w szóstkę:
— Co zrobimy teraz? Nie mam na myśli tego co zjemy jutro na śniadanie, tylko co będzie dalej? Zostaniemy tu czy będziemy szukać? – zapytała.
— Myślę, że powinniśmy przeczekać jeszcze parę dni, zebrać siły, znaleźć pojazd i pojeździć po okolicy. Nasi ludzi nie mogli od tak po prostu odejść stąd. Na pewno tez nas szukają. – Miałem przynajmniej taką nadzieję. W jednej z grup był Gigant, a w jednej Miczi. Oni zawsze myśleli racjonalnie. Rzuciłem ponownie trafiają w sam środek tarczy. Spojrzałem w oczy Łapy:
— Teraz ja muszę cię o coś zapytać. Chodzi o tego mężczyznę, którego zabiłaś. Czy on… — zacząłem.
— Tak. Nie chcę o tym mówić…
— Czy to dlatego ci ludzie nas złapali? Chcieli znaleźć ciebie? – wiedziałem, że odpowiedź na to pytanie mnie nie zadowoli albo zwyczajnie jej nie usłyszę, ale musiałem spytać.
— Tak. Bobru naprawdę, proszę cię skończmy temat.
                Zamilkłem. Nie chciałem wywierać na niej presji. Bolał mnie jednak fakt, że to przez nią dostaliśmy się do niewoli i przez nią to wszystko się rozpadło. Przez nią opuściłem obóz i przez nią wpadłem w zasadzkę. Oczywiście też moje agresywne zachowanie zmieniło stosunki z ludźmi z Supraśla, ale to był tylko jeden z powodów. Dokończyliśmy grę i stwierdzając, że Łapa wygrała ostatnim rzutem rozeszliśmy się. Ostatni raz spojrzałem na snajpera leżącego na stole i oddychającego ciężko. Teraz dopiero zauważyłem coś, co wprowadziło mnie w zdumienie. Ten człowiek nie miał jednego oka. W miejscu prawego oczodołu ział otwór. Zdziwiło mnie to, gdyż skuteczność jego strzałów była ogromna, a mógł celować używając tylko jednego oka. Opuściłem pomieszczenie i raz jeszcze sprawdziłem tylne drzwi. Były zamknięte. Ruszyłem korytarzem do pokoju, w którym spałem i rzuciłem się na łóżko. Tym razem zasnąłem bez problemów.
                 Rankiem zbudził mnie Sołtys. Przywitałem się z nim i poszedłem do głównego pomieszczenia baru. Nieznajomy podobno się obudził. Kiedy wszedłem do pomieszczenia siedział już na stole i rozmawiał o czymś z Kiciusiem. Gdy wszedłem w pomieszczeniu zrobiło się cicho. Nieznajomy spojrzał na mnie. Na jego prawym oku była teraz opaska, co nadawało mu wyraz pirata. Był dużym facetem, który najwidoczniej musiał jakoś aktywnie pracować lub lubił sport, bo jego postury pozazdrościł by nie jeden mężczyzna. Kolejną oznaką jego wieku były zakola i ślady siwizny na zaroście i włosach. Podszedłem do niego i przywitałem się:
— Jestem Bobru. Dziękujemy ci za pomoc. Gdyby nie ty nie dalibyśmy rady…
— Mnie możecie nazywać Łowcą. Moje imię jest nieważne, nie w tym pierdolonym świecie. Co do pomocy, nie ma sprawy. Polowałem na tych skurwysynów już od dawna. Rozbili moją grupę w okolicach Białegostoku. Zasłużyli na karę – odpowiedział. Jego głos był niski i pasował do wyglądu.
— Twoja broń stoi tam – wskazałem ją palcem – kiedy wydobrzejesz i będziesz chciał nas opuścić to droga jest wolna.
— Już mnie wyganiasz? W sumie jeśli jest taka możliwość to szukam ludzi. Bycie samotnym to samobójstwo. Zapamiętajcie te słowa. To najważniejsza zasada w tym posranym świecie.
                Miał rację. Nieznajoma robiła właśnie za barem śniadanie składające się z fasoli w puszkach i konserw rybnych. Ja w tym czasie wypytywałem nowego towarzysza o wszystko co ważne. Dowiedziałem się, że był członkiem pięcioosobowej grupy i parę tygodni temu stracił wszystkich w walce niedaleko Białegostoku. Z tego co opowiadał był doświadczonym strzelcem bo należał kiedyś do jakiejś formacji strzeleckiej:
— Szukacie pojazdu? Służę pomocą. Te skurwysyny zabrały mi towarzyszy oraz zapasy, ale mój Potwór został ze mną —  mówiąc to zaśmiał się serdecznie. Zaczęliśmy jeść.
— Potwora? Jakiego potwora? – zapytał z zainteresowaniem Kiciuś.
— Mój tir. Byłem dostawcą zanim zaczęło się to gówno i firma wyposażyła mnie w ogromną ciężarówkę towarową. Oczywiście zmodyfikowałem ją na potrzeby zabijanie skurwieli i teraz jest świetnym środkiem lokomocji. Schowałem ją w garażu na obrzeżach miasta. Tuż za kościołem – powiedział z dumą.
— To świetna wiadomość. Tylko czy pomieścilibyśmy się wszyscy? – zapytał Sołtys.
— Zmieściłoby się tam pięć takich grup jak nie więcej! Od biedy widziałem gdzieś na rynku sprawny autobus. Mi nie był potrzebny, ale jakby ktoś z was chciał moglibyśmy go przejąć – powiedział Łowca.
— Jak wyposażony jest twój Potwór? – zapytałem pochłaniając fasolkę.
— Jeżeli chodzi o zapasy to raczej krucho. Całe szczęście wy macie tu tego sporo. Co do amunicji i broni to mam na pace dwa pistolety i około dwudziestu pocisków oraz cały zapas łomów – odpowiedział bekając.
— Łomów? – spytał Cinek – Na chuj ci łomy?
— No nie pierdolcie, że używacie innej broni do walki wręcz? Łom jest najskuteczniejszy. Szczególnie tak zwana „łapka”. Cichy, skuteczny, a poza funkcją do walki przydaje się również do otwierania różnych rzeczy. Podrzucę wam parę sztuk jak będziecie chcieli.
                Nagle pomyślałem o czymś, o czym powinienem pomyśleć parę tygodni temu jeszcze w Królowym Moście:
— Słuchajcie jutro moglibyśmy wyjechać, wiem, że twoja rana wciąż jest poważna Łowco, ale nie możemy być pewni, że tych skurczybyków z Supraśla nie było więcej. Zebralibyśmy się o świcie i ruszyli do Potwora. Chcę jednak wam przekazać najważniejszy fakt. Ostatnio nie pomyślałem o tym, przez co teraz nie wiemy gdzie jest reszta. Gdyby cokolwiek poszło nie tak wszyscy spotykamy się przy Potworze. Jeśli cokolwiek nas rozdzieli musimy być właśnie tam.
Wszyscy skinęli głowami na znak, że zrozumieli i kontynuowali jedzenie. Dzień spędziliśmy na pakowaniu zapasów, odpoczynku i rozmowie. Mimo kolejnego sojusznika czułem niepokój. Raz prawie dostałem zawału, kiedy usłyszałem strzał. Okazało się jednak, że Łowca dał Kiciusiowi oddać jeden strzał ze snajperki. Wiedziałem, że Kiciuś o to poprosi. To były jego klimaty. Gdy nadszedł wieczór byłem pełen nadziei. Jutrzejszego ranka mieliśmy wyruszyć z powrotem do Królowego Mostu.
                 Byłem prawie pewien tego, że znajdziemy tam kogoś, aż do czasu wieczornej rozmowy z Łowcą. Siedziałem z Kiciusiem, Nieznajomą i Łowcą i obserwowaliśmy jak Łapa, Cinek oraz Sołtys grają w bilard:
— Mówisz, że widziałeś tutaj grupę osób parę dni temu? – spytałem. Serce waliło mi jak szalone i bałem się, że zaraz usłyszę coś niedobrego.
— To byli wasi przyjaciele? Przykro mi Młody… Widziałem jak wpadają na stado zombie i trupy ich otaczają. Jestem pewien, że widziałem jakąś czarnowłosą dziewczynę, młodziaka bez ręki i parę innych osób. Nie widziałem jak ginęli, ale byli w tak chujowej sytuacji… — rzekł Łowca.
Miczi i Dalion oraz reszta. Musiał ich tu widzieć. Czyli prawdopodobnie cała grupa zginęła. Poczułem smutek pomieszany z gniewem. Nie zasłużyli na coś takiego. Oni szli nas ratować. Nie miałem ochoty na dalszą rozmowę. Musiałem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
                 Wspiąłem się po schodach na dach i wyszedłem w mroźną noc. Było całkowicie ciemno, księżyc był za chmurami, a gwiazd nie było widać. Nagle zobaczyłem jednak coś i usłyszałem jęki. Coś pełzało na dworze.  Zauważyłem trupa, ale nie był on sam. Po chwili dostrzegłem parę następnych i jeszcze kilka. Było ich dużo. Co gorsza szły do światła, które wydobywała lampa stojąca na stole w głównym pomieszczeniu baru. Zombie były wolne, ale musiałem ostrzec moich przyjaciół. Cofnąłem się z zamiarem zejścia drabiną, gdy nagle straciłem równowagę i o mało nie spadłem z dachu. Upadłem jednak i uderzyłem głową o jeden z kominów, za którym się ukrywałem gdy zdobywaliśmy to miejsce. W głowie mi się zakręciło i przez chwilę nie wiedziałem co się dzieje. Czułem tylko przeszywające zimno.

                 Nie wiem ile tak leżałem, ale w końcu odzyskałem świadomość i wstałem. Ostrożnie zszedłem z dachu i puściłem się biegiem w stronę głównego pomieszczenia. Usłyszałem trzask pękającej szyby. Bojąc się o życie pozostałych jeszcze bardziej przyspieszyłem przeładowując pistolet. Gdy wkroczyłem do miejsca, gdzie byli moi towarzysze zamarłem. Cinek i Kiciuś czyścili szybkimi uderzeniami zombie próbując wejść tu przez okna.  Kazałem im się odsunąć i zacząć strzelać, ponieważ trupów było za dużo, ale powiedziałem to za późno. Widziałem jak jeden z trupów chwyta Cinka za rękę i wgryza się w nią uwalniając falę krwi. Cinek odskoczył do tyłu i z przerażeniem patrzył na krwawy ślad, w którym go ugryzł zombie. Był zarażony.

piątek, 9 maja 2014

Rozdział 23: Śnieżyca

Rozdział 23, coraz bliżej końca ;) Przeczytajcie, skomentujcie i wyślijcie znajomym.

-----------------------------------------------------------------

Rozdział 23: Śnieżyca


                Obserwowałem ją w ciszy. Za oknem było i ciemno i biało naraz. Ciemno przez otaczającą nas noc, a biało od śniegu, który sypał jak szalony. Bałem się, że będziemy mieli problemy z wyjściem stąd, gdy się obudzimy. Całe szczęście dom był szczelny i miał nawet piecyk z zapasem drewna, dzięki czemu wszystkim było ciepło. Obserwowałem moich przyjaciół patrząc głównie na Łapę. Nie mogłem jej obwiniać o to, że pojechaliśmy do Supraśla, ale to była poniekąd jej wina. Gdyby nie pojawiła się w moim życiu, prawdopodobnie nie uciekałbym z obozu, żeby się od niej uwolnić. Siedziałbym sobie teraz w domu Kiciusia i rozmawiał o czymś beztrosko z Natalią lub Miczi. Westchnąłem. Obie prawdopodobnie były daleko stąd, w najgorszym wypadku nie żyły. Nie miałem sił na płacz, chciałem się tylko wyspać i trochę odpocząć, jednak nie mogłem. Wszyscy byli zmęczeni zarówno psychicznie i fizycznie.
                 Zamykając oczy przenosiłem się do pomieszczenia w Supraślu i widziałem Grubego, który przychodził mnie bić. Potem przypominałem sobie, że on już nie żyje. Każdy z nas stracił kogoś podczas ataku osób z Supraśla na obóz. Łapa była cały wieczór smutna, z powodu utraty siostry, chociaż starała się to sprawnie ukrywać. Chciałem ją pocieszyć, chociaż wiedziałem, że nie mogę. Dalej czułem coś do Natalii i moim priorytetem było ją znaleźć. Bałem się o Sołtysa, który stracił oficjalnie ostatniego mieszkańca Królowego Mostu, nie licząc Kiciusia. Jest takim starym człowiekiem, a przeżył wszystkich młodszych i zdrowszych. To musiało być smutne.
                 Kiciuś dalej ubolewał wewnętrznie nad stratą Eryka i wiedziałem, że wciąż nie wybaczył Łapie. Chociaż ją zaakceptował. Spojrzałem znowu na śpiącą dziewczynę. Była piękna i groźna zarazem. Leżała przytulona do Nieznajomej żeby zachować więcej ciepła. Obie zaprzyjaźniły się, co było całkiem ciekawe. Musiałem dowiedzieć się więcej o obu paniach. Nie znałem imienia żadnej z nich. Były to dla mnie po prostu „Nieznajoma” i „Łapa”. Nagle zdałem sobie sprawę, że Łapa otworzyła oczy i patrzyła na mnie. Speszony odwróciłem wzrok, ale usłyszałem, że czarnowłosa wstaje i idzie w moją stronę. Nie mając innego wyjścia uśmiechnąłem się słabo i podsunąłem aby usiadła obok mnie. Nadal do końca jej nie ufałem, pamiętałem co zrobiła z Erykiem i o skutkach jej ataku na obóz. Mimo to apokalipsa zmusiła mnie do zaufania jej i miałem nadzieję, że jakoś na tym wyjdę. Gdy poczułem jej ciepło obok mnie, przez ciało przeszły mi dreszcze. Czułem dziwną mieszankę ekscytacji i zaciekawienia. Nie dałem jednak tego poznać po sobie. Spoglądałem do przodu, na śpiących Cinka, Ernesta oraz Nieznajomą. Spodziewałem się usłyszenia jak zwykle pewnego siebie głosu Łapy, lecz to co zrobiła zaskoczyło mnie.
                 Usłyszałem płacz. Zobaczyłem jak po jej pięknej twarzy spływają łzy, które skapywały po chwili na koc którym się okryła. To mnie całkowicie zdziwiło. Była chyba najtwardszą osobą jaką znałem, a teraz siedziała przy mnie i łkała jak dziecko. Nie wiedziałem co zrobić, więc zadziałałem impulsywnie i przytuliłem ją. Wtuliła się we mnie gwałtownie i łkała cicho. Mi też chciało się płakać, ale nie mogłem pokazywać po sobie słabości. Jeżeli ludzie zobaczyliby, że nawet ja się poddaje to oznaczałoby koniec. Wydawało mi się, że jestem ostatnim filarem tej drużyny. Nagle Łapa odezwała się:
— Przysięgałam ją chronić Bobru. Obiecywałam, że nic jej się nie stanie. Miała być bezpieczna, a mimo to jest teraz nie wiadomo gdzie, możliwe, że już nie żyje.
Było mi jej żal. Straszliwie żal. Nie chciałem jej pocieszać pustymi słowami, więc tylko mocniej ją przytuliłem. Siedziała przy mnie jeszcze parę minut, kiedy zauważyłem, że zasnęła. Delikatnie zdjąłem ją z siebie i położyłem pod ścianą. Przykryłem ją starannie po czym sam położyłem się obok i natychmiast zasnąłem.
                 Obudziłem się z rana, kiedy reszta zbierała się powoli do zjedzenia czegoś. Cinek grzebał w plecaku i podawał puszki z żywnością Kiciusiowi. Wyjrzałem za zasłonę i zobaczyłem, że śnieg ciągle pada. Nie zwiastowało to niczego dobrego. Przeciągając się spojrzałem na Łapę, która ciągle leżała przy mnie. Podniosłem się i ubrałem aby dołączyć do moich przyjaciół. Nikt nie zadawał pytań związanych z tym, że Łapa spała przy mnie co mnie w sumie cieszyło. Na śniadanie była podgrzewana przy piecyku fasola. Zawsze lubiłem to warzywo i zjadłem z apetytem całą puszkę popijając wodą. Następnie sprawdziłem stan mojego uzbrojenia. Nóż, który zabrałem z domu w Białymstoku wydawał się brudny i odrobinę tępy, więc pożyczając nóż Nieznajomej przejechałem parę razy ostrzem po ostrzu, aby chociaż trochę zwiększyć ostrość broni. Do pistoletu miałem jeszcze dziesięć naboi. Niestety amunicja kończyła nam się i w sumie każdy z nas miał ostatnie magazynki. Wiedziałem, że teraz musimy oszczędzać każdy nabój.
                 Nieznajoma zaczęła budzić Łapę. Kiedy czarnowłosa wstała spojrzała na mnie ale szybko odwróciła wzrok. Rozumiałem, że była odrobinę zawstydzona chwilą słabości, ale nie miałem zamiaru jej tego wypominać. W końcu każdemu może się coś takiego zdarzyć.  Cinek wyszedł z toporem na ganek, aby zobaczyć, czy śnieg pozwoli nam swobodnie się poruszać. Miał zamiar sprawdzić również okolicę pod kątem obecności umarlaków. Usiadłem na jednym z krzeseł stojących w chatce i odezwałem się:
— Słuchajcie musimy ustalić co dalej. Moim zdaniem powinniśmy wyruszyć do Kołodna i Supraśla i poszukać śladów grupy Miczi. Nie zaszkodziłoby znaleźć samochodu, nie wiem czy wytrzymamy długo na tym cholernym mrozie.
Moglibyśmy też wrócić do obozu i sprawdzić czy nikt tam nie wrócił. Ostatecznie wydaję mi się, że wszyscy będą szukać się właśnie w tym miejscu – stwierdził Sołtys.
— Ja mimo wszystko wróciłbym do Supraśla. Jak pomyślę, że te gnojki zaatakowały ludzi, którzy po nas pojechali to krew się we mnie gotuje – powiedział Kiciuś.
— Mówisz o zemście na nich? Jest nas co prawda teraz sześcioro, ale to wciąż może być za mało. Nie wiem co prawda ile osób zginęło w ataku na nasz obóz, ale wydaję mi się, że ich wciąż będzie więcej. A nie zapominajmy, że amunicja nam się kończy. Nie możemy pozwolić sobie na strzelaninę, chyba, że przejęlibyśmy ich skład broni o ile takowy mają – odpowiedziałem.
— Sam grubas, który nas trzymał miał spory zapas amunicji i broni, można by spróbować. Wątpię, żeby spodziewali się naszego powrotu. W końcu zaledwie dwa dni temu stamtąd uciekliśmy – rzekł Kiciuś.
— Mają broń. Pojazdy też. Wiem, bo moi ludzie, zanim zlokalizowali wasz obóz w Królowym chcieli zaatakować ich. Niestety po obserwacji i nawet jednej próbie ataku odpuściliśmy sobie. Było ich po prostu za dużo – włączyła się do rozmowy Łapa
                 W tym momencie do chaty wrócił Cinek. Ostatecznie ustaliliśmy, że wyruszymy do Supraśla i tam poszukamy grupy Miczi. Zebraliśmy się i już piętnaście minut później byliśmy w drodze. Śnieg napadał do kolan, przez co poruszało się naprawdę ciężko. Było jednak cieplej niż wczoraj, co znacznie ułatwiło nam podróż. Szliśmy w kupie, trzymając się blisko siebie i mając bronie gotowe w każdej chwili do wystrzelenia. Z przodu szedłem ja i Kiciuś, w środku Łapa i Nieznajoma, a pochód zamykał Sołtys i Cinek. Czułem się zdenerwowany, te uczucie trzymało się mnie kurczowo od paru dni, od czasu wyruszenia po zapasy. Najpierw więzienie, potem rozpad obozu. Wszystko to stało się tak szybko, że mogłem to porównać z kolejnym wybuchem apokalipsy. Cały świat przewrócił się do góry nogami po raz drugi.
                 Dróżka doprowadziła nas do zakrętu za którym było Kołodno. W oddali było słychać wciąż charakterystyczny dźwięk przemarszu hordy. Nie wiedziałem gdzie teraz jest dokładnie, ale byłem pewien, że nie jest tak groźna jak przed opadem śniegu. Na własne oczy przekonałem się, że zombie są teraz wolniejsze niż zwykle, a te uszkodzone przymarzają do różnych słupów, albo całkowicie zatrzymują się przez to, że wnętrzności miały tak zamrożone, że uniemożliwiały one zginanie kolan czy też po prostu ruszanie nogami. Wolałem jednak ominąć Kołodno, żeby na nie wpaść. Przy samym Kołodnie skręciłem na północne pola i trzymając się linii lasu zacząłem przeprowadzać moich przyjaciół przez obsypane śnieżną pierzyną tereny.
                 Zadziwiało mnie to jak Sołtys utrzymywał tempo pięciu młodszych ludzi. Byłem pewien, że zdrowy tryb życia i odpowiednia dieta złożona z naturalnych i świeżych produktów przyczyniła się do kondycji starca. Spoglądając daleko na północ, wśród drzew widać było szczyt wieży obserwacyjnej. Pamiętam jak dziś jak byłem tam z Gigantem, Szpiegiem oraz Natalią. Teraz nie wiedziałem nawet czy żyją. Moje życie zamieniło się w jedną wielką niewiadomą. Byłem ponownie na drodze, tylko z jedną różnicą – tym razem nie byłem sam. Mijając Kołodno na około trafiliśmy na ambonę. Dwa lata temu na wakacjach wspinaliśmy się na nią z Kiciusiem i Cinkiem. Teraz stał przy niej trup. Był przysypany do pasa śniegiem i machał żałośnie łapskami. Zaczął wydawać charakterystyczny dźwięk, który sprawiał, że włos na głowie się jeżył, kiedy nas zauważył.
                 Cinek podszedł do niego i od niechcenia zamachnął się toporem farbując okoliczny śnieg na czerwono.  Cała nasza szóstka była już przyzwyczajona do zabijania zombie. Człowiek żyjący około miesiąca w tym świecie po prostu miał to już w nawyku. Zrobiliśmy przy nim mały postój, żeby się napić. Z początku planowałem wspiąć się na ambonę i rozejrzeć, ale kiedy zobaczyłem w jakim jest stanie uznałem to za zbyt niebezpieczne. Rozejrzałem się po polach otaczających Kołodno widząc odległe sylwetki hordy zombie będące przy wschodnim wyjeździe z miasta. Widać, że zmierzały w stronę Królowego Mostu. Posmutniałem na myśl o straconym obozie i przyjaciołach. Chociaż możliwa była opcja, że zginęli, wierzyłem w to coraz mniej. Starałem się jednak odrzucać tak negatywne wizje z mojej głowy i starać się być przykładem dla reszty. Ludzie mnie słuchali i szanowali, nie mogłem zniszczyć swojej reputacji, która utrzymywała grupę w jedności. Żałowałem teraz, że nie wziąłem ze sobą lornetki z Królowego Mostu. Byłem pewien, że widziałem jakieś w miarę sprawne auto, ale było ono za daleko, żeby stwierdzić czy to prawda czy fałsz. Pokazałem go Kicusiowi, ale ten stwierdził, że nie ma co ryzykować i znajdziemy coś na drodze za Kołodnem. Miałem taką nadzieję.
                 Wiatr zaczął wiać mocniej o przeradzając śnieżycę w drobną zamieć. Najgorsze jednak było to, że wiatr wywiewał nasz zapach w stronę odległych teraz o około półtora kilometra trupów. Jak znajdą nasz trop to będziemy mieli ogromne problemy. Zadrżałem na samą myśl. Przyspieszaliśmy tempa, a słońce wisiało wysoko nad nami. Dwadzieścia minut zajęło nam przebrnięcie przez zaspy do drogi głównej kawałek za Kołodnem. Widzieliśmy coś co wyglądało jak auto na końcu polnej drogi więc ostrożnie ruszyliśmy w tym kierunku. W miarę zbliżania się do celu nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście, bo to rzeczywiście było auto. Przypominało trochę te, którym dostałem się do Królowego Mostu z tą różnicą, że było w dużo gorszym stanie. Maska była wgięta jakby auto wjechało na zombie i to z niemałą prędkością. Jedne drzwi wisiały dziwnie, a na drugich widać było plamy krwi. Z wyciągniętym pistoletem sprawdziłem okolice. Pomagał mi w tym Kiciuś i Cinek. Sprawdziliśmy dokładnie czy to nie pułapka i z radością wsiedliśmy do środka. Kluczki były na miejscu. Wyglądało to trochę strasznie, nie chciałem nawet myśleć co takiego stało się z poprzednim właścicielem.
                 Kiciuś usiadł jako kierowca. W tym czasie ja z Cinkiem pakowaliśmy nasze zapasy do bagażnika. Cieszyłem się z tego, że odzyskałem przyjaciela. Nie zapomniałem co prawda tego, że był po stronie Alexa, ale teraz kiedy on nie żył, Cinek stał się zaufanym człowiekiem. Zapakowałem się do auta na jedno z tylnych miejsc. Usiadła przy mnie Łapa. Z przodu przy Kiciusiu siedział Sołtys, a pomiędzy nim a mną, na środku, siedzieli Cinek z Nieznajomą. Nie czułem się zbyt komfortowo będąc tak blisko tej dziewczyny. Wiedziałem, że potrzebuje mnie teraz bardziej niż zawsze, ale nie podobały mi się myśli, jakie pokazywały mi się w głowie, kiedy przebywała blisko. Te przytulenie wczoraj wieczorem… to był błąd. Nie po to walczyłem tyle o Natalie, żeby teraz tracić głowę dla pierwszej lepszej ocalałej. Tej myśli się starałem trzymać. Nie było to jednak łatwe.
                 Droga do Supraśla zapowiadała się na co najmniej pół godziny jazdy, jak nie więcej. W końcu drogi były zasypane, a nie było odśnieżarek, żeby zepchnąć śnieg na pobocze. Jechaliśmy więc po nierównym terenie, wpadając co jakiś czas w góry śniegu i zatrzymując. Łapa oparła się o mnie i zamknęła oczy. Kolejna rzecz, która mnie dziwiła w jej zachowaniu to ufność. Jeszcze niedawno była to roztropna osoba, która widziała we mnie tylko dowódcę Królowego Mostu, ale wciąż wroga. Teraz ufała mi całkowicie, w końcu mogłem ją zabić w każdej chwili. Nie mogłem pojąć tego co się dzieje. Nie narzekałem jednak. Zamknąłem oczy i sam próbowałem się odprężyć przed powrotem do piekła, z którego parę dni temu uciekaliśmy.
                 Wydawało mi się, że myślałem ostatnimi czasy za dużo. Powinienem uspokoić myśli i starać się nie zagłębiać w tematy, które dla mnie samego były niewygodne.  Wyciszając się odpłynąłem po cichu. Obudziła mnie Łapa. Potrząsnęła mnie delikatnie i kazała wstawać. Poznałem okolicę, chociaż była teraz przysypana śniegiem. Staliśmy niedaleko miejsca, w którym straciliśmy samochód z zapasami. Przed nami rozciągała się rzeka, przy której leżał Supraśl. Słońce oświetlało swoimi promieniami śnieg sprawiając, że całe miasto wyglądało jakby było zaklęte w kryształ i zachowane w nim na wieki. Nie mieliśmy dużo czasu. Jeżeli grupa Miczi gdzieś tutaj była, to musiała zostać na noc, gdyż nie było widać żadnych ślad opon oprócz naszych. Nasi przyjaciele albo byli gdzieś blisko, albo odjechali w inną stronę. Byłem pełen obaw. Kiedy Kiciuś miał już zamykać auto zatrzymałem go. Wpadłem na pewien ryzykowny pomysł i wiedziałem, że już nic nie zmieni mojej decyzji. Zabawne było jak ciekawe pomysły nawiedzały człowieka w różnych momentach.
                 Ten był wyjątkowo ryzykowny biorąc pod uwagę, że w okolicznych budynkach chowało się sporo osób.  Poprosiłem Kiciusia i resztę, żeby wrócili do wozu. Pokazałem Kiciusiowi gdzie ma podjechać, wskazując budynki przy głównej ulicy, na której znajdował się bar. Towarzysze spojrzeli na mnie dziwnie, ale ja wyjątkowo nie czekałem na ich propozycje. Czas z defensywy przejść do ofensywy. Ta taktyka, choć ryzykowna, zadziałała jak odzyskiwałem Królowy Most z rąk Alexa. Teraz głowa tego śmiecia została gdzieś w Królowym Moście, a ja nadal żyłem. Można było wręcz powiedzieć, że oddałem mu „jego” obóz.
                  Ludzie nie ukrywali zdenerwowania. Nieznajoma wierciła się niespokojnie, a Cinek stukał palcami o lufę swojego pistoletu. Zastanawiałem się teraz nad tym gdzie w tym mieście może znajdować się sklep z bronią i czy został już znaleziony i splądrowany przez kogoś. Nawet jeżeli te osoby mogły zostawić coś, co według nich się nie przydało, a nam mogło pomóc.  Kiciuś podjeżdżał coraz bliżej i bliżej, aż w końcu znaleźliśmy się w miejscu skąd widać było główną ulicę. Ernest próbował zatrzymać auto, kiedy usłyszeliśmy wystrzał. Był to jeden z tych momentów, kiedy czas spowolnił aby przyspieszyć z potrójną mocą. W pół uderzenia serca zobaczyłem jak jedna z szyb pęka, a po chwili usłyszałem trzask przebitej opony. Widziałem jak auto nagle wpadło w poślizg i uderzyło w murek przy drodze. Zarzuciło mną do przodu i cudem uniknąłem uderzenia głową w szybę.
                Wygramoliłem się i z kopniaka otworzyłem tylne drzwi naszego auta. Widziałem, że reszta też próbuje się ukryć przed strzelcem, ale Kiciuś i Sołtys siedzący z przodu mieli większy problem. Zalała mnie fala strachu, starałem się wyjrzeć za auto i zlokalizować strzelca. Zauważyłem jak na jednym z dachów coś się rusza. Po chwili byłem już pewien, że ktoś tam leży, widziałem jak kuca, mierząc do nas z wiatrówki. Prawdopodobnie gdyby nie to, że pada śnieg już byśmy nie żyli. Nie mieliśmy szans stawić temu czoła. Wszyscy byliśmy znacznie niżej, a dodatkowo mieliśmy tylko pistolety. Pomogłem wydostać się z wraku Łapie, Cinkowi oraz Nieznajomej po czym wspólnie staraliśmy się otworzyć drzwi kierowcy, żeby uratować Ernesta i Adama. Przy każdym wystrzale bałem się, że usłyszę krzyk któregoś z moich znajomych. Nagle Cinek wskazał coś ręką i zobaczyłem, że nie ostrzeliwuje nas jedna osoba, ale co najmniej dwie. Pociski uderzały o auto tworząc upiorny rytm, który w każdym momencie mógł być przerwany krzykiem. Wydawało mi się, że z każdą minutą coraz więcej osób do nas strzela i rzeczywiście zauważyłem kolejne postacie siedzące na dachu i mierzące do nas.
                 Nie strzelali już tak często, widocznie nie mieli tyle amunicji, ale mimo to byliśmy w pułapce. Wycofanie się nie wchodziło w grę, a droga do przodu to było nawet większe samobójstwo. W końcu z trudem otworzyliśmy drzwi i uwolniliśmy Kiciusia i Sołtysa, którzy położyli się i z trudem łapali oddech. Wiedziałem, że są przerażeni, sam bałem się jak cholera. Spojrzałem na drogę, którą przybyliśmy i zobaczyłem nieduży murek dziesięć metrów od nas. Mogłem spróbować do niego pobiec i okrążyć wrogów, ale wątpiłem w to, że uda mi się to samotnie zrobić. Spodnie już całkowicie mi przemokły, chociaż nie czułem zimna. Nie wiedziałem dokładnie czy to ze strachu czy z napływu adrenaliny.
                Nagle usłyszałem krzyk. Spojrzałem szybko na moich przyjaciół, ale żaden z nich nie był ranny. Wyjrzałem delikatnie za maskę auta i zobaczyłem, że przy dachu, na ulicy, leży jeden z moich oprawców. Po chwili zauważyłem jak kolejny z nich spada.  Starałem się znaleźć wzrokiem osobę, która nam pomaga, ale było to ciężkie. Płatki śniegu wpadały mi w oczy, a wstanie równało się trafieniu. Kiciuś zawołał i pokazał nam jeden z dachów. Przez chwilę nie widziałem tam nic, ale w końcu dostrzegłem ruch. Na sąsiednim do naszych oprawców dachu stała jedna postać. Miała w ręce największą broń palną jaką w życiu widziałem. Nawet z daleka wydawała się mieć dobre półtora metra długości. Tajemniczy strzelec przy każdym strzale ze swojej ogromnej broni zabijał kolejnego z naszych oprawców.
                 Wstałem i bez wahania puściłem się biegiem w stronę budynku na którym stali wrogowie. Widziałem jak przyjaciele próbują mnie zatrzymać, a oprawcy wymieniają serie z broni z tajemniczym strzelcem. Nie słyszałem jednak nic. Wszystko zagłuszała wichura. Biegłem i zobaczyłem, że strzelec dostaje i upada. Całe szczęście nie spadł, czułbym się źle z tym, że osoba, która nas uratowała po prostu ginie. Nie liczyło się dla mnie teraz nic. Byłem wściekły i czułem, że adrenalina robi swoje. Albo tam wbiegnę i zabije, albo to mnie zabiją. Dotarłem do drzwi baru, tych samych, które otworzyliśmy parę dni temu z Cinkiem i Ernim. Otworzyłem je i uspokoiłem trochę. Wiedziałem, że może tutaj być mnóstwo ludzi z Supraśla
                . Przeładowałem pistolet i zwolniłem blokadę. Byłem gotowy do strzału. Korytarze były ciemne, gdzie nie gdzie wpadały pojedyncze promienie słońca. Ruszyłem korytarzami szukając wejścia na górę, gdy usłyszałem trzask tuż za mną. Serce prawie mi stanęło ze strachu. Obróciłem się i wymierzyłem bronią. Zza rogu wyszła Łapa. Podążała za mną. Bez słowa poczekałem na nią i wspólnie ruszyliśmy korytarzem. Gdy byłem tutaj poprzednio widziałem gdzieś schody prowadzące na dach, ale teraz nie miałem pojęcia gdzie one były. Dopiero po dwóch minutach wspięliśmy się wraz z Łapą klatką schodową i zobaczyliśmy drabinę prowadzącą na dach. Wciąż było słychać strzały. Zastanawiałem się czy reszta moich przyjaciół biegła aby mi pomóc tak jak Łapa i czy przez przypadek nie przypłacili tego życiem. Nie wiedziałem czy bardziej się boję czy mam ochotę dobić resztę.
                 Tuż pod klapą na dach usłyszeliśmy krzyki. Dwie postaci prowadziły ożywioną dyskusję gdzieś na tym poziomie baru. Skryliśmy się w ciemniejszym kącie i czekaliśmy. Po chwili zobaczyliśmy dwie biegnące postaci, które zmierzały w stronę drabiny. Złapałem Łapę za rękę i kiedy wrogowie byli blisko uścisnąłem na znak, że teraz atakujemy. Zaszarżowałem niczym Gigant próbując  zepchnąć pierwszego z mężczyzn za barierkę, ale udało mi się go tylko wywalić.  Drugi w tym czasie próbował ustawić się do strzału. Widziałem jak celuje do mnie wiatrówką. Wtem do akcji weszła Łapa, która zaszła go od tyłu i poderżnęła gardło. Ja starałem się przytrzymać starszego i silniejszego ode mnie mężczyznę, ale poczułem, że ten mi się wyrywa. Po chwili zepchnął mnie z siebie i próbował rzucić się po broń, która mu wypadła podczas upadku. Na jego nieszczęście była już tam moja towarzyszka. Z trzaskiem złamała palce wroga, który sięgał po pistolet po czym uniosła dłonią jego twarz, żeby spojrzeć mu w oczy. Mężczyzna krzyknął gdy łamano mu palce, ale gdy spojrzał w piękne oczy Łapy zobaczyłem na jego twarzy przerażenie. Łapa uśmiechnęła się paskudnie i kazała mi podać pistolet. Mężczyzna widocznie ją znał, bo siedział z otwartą szeroko gębą. Po jego oczach spływały łzy. Łapa przeładowała i wymierzyła w głowę starszego od niej człowieka po czym powiedziała:
— Żegnaj ojcze.

I strzeliła.

niedziela, 4 maja 2014

Rozdział 22: Rozpad

Rozdział 22 opowiada o coraz gorszych warunkach jakie stają na przeciwko Bobra i resztek jego grupy. Czy cokolwiek będzie takie samo jak kiedyś? Nie wiadomo. Po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym.

-----------------------------------------------------------------

Rozdział 22: Rozpad


                Śnieg padał i padał. W krótce przykrył tereny Królowego Mostu białym płaszczem. Przykryta została droga, domy oraz pobojowisko. Ciała wszystkich poległych. Nie mówiąc już o trupach. Śnieg przykrył też mnie. Leżałem na brzuchu nie dając rady wstać. Kiciuś próbował mnie podnieść, ale ja nie potrafiłem się przełamać. Straciłem wszystko na czym mi zależało. Królowy Most upadł, większość moich przyjaciół znikła, a na domiar złego śnieg padał i padał. Czułem jak okrywa mnie zimną pierzyną i powoli przenika w głąb mojego ciała. Drętwiały mi ręce i nogi, ale ja nie wstawałem. Słyszałem krzyki moich przyjaciół, lecz nie potrafiłem zrozumieć ich sensu. Wszystko przeze mnie.
                Gdybym nie podjął decyzji o podróży do Supraśla to prawdopodobnie siedziałbym teraz w domu Kiciusia i popijał piwko z Kołodna wraz z całą drużyną. Wszystkie śmierci, które poniosły różne osoby od czasu wybuchu zarazy… wszystko to było tylko po to, żeby ochronić tych ludzi i zapewnić im bezpieczne schronienie za murami tego obozowiska. Teraz przez głowę mi przebiegła myśl, czy to mogła być robota Łapy. Odrzuciłem jednak tą teorie, gdyby to była jej robota, prawdopodobnie znalazłbym trupy moich ludzi i siedziałaby ona w tym obozie. Nigdzie nie było trupów moich ludzi. Jak to możliwe? Czy oni wciąż żyją? Dlaczego opuścili to miejsce? Lawina pytań zalewała mój umysł.
                Podniosłem się w końcu i spojrzałem na moich towarzyszy. Twarzy Kiciusia była śmiertelnie poważna. Coraz dłuższy zarost, bystre spojrzenie i delikatny uśmiech dający nadzieje. Tuż obok niego Cinek, który był jeszcze bardziej zarośnięty i patrzył swoimi piwnymi oczyma na mnie. Jego wzrok wręcz krzyczał: „Wstawaj do chuja pana i walcz”. Musiałem być silny. Otrzepałem się ze śniegu i wstałem. Poczułem dziwny dreszcz emocji. Kazałem chłopakom przeszukać nasze domki i sam powędrowałem do jednego z nich. Poszukiwania szły dobrze, obóz był wyposażony więc po chwili znalazłem ciepłe ubrania pasujące na mnie, sporo jedzenia i pozostałości amunicji i broni. Z domu Kiciusia zabrałem swój nóż oraz zdjęcie rodziny.
                Po spakowaniu sporej ilości zapasów, zapałek i picia spotkaliśmy się przy jednej z bram:
— Co teraz? – zapytał Cinek. Każdy z nas czekał na to pytanie, a zarazem nie znał na nie odpowiedzi.
— Powinniśmy się przejść wzdłuż drogi. Może trafimy na ich ślady czy coś? – zaproponował Kiciuś. Pokiwałem głową na znak, że to dobry pomysł i ruszyliśmy w lewo. Spojrzałem ostatni raz za siebie patrząc na pogorzelisko i zapłakałem w duchu. Tylko w duchu. Robiło się coraz ciemniej lecz my ciągle liczyliśmy na świeże ślady wskazujące na drogę, którą mogli pojechać nasi przyjaciele. Przeszliśmy paręnaście metrów, kiedy usłyszeliśmy serie strzałów. Machinalnie wyciągnęliśmy bronie i zeszliśmy na pobocze nasłuchując źródła hałasu. Serce biło mi jak szalone gdy pomyślałem, że to może być ktoś z naszej grupy. W końcu wspólnie ustaliliśmy, że dźwięki dochodzą z dalszej części ulicy więc przyspieszyliśmy. Każdy z nas oprócz grubych kurtek miał plecaki. Rozdzieliliśmy ekwipunek i zapasy na równe części, żeby żaden z nas nie był obciążony bardziej od drugiego.
                 Ja biegłem pierwszy, a za mną podążali Ernest z Marcinem. Zobaczyłem nagle błyski i stwierdziłem, że dźwięki wydobywają się z starej cerkwi. Leżała ona niedaleko głównej drogi na Białystok. Po chwili zauważyłem, że przed wejściem do cerkwi stoi grupka zombie, która prawdopodobnie starała się dostać do środka. Otworzyliśmy po cichu bramkę i wkradliśmy się na teren zabytku. Kiciuś zatrzymał mnie i pokazał gestem tyły budynku. Domyślałem się, że chodzi mu o tylne wejście. Usłyszałem kolejny strzał i zobaczyłem jak jeden z trupów upada na schody. Wątpiłem w to, że ktoś kto był w środku nas zauważył, był zbyt zajęty zombie. Nie wykluczało to jednak tego, że nie jest sam, co oznaczało, że ktoś mógł pilnować tylnego wejścia. Miałem nadzieję, że to moi przyjaciele. Podkradliśmy się powoli do wejścia pokazanego przez Kiciusia dziękując, że zombie były zbyt zajęte uwięzionym wewnątrz człowiekiem.
                 Gdy stałem parę kroków od drzwi wycelowałem w nie pistoletem i powoli otworzyłem. Nie były zamknięte. Zobaczyłem, że w środku palą się świece, słyszałem tez uderzenia i strzały co jakiś czas. O mało nie dostałem zawału gdy potknąłem się o stojącą przy tylny drzwiach butelkę. To mogło nas zdradzić, ale całe szczęście zablokowałem upadek nogą i sprawiłem, że był ledwo słyszalny. Spojrzałem zza rogu do głównej sali cerkwi i zobaczyłem człowieka, który stał przy drzwiach i uderzał próbujące wejść zombie. Miał siwe włosy, widać, że nie był młodzieniaszkiem. Z początku nie mogłem uwierzyć, albo po dalszym zbliżeniu się byłem już pewien. Przy drzwiach stał Sołtys Adam. Ucieszyłem się na jego widok. Oznaczało to, że reszta ludzi z obozu mogła przeżyć. Próbując go nie wystraszyć zawołałem:
— Sołtysie!
                Starszy mężczyzna odwrócił się i wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy. Nie pomyślałem jednak o konsekwencjach odwrócenia jego uwagi. Zombie, który stał niedaleko niego powalił go. Rzuciłem się w jego stronę i potężnym kopnięciem złamałem szczękę trupa. Dało to chwilę Sołtysowi, który zepchnął z siebie szwendacza i dobił go toporkiem. Po chwili pomagali nam też Erni z Cinkiem. Obrona tak niedużego wejścia była łatwa, zombie pchały się i właściwie zaklinowały się, co uczyniło je łatwym celem do wybicia. Po około dwóch minutach, kiedy okolica była czysta, zamknęliśmy wszystkie drzwi i usiedliśmy. Sołtys podał nam butelkę trunku i zaczął:
— Bogu niech będą dzięki, że przeżyliście. Jak to w ogóle możliwe? Gdzie byliście tyle czasu? – w jego głosie można było usłyszeć zmęczenie. W końcu był już całkiem wiekowym człowiekiem.
— To bardzo długa historia – zacząłem. Po chwili wtajemniczyłem go w to jak pojechaliśmy do Supraśla, byliśmy torturowani, w końcu uwolniliśmy się i przybiegliśmy tutaj. Nie pominęliśmy historii wielkiej hordy w Kołodnie, ani ocalałego na drodze. Słuchał moich słów uważnie popijając raz na jakiś czas z butelki i podając ją nam. Alkohol rozgrzewał i dawał ukojenie.  Nadszedł czas na pytanie, które mnie nurtowało od początku:
— Co się stało z ludźmi z obozu? Jak to możliwe, że znalazłem tam tylko ciało Joli? Dlaczego jesteś tu sam? – strumień pytań wylał się ze mnie.
Sołtys sięgnął po wiatrówkę, którą zabrał z obozu i gładząc ją zaczął opowiadać:
— Jak zwykle masz wiele pytań, niestety nie na wszystkie znam odpowiedź. Kiedy nie wróciliście pierwszego dnia wszyscy się o was martwiliśmy i to bardzo. Odradzałem jednak wyprawę ratunkową, ponieważ mówiłem, że byłby to błąd i nie wiemy nawet gdzie szukać. Tak minął kolejny dzień i pod wieczór nie potrafiłem już przekonywać, że to zły pomysł. Nasza młoda Miczi nie chciała mnie słuchać i wzięła jeden z samochodów i paru ludzi i pojechała w stronę Kołodna i okolic. Zabrała ze sobą bodajże dwóch ludzi Łapy, takiego wysokiego chłopaka i grubszego mężczyznę, Daliona, Szpiega, Damiana i pojechali. Zdziwiło mnie jak bardzo Łapie zależało na Twoim powrocie. Kiedy nie wracaliście myśleliśmy, że pewnego wieczora po prostu nas pozabija, ale ona tylko pomagała Miczi w zbieraniu ludzi i ratowaniu was. Tak wiec Miczi pojechała i nie wróciła na noc. Mam nadzieję, że nie wpadła na tą hordę zombie, o której opowiadałeś – w tym momencie wziął kolejnego łyka i podał mi butelkę – Następnego dnia byliśmy wszyscy zdenerwowani. Dzień znowu minął nam szybko. Pod wieczór zaczął się koszmar. Usłyszeliśmy sporą grupę zombie na ulicy i dwa wozy. Nim zdążyliśmy spytać kto tam właściwie siedzi poleciały strzały. Dostała Jola i z tego co widziałem ta koleżanka Łapy. Jola upadała od razu i po chwili umarła. Zaczęła się strzelanina, którą wygrywaliśmy na początku, gdyż mieliśmy lepsze pozycje, a wrogowie stali przy autach otoczeni zombie. Pomyśleli jednak i rozwalili ogrodzenie wpuszczając wszystko do środka. Zaczęła się panika. Widziałem jak Ci ludzie próbują zabić Monikę, małą, słodką dziewczynkę… Łapa wtedy krzyknęła coś i trójka ludzi Łapy zabrała małą w las i tam uciekli. Chwilę wcześniej podążył tam Gigant, który niósł przewieszoną przez plecy Natalię… — tutaj przerwałem mu nie mogąc wytrzymać:
— Czy coś się jej stało?
— Spokojnie chłopcze. Natalia próbowała się wyrwać, ale Gigant wrzeszczał do niej, że „Bobru kazał cię chronić, a tu nie jesteś bezpieczna” i tak pobiegli razem, a ja zostałem z Łapą i tą tajemniczą dziewczyną, która tu przyjechała z wami. Zobaczyłem jak jedno z aut wpada w rów, a drugie jedzie w pogoń lasem za Natalią i resztą. Nie mieliśmy jak im pomóc bo w naszym obozie zostało jeszcze paru wrogów. Wycofywaliśmy się, aż w końcu opuściliśmy wspólnie obóz. Biegliśmy ulicą, a zombie przybywało i przybywało. W końcu postanowiłem dać uciec dziewczynom i zacząłem strzelać prowadząc trupy w to miejsce. Łapa próbowała coś zrobić, ale kazałem jej uciekać. Nie wiem gdzie ostatecznie pobiegły, widziałem tylko jak zmierzały na zachód, w kierunku Białegostoku. Potem zabarykadowałem się tutaj i resztę znacie… — skończył biorąc solidnego łyka.
                To niesamowite. Wszyscy byli teraz gdzieś tam, uciekając, ginąc lub się chowając. Nie wiedziałem co teraz zrobić. Po opowieści Sołtysa położyłem pod głowę plecak, położyłem się na bok i starałem się zasnąć. Nie było to jednak łatwe, gdyż było dosyć chłodno, niewygodnie i przez moją głowę przepływało mnóstwo myśli. Odwróciłem się na bok i obserwowałem Kiciusia, który rozmawia o czymś z Cinkiem. Mówili po cichu wiec nie sposób było coś usłyszeć, ale cieszyłem się, że mogą porozmawiać jak przyjaciele. Przewalając się jeszcze przez około dwadzieścia minut w końcu zasnąłem lekkim snem. Nie śniło mi się nic. Rano obudził mnie głośny dźwięk pękania. Otworzyłem oczy i zobaczyłem podbiegającego do mnie Kiciusia:
— Stary wstawaj, rozpieprzyli drzwi – powiedział, pomagając mi wstać. Byłem straszliwie obolały i bolała mnie głowa, ale szybko zebrałem rzeczy i pobiegłem za przyjacielem. Nie zdążyłem nawet zapytać o to, co rozwaliło drzwi, bo widziałem, że do kościoła wchodzą zombie. Cinek próbował je zabijać i nawet parę mu się udało celnymi atakami w głowę, ale po chwili zrobiło się ich za dużo, więc w czwórkę skierowaliśmy się do tylnego wyjścia. Na dworze było biało. Nieduża warstwa śniegu pokryła cały świat. Było dosyć zimno, ale ubrania dawały nam jakąś ochronę przed chłodem. Wybiegliśmy na ulicę i tutaj towarzysze spojrzeli na mnie pytająca, ja jednak wiedziałem gdzie iść. Tak mi się przynajmniej zdawało:
— Zmierzamy do lasu. Poszukamy obozu Łapy.
                Wydawało mi się to oczywiste, że Łapa wróci do swojego obozu w nadziei, że znajdzie tam kogoś, lub schroni na najbliższe dni. Przy odrobinie szczęścia może znajdę tam również Nieznajomą. Szybko skręciliśmy na ulicę i podziwialiśmy widok pól zasypanych śniegiem i zamarzniętej rzeki. Temperatura spadła naprawdę mocno, jeszcze wczoraj rzeczka płynęła szybko, a dzisiaj już była pokryta niedużą warstwą zmarzliny. Droga była dosyć śliska. Byliśmy akurat na moście, na którym parę tygodni temu doszło do wypadku, z którego zbiegł Alex. Trafił on później w ręce Łapy. Jakże odległe wydawały się te czasy. Szliśmy blisko siebie, starając się zakrywać kapturami twarze przed sypiącym śniegiem.  Widoczność była kiepska, szczególnie, że szliśmy pod padający śnieg. Ucieszyłem się, kiedy w końcu weszliśmy w las, gdzie śnieg sypał rzadziej, zatrzymywany przez korony drzew. Były nawet miejsca, gdzie śniegu nie było. Wyglądało to ciekawie, jakby podszycie lasu zamieniło się w skórę krowy, białą w miejscach gdzie padał śnieg i czarną w miejscu, gdzie było widać resztki starej, jesiennej trawy.
                 Usłyszeliśmy coś. Wyciągnąłem ręce z ciepłej kieszeni i sięgnąłem odruchowo po broń. Używałem teraz młotka częściej niż noża, wydawał mi się wygodniejszą bronią, chociaż wymagał większej siły. Nóż z kolei potrzebował precyzji, gdyż wbicie go w czaszkę, nawet taką zgniłą jaką miały zombie, było praktycznie niemożliwe, więc trzeba było celować w gardło lub oczodół. Szukając wzrokiem źródła hałasu przesuwaliśmy się do przodu. Zobaczyłem coś przy drzewie i powoli się do tego zbliżyłem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Przy niedużym słupku, który z pewnością służył kiedyś do wytaczania jednego z szlaków turystycznych siedział zombie. Machał on powoli łapskami w moją stronę, ale nie mógł się podnieść. Jego wnętrzności wypadające z rozprutego brzucha przymarzły do wcześniej wspomnianego słupa i sprawiły, że nie mógł się on ruszyć. Widok był okropny, a zapach jeszcze gorszy. Poczułem jednak też tryumf. Wyglądało na to, że większość zombie może mieć problemy z poruszaniem się i działaniem podczas takiego mrozu.
                 Zamachnąłem się tłuczkiem i usłyszałem trzask, przypominający pękający lód. Rozłamałem atakiem czaszkę zombie jakby była zrobiona ze szkła, uwalniając przy tym falę krwi. Trup osunął się na słup i zamarł:
— Widać, że nie tylko nas wkurwia ten mróz – skwitował Cinek.
Szliśmy dalej. Nie wiedziałem gdzie dokładnie jest obóz, ale starałem się sobie przypomnieć wszystko, co mówiła mi o nim Łapa. Wspominała o tym, że znajduje się niedaleko Grabówki, w lesie pomiędzy miasteczkiem i Królowym Mostem. Opowiadała, że jest tam drewniany domek, a także prowizoryczne ogrodzenie, o wiele gorszego od tego, które jest w naszym obozie. Słońce było już wysoko na niebie. Chowało się co jakiś czas za chmurami, z których powoli prószył śnieg. Poszukiwania trwały już dobre półtorej godziny, a wciąż niczego nie znaleźliśmy. W końcu Ernest nie wytrzymał:
— Może wrócimy? Nie ma sensu tak łazić po tym cholernym lesie, jest naprawdę zimno, a tego obozu nie widać… — powiedział.
— Może ludzie, którzy pojechali po was do Supraśla wrócili i są gdzieś w okolicach ruin obozu, moglibyśmy wrócić i sprawdzić – zaproponował Sołtys. Mieli trochę racji. Minęliśmy już mnóstwo ścieżek leśnych, oraz kompletnie dzikich fragmentów lasu, ale nie znaleźliśmy niczego. Do Grabówki nie chcieliśmy iść, było tu zbyt niebezpiecznie. Nie chciałem powtórki z Supraśla. Podjąłem decyzję:
— Macie racje. Nie ma sensu łazić po tym zaroślach. Wracajmy przeszukać Królowy Most. – powiedziałem zawracając.
                Szliśmy przez kolejne dziesięć minut w ciszy. Rozmyślałem o tym, gdzie są teraz poszczególne osoby i żałowałem kolejnej rzeczy. Kiedy wszyscy byli bezpieczni mogłem pomyśleć o tym, żeby ustalić punkt zbiórki, miejsce w którym wszyscy się spotkają w razie nieciekawej sytuacji takiej jak ta. Nie zrobiłem tego jednak. Nie wiedziałem gdzie się udać, żeby znaleźć moich przyjaciół.  Zastanawiałem się co oni myślą teraz o całej sytuacji. Czy mają jakiś pomysł co dalej. Sytuacja była tak beznadziejna, że miałem ochotę się położyć i zasnąć, licząc na to, że obudzę się w lepszym miejscu wśród swoich przyjaciół. Nagle usłyszeliśmy krzyk. Kobiecy przeciągły krzyk, nawołujący pomocy. Zatrzymaliśmy się, starając zlokalizować kto i skąd prosi o pomoc. W końcu Sołtys pokazał nam kierunek i pobiegliśmy na południe wyciągając pistolety. Ciężko było zlokalizować gdzie jest osoba krzycząca, echo jej krzyków odbijało się po lesie i myliło nas. W końcu zobaczyłem jakiś obiekt i wrzask stawał się coraz głośniejszy, co oznaczało, że zbliżamy się do celu.
                 Z zaskoczeniem zauważyłem, że widzę drewniany domek i prowizoryczne ogrodzenie, więc z radością uznałem, że doszliśmy do obozu Łapy. Zobaczyłem jak jedna dziewczyna leży i krzyczy, bo z każdą chwilą zbliżają się do niej zombie, były one powolne, ale ona i tak nie wstawała, tylko się czołgała. Druga dekapitowała maczetą parę kolejnych na ganku domu. Nie czekając dłużej wystrzeliłem w pierwszego zombie otaczającego leżącą dziewczynę. Sołtys stanął obok mnie i zaczął celować do kolejnego z wiatrówki. Cinek i Kiciuś ruszyli do domku z broniami do walki wręcz i wybijali kolejne trupy, pomagając drugiej osobie, będącej na ganku. Zobaczyłem jak jeden z zombie po trafieniu przeze mnie upada, ale dalej się rusza, co gorsza na wyciągniecie ręki od leżącej dziewczyny więc podbiegłem. Teraz poznałem w niej Nieznajomą, cieszyłem się potwornie na jej widok. Zombie złapał ją za nogę i powoli próbował wgryźć się, ale byłem szybszy. Mocnym zamachem roztrzaskałem mu czaszkę. Następnie rzuciłem się na kolejnego, który wyleciał na mnie. Straciłem równowagę i wraz z trupem poleciałem na śnieg. Zima odcisnęła jednak na naszych wrogach swoje jarzmo, gdyż trup był wolny i o wiele słabszy, niż ten, z którym walczyłem nad rzeką przy Kołodnie. Zrzuciłem go z siebie i wyciągnąłem nóż siadając na nim. Zatopiłem ostrze w oczodole. Poczułem krew na rękach, ale byłem pewien, że mój wróg nie żyje. Cinek i Kiciuś poradzili sobie z zombie na ganku i teraz dopiero poczuliśmy się bezpiecznie.
                 Usłyszałem głos Łapy, która zeszła z ganku pomagając mi wstać:
— Och jakie to słodkie, mój książę z bajki po mnie przyszedł – uśmiechnęła się – Myślałam, że nie żyjesz.
— Jak widać mam się całkiem dobrze – odpowiedziałem również się uśmiechając – Co ci się stało? – zapytałem Nieznajomą, pomagając z Sołtysem jej wstać.
— Skręciłam kostkę. Te zombie pojawiły się tak nagle i chociaż były wolne zapędziły mnie do tyłu. Potknęłam się o korzeń, a resztę wiesz… — powiedziała z zakłopotaną miną.
Łapa spojrzała na mnie:
— Po twojej twarzy nie powiedziałabym, że masz się całkiem dobrze – stwierdziła – Co się stało? Gdzie wy się podziewaliście?
— Uciekaliśmy od rzeczywistości – odpowiedziałem i skierowałem wszystkich w stronę drewnianego domku.