wtorek, 28 lipca 2015

Rozdział 6: Wizyta

Rozdział 6, kolejny z perspektywy Olafa. Zgodnie z prośbą tajemniczego Bena z Inowrocławia, Olaf i Feline szykują się do odwiedzenia Toruńskiej Ostoi Ocalałych. Po drodze spotka ich zupełnie nowe zagrożenie. Czy dotrą bezpiecznie do celu? Zobaczycie w tym rozdziale, po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym.

POV:
Rozdział 6 - Olaf - Dzień 4-5
Bobru - w tym czasie Bobru jest na Drugim Posterunku.
Irek - W tym czasie grupa Łapy spotyka nieznajomego mężczyznę w domku

------------------------------------------

Rozdział 6 (Olaf): Wizyta

               
                Tak jak myślałem, moje obowiązki były niczym, w porównaniu z obowiązkami posła, którym stałem się po tym jak Feline mnie nominowała. Następnego dnia po odjeździe Kamila, człowieka z Inowrocławia zostałem zaciągnięty do ciężkiej pracy i planowania w gabinecie Feline. Niebieskooka zaprosiła mnie z samego rana, zapowiadając, że dzisiaj późnym wieczorem wyjedziemy.
- Dlaczego tak późno, jeśli mogę wiedzieć? – zapytałem.
- Lubię zaskakiwać ludzi. Dziara na pewno nie będzie się mnie spodziewał o tej godzinie i kto wie, może zobaczymy coś ciekawego i będziemy w stanie porozmawiać z nim na osobności –powiedziała.
- Myślałem, że skurwiela nie lubisz – wyraziłem swoje zdziwienie.
- Nie przepadam za nim, za to co zrobił, ale jestem w stanie schować moją dumę. Chodzi o dobro ogółu – powiedziała.
- Skoro tak mówisz… - rzekłem.
                Siedziała wygodnie w swoim fotelu, a ja obserwowałem jak myśli. Co jakiś czas pytała mnie o coś, a ja starałem się jej jak najlepiej doradzić.
- Kogo mianować tymczasowym szefem, jak nas nie będzie? – zapytała po jakimś czasie.
- Ja nie ufam kompletnie tej bandzie debili i chamów – stwierdziłem jak zwykle szczerze – ale jakbym miał wybierać to chyba bym wziął tego pedalskiego doktorka.
- Myślisz, że ogarnie sytuacje jakby zaczął się tutaj jakiś bunt? – zapytała zdziwiona.
- Nie. Ale przynajmniej go kropną bo będzie coś próbował wskórać – powiedziałem rechocząc jak rasowy kryminalista.
Feline spojrzała na mnie z pożałowaniem.
- Pytam serio.
- Sam nie wiem. Oprócz mnie nie ma tu takiego drugiego chłopa, ale myślę, że wszyscy czują jakiś respekt przed Krzychem – odpowiedziałem. Krzychu był jednym ze strażników. Co prawda nie był specjalnie inteligentny, ale był duży, więc to była jakaś szansa. Mógł budzić jakiś strach.
- To dobry pomysł. Powiem mu to, jak już skończymy narady.
- A sama Ostoja? Jak planujesz to rozegrać tam? Myślisz, że to bezpieczne? – zapytałem tym razem ja.
- Chyba nie myślisz, że byliby nas zdolni tam skrzywdzić?
- Chuj ich tam wie – stwierdziłem.
                Kolejną godzinę spędziliśmy na planowaniu pozostałych rzeczy. Lubiłem to podejście do życia Feline. Co prawda wydawała się mieć wszystko gdzieś, ale gdy przychodziło co do czego to była świetnie przygotowana. Byłem pewien, że nigdy nie znałem lepszego stratega od niej. Co prawda nie miała doświadczenia, które uzupełniałem jej ja, ale wciąż imponowała swoimi pomysłami. W końcu wstała zadowolona z naszej pracy i odstawiła filiżanka kawy na bok.
- Wszystko ustalone. Będziemy gotowi na każdą ewentualność. Mogę cię prosić, żebyś znalazł Krzyśka i go tu przyprowadził? – zapytała, a po chwili dodała – Właściwie sam go możesz przekonać. Wierzę, że ciebie posłucha.
- Jasna sprawa. To ja lecę – powiedziałem i wyszedłem z gabinetu. Było już popołudnie. Jak ten czas leci, pomyślałem. Zastanawiałem się czy najpierw pójść zjeść, czy znaleźć Krzycha, ale ostatecznie żołądek wygrał z obowiązkiem i powoli zszedłem do stołówki. Było tam jak zwykle pusto. Zawsze byłem na tyle zajęty, że omijałem pory, w których jadła cała reszta. Nie przeszkadzało mi to jednak, wolałem zjeść w ciszy i spokoju.
                Siekiera jak zwykle zrugał mnie za to, że przychodzę za późno i musi trzymać żarcie tylko dla mnie, ale podał mi sporą porcję, którą się najadłem. Gdy wychodziłem z stołówki byłem świadkiem sceny, gdzie kobieta, którą tutejsi nazywali Kaśka, wrzeszczy na swojego męża. Ich kłótnie były nierozłączną częścią tego miejsca, więc zdążyłem się już przyzwyczaić. Tym razem jednak gdy przechodziłem obok zobaczyłem, że Kaśka odwraca się od ukochanego i przez nieuwagę wpada na mnie. Upadliśmy razem, a ja zakląłem szpetnie.
- Przepraszam – wydukała wstając.
- Nie szkodzi – szepnąłem trzymając się za podbrzusze. Miałem nadzieję, że dojadę do Ostoi i będę w stanie pomóc Feline. Walczyłem i strzelałem nieźle, ale brzuch był teraz moją pięta achillesową i w każdej chwili mogło mnie to znacznie osłabić. Byłem jednak wyjątkowo dobrej myśli.
- Nic ci nie jest? – zapytała.
- Ze mną w porządku, a co u was? – zapytałem widząc, że jej mąż poszedł w kompletnie innym kierunku.
- Różnie – odpowiedziała smutno.
- Rozumiem. Sorry, ale mam coś do załatwienia – powiedziałem, wiedząc, że dużo i tak nie zdziałam, a poza tym mnie to nie obchodziło. Ich kłótnie były na tyle częste, że moja skromna osoba nie mogła nic zmienić.
                Ruszyłem spokojnym krokiem w stronę wyjścia, gdzie prawdopodobnie znajdował się Krzysiek. Często pilnował bramy, lub patrolował okolicę, ale miałem nadzieję, że teraz będzie w obrębie naszego obozu, żebym nie musiał szlajać się po krzakach. Wyszedłem na zewnątrz. Głowa zaczęła mnie boleć nagle i zastanawiałem się, czy jest to spowodowane moim ostatnim nie wyspaniem, czy może czym innym. Lekko poddenerwowany swoim stanem ruszyłem w stronę ogrodzenia, gdzie stało trzech strażników. Niestety nie widziałem wśród nich Krzycha.
- Hej panowie – krzyknąłem z daleka – Jak mija dzionek?
- Chujowo – stwierdził młodziak, którego nie kojarzyłem kompletnie. Miałem raczej słabą pamięć do imion i twarzy.
- Szukam Krzycha – powiedziałem.
- Polazł z dwie godziny temu na patrol z Patrykiem, ale jeszcze nie wrócili. Powinni niedługo być – stwierdził drugi, nieco starszy, który z tego co pamiętałem nazywał się Gabriel.
- A dokąd poszli? – zapytałem.
- Do piwnic – stwierdził ten pierwszy.
- Ehh… - westchnąłem. Miejsce, o którym mówili znajdowało się jakieś dwa kilometry stąd. Był to stary sklep monopolowy, dosyć spory, w którym pomimo upływu czasu, wciąż można było znaleźć mnóstwo różnych trunków. Jeżeli ktoś tam znikał to najczęściej po prostu upijał się i spał tam. Feline to jakimś cudem akceptowała, ale ja potrzebowałem Krzycha na dziś i to trzeźwego.
- Zostały jeszcze jakieś auta? Przejechałbym się tam – powiedziałem.
- Jasne, zaraz coś ogarniemy – odpowiedzieli.
                Pół godziny później byłem już w drodze do Piwnic. Co prawda było to niedaleko, ale podjechanie tam, przez wiele wraków aut i tym podobnych, było nie lada wyzwaniem. W międzyczasie zgarnąłem strzelbę z zbrojowni i jeden pistolet. Musiałem być gotowy jakby się im coś stało. Podjechałem w końcu pod sam budynek i szybko zauważyłem, ze auto z naszego obozu tu stoi. Idioci, pomyślałem, widząc, że kluczyki są w stacyjce. Rozumiałem, że było tu mnóstwo wraków i jakby ktoś przeszukiwał okolice mógłby nie zwrócić uwagi, ale to miejsce przyciągało wiele osób i jeżeli ktoś ich obserwował mógł ich okraść bez problemu. Całe szczęście wszystko było w porządku.
                Wszedłem do budynku i od razu uderzył mi w nos zapach mocnego alkoholu. Widziałem dziesiątki butelek porozbijanych lub walających się wolno po podłodze. Podniosłem pistolet i powoli ruszyłem do piwnic, gdzie alkoholu było znacznie więcej. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to bronie moich towarzyszy leżące na stoliku. Znajdowałem się teraz w dużej piwnicy z drewnianą podłogą pełnej półek i z jednym dużym stołem po środku, oraz mniejszym przy wejściu. Czemu mieliby zostawiać tu broń? Nagle usłyszałem jęk. Zombie, pomyślałem.
                Nie myliłem się. Z tego pomieszczenia, oprócz schodów, którymi zszedłem było jedno „wyjście”. Był to mały służbowy pokoik, w którym dało się zamknąć od środka. Tam właśnie dobijały się trzy trupy. Żadne z nich nie zauważyło jeszcze mojej obecności. Na dużym stole stało parę puszek po piwie. Zabawiły się chłopaki, pomyślałem i wycelowałem. Nie chciałem ryzykować wypadku. Miałem dosyć łatwe cele i wystrzeliłem szybko. Pierwsze dwa zombie trafiłem od razu w głowę, a ostatniego spudłowałem, ale szybko się poprawiłem. Nie schowałem jednak wciąż pistoletu, bo nie wiedziałem czy nie ma tu więcej zombie i co najważniejsze, czy moi towarzysze tam są.
- Krzychu? Patryk? Chłopaki, jest już czysto! – krzyknąłem.
                Przez chwilę było całkowicie cicho. Zastanawiałem się czy oni żyją. Nagle usłyszałem głośny chrapnięcie.
- O wy wredne chujki! – wrzasnąłem. Podbiegłem i zacząłem uderzać butem w drzwi. Były one wykonane z dziwnej sklejki, która po paru uderzeniach zaczęła się wginać. Wziąłem strzelbę i zacząłem uderzać kolbą. Drzwi po parunastu uderzeniach poddały się i zobaczyłem dwóch, pijanych w sztos, leżących obok siebie ludzi. Oczywiście byli to poszukiwani przeze mnie strażnicy.
- Kogo ja poleciłem Feline? – zapytałem się na głos.
                Krzychu nagle otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie.
- Olaf? Sooo ty tu robisz? – zabełkotał.
- Wstawaj śmierdzielu, wracamy do obozu! – krzyknąłem.
Wyciągnięcie ich z piwnicy było znacznie bardziej męczące od układaniu planu z Feline i kiedy w końcu zapakowałem ich, ich bronie, oraz butelkę dobrej wódki minęło dobre pół godziny. Zasapany wsiadłem w końcu do auta, wcześniej wyjmując kluczyki z wozu, którym przyjechali tutaj strażnicy. Chujki sobie po niego pójdą, pomyślałem. Nie mogliśmy tracić dobrych aut w taki sposób.
                Po dłuższej chwili dotarliśmy w końcu do obozu. Strażnicy przy bramie pomogli mi wyciągnąć dwójkę pijaków. Krzychu, który był nieco mniej pijany i kontaktował poczłapał chwiejnym krokiem za mną na jedną z ławek przed szpitalem.
- Wybaaacz Olafie… - zabełkotał.
- Zamknij się. Nie wiem dlaczego dalej myślę, że się do tego nadasz, ale dzisiaj wieczorem wyjeżdżamy stąd z Feline do Ostoi. Do Torunia. W ten czas ty będziesz tu rządził – powiedziałem. Gdy zobaczyłem jego zdziwiony wyraz twarzy to o mało nie wybuchnąłem śmiechem, ale powstrzymałem się żeby cała powaga sytuacji nie prysła.
- Jak to? – zapytał.
- Tak to. Musimy wyjechać w ważnej sprawie, a ty tu wszystko ogarniesz. Jako jedyny z pozostałych będziesz budził jakiś respekt i może ta gromada cię wysłucha. Jak będą jakieś bunty to zamykaj ich w pokojach zanim sytuacja wymknie się spod kontroli, czaisz? – wytłumaczyłem.
- Jasne. Będę… nie zawiodę was! – powiedział.
- A teraz póki jeszcze jesteśmy idź się przespać bo śmierdzisz piwskiem i ledwo stoisz na nogach. Ani mi się waż chlać pod naszą nieobecność bo jak się dowiem to osobiście cię uduszę, jasne?
- Spoko, dam radę – obiecał. Widać było, że momentalnie przestał bełkotać, więc wierzyłem, że w jakiś sposób go przekonałem. Pożegnałem go i poszedłem ostatecznie się przygotować do wyjazdu. Wróciłem do swojego pokoju, przebrałem się na podróż, odpocząłem chwilę na dworze, wziąłem z zbrojowni parę broni i gdy już miałem zamykać drzwi zastanowiłem się nad jednym. Miałem jedyne klucze do tego miejsca pełnego broni. Oczywiście drugie były schowane, ale tak dobrze, że nie znalazłby ich nikt. Czy warto zostawiać jeden zestaw Krzychowi? To nie było zbyt bezpieczne. Chociaż nasza społeczność trzymała się razem, to były osoby gotowe wszcząć bunt przy odpowiednim uzbrojeniu. Ostatecznie postanowiłem nie zostawiać kluczy, ze względu na to, co mogłoby się stać.
                Czas do wieczora minął mi szybko i gdy wyszedłem w ciemność przed drzwi szpitala wyciągnąłem zapasowego papierosa i odpaliłem zapalniczką zippo, którą znalazłem jakiś czas temu. Zaciągnąłem się potężnie i wypuściłem dym nad siebie, obserwując jak wzlatuje na tle gwieździstego nieba. Zobaczyłem, czy mam przy sobie mój pistolet i nóż, a także poprawiłem strzelbę zawieszoną na plecach. Czekałem na Feline.
                Niebieskooka dołączyła do mnie po pięciu minutach. Była ubrana w czarny, długi płaszcz z kapturem. Podałem jej jeden z pistoletów, oraz długą, nieco zardzewiałą maczetę. Feline nie była najlepszym strzelcem, ani żołnierzem, ale radziła sobie z bronią w wystarczający sposób.
- Czujesz ten dreszczyk przygody? – zapytałem.
- Bardziej czuje dreszczyk niepokoju. Ostoja i podróż nocą to niebezpieczna kombinacja. No, ale potrzebna – powiedziała.
- Prawda. Jedźmy.
Wsiedliśmy do tego samego auta, którym pojechałem po Krzycha. Właśnie on wypuścił nas z obozu, otwierając bramę i zamykając. Ustaliliśmy wspólnie, że nie chcemy, żeby ludzie od razu zauważyli naszą nieobecność. Niech jak najdłużej nie wiedzą, co właściwie się dzieje.
                Do Ostoi mieliśmy około dwie godziny drogi. Jechaliśmy jednak z światłami, przez co byliśmy bardzo narażeni na to, że ktoś nas zauważy. Podróżowaliśmy w ciszy. Feline patrzyła zamyślona za okno i obserwowała zmieniające się krajobrazy. Księżyc oświetlał upiornym blaskiem pola, lasy oraz zagajniki. Raz o mało nie doszło do wypadku, kiedy przez drogę przebiegł łoś. Całe szczęście nie jechałem za szybko i zwierzak przemknął niczym strzała przed nami.
                Pomimo późnej pory i intensywnego dnia nie chciało mi się spać. Emocje trzymały mnie trzeźwego i całkowicie przytomnego. Mniej więcej w połowie drogi do Torunia zobaczyliśmy światło na drodze. Natychmiast zacząłem hamować i szturchnąłem Feline, która była gdzieś daleko, w krainie swoich myśli. Zatrzymaliśmy auto.
- Co robimy? – zapytałem.
- Mamy jak to wyminąć? – zapytała.
- Taa, ale z godzinę dłużej będziemy jechać, o ile się nie zgubimy na wiejskich dróżkach… - stwierdziłem.
- Widzisz tam coś?
- Eee… - zacząłem, próbując wypatrzeć coś szczególnego – W sumie parę trupów, przy ognisku na poboczu drogi.
- Coś więcej? – zapytała.
- Chyba nie. Przynajmniej nic innego nie widzą, moje stare oczy – odpowiedziałem żartobliwie.
                Podjechaliśmy ostatecznie pod ognisko i zanim wysiadłem odwróciłem się w stronę Feline.
- Musisz mi tu pomóc. Jestem tu, żeby cię bronić, ale nie dam rady sam przeciwko siedmiu trupom – powiedziałem.
- Co mam robić? – zapytała.
- Stukaj w szybę. Jak na ciebie przejdą, to będę je wybijał od tyłu nożem. Nie chcę strzelać, bo wystarczy już, że mamy światła, które widzi cała okolica.
Feline kiwnęła głową i poczekała, aż wyjdę. Wtedy zaczęła stukać. Zombie, które jadły zwłoki  zajmując połowę drogi, od prawej, z początku jej nie usłyszały. Po chwili dopiero zaczęły się odwracać i człapać w jej stronę. Jeden trup został przy ciele, a pozostała szóstka ruszyła w stronę Fel.
                Pierwszego dorwałem tego, który wciąż jadł. Pierwsze, co mnie zdziwiło było to, że trup nie poszedł z resztą. Zombie zazwyczaj, jak widziały nową, żywą ofiarę ruszały momentalnie w jej stronę. Ten jednak wciąż jadł. Drugie co rzuciło mi się w oczy, to to, że zombie nie wyglądał na zgniłego. Co więcej, wyglądał jakby był pozszywany, ale pozlepiany, z różnych części skóry. Największe zdziwienie jednak przeżyłem, gdy zamachnąłem się nożem, żeby przebić zgniłą czaszkę, a zombie odwrócił się i mnie podkosił. Upadłem ciężko na plecy i świat mi zawirował.
- Co do kurwy… - sapnąłem, gdy zobaczyłem, że fałszywy zombiak siada na mnie i zamachuje się pięścią. Całe szczęście byłem szybszy i uderzył pięścią w beton. Wykorzystałem to, żeby wbić mu nóż w udo, a następnie wyprowadzić lewy prosty i zwalić oszołomionego napastnika z siebie. Podniosłem się ciężko i usłyszałem dźwięk rozbijanego szkła. Nie zdążyłem się nawet obejrzeć, gdy usłyszałem strzały, a w tym samym momencie napastnik rzucił się na mnie. Upadliśmy ponownie, ale teraz byłem lepiej przygotowany.
                Zepchnąłem go pod siebie i poderżnąłem gardło. Feline radziła sobie, chociaż musieliśmy narobić tyle hałasu, że cała okolica już wiedziała, że tu jesteśmy. Na nogach stały jeszcze dwa trupy, które podszedłem od tyłu i tym razem bez problemu skasowałem, przebijając się przez czaszkę. Gdy sytuacja się uspokoiła, Feline wróciła na swoje miejsce, bo podczas walki przesunęła się na miejsce kierowcy i zaczęła oczyszczać siedzenie z kawałków szyby. Ja w tym czasie podszedłem do napastnika z zaciekawieniem. Wyjąłem z samochodu latarkę i zaświeciłem na niego.
- Ohyda… - szepnąłem.
                Mężczyzna  miał na sobie fragmenty skóry zombie. Co najgorsze jednak nie były one przyczepione, lub związane, a przyszyte. Nie mogłem pojąć po co ktoś miałby coś takiego robić, ale doszedłem w końcu do wniosku, że ten dziwny kamuflaż miał za zadanie odciągać zombie. Człowiek, który to wymyślił musiał mieć nierówno pod sufitem, c o potwierdził fakt, że jadł ludzkie mięso razem z pozostałymi trupami.
- Olafie idziesz? – zapytała mnie Fel.
- Ta. Już idę – powiedziałem.
                Wróciłem do auta i przekręciłem kluczyki w stacyjce. Paliwa mieliśmy jeszcze sporo, więc o to się nie bałem. Ruszyliśmy.
- Nic ci się nie stało? – zapytałem.
- Całe szczęście nie. Kim on był? – zapytała.
 - Jakimś pieprzonym zszywańcem. Rozumiesz, że miał przyszyte fragmenty skóry zombie do ciała? – wyraziłem swoje zdziwienie i skręciłem w prawo na skrzyżowaniu.
- Lepiej przyspieszmy trochę, możliwe, że tych potworów jest tu więcej – powiedziała.
                Pierwszy raz od jakiegoś czasu ukryłem coś przed nią. Podczas przeszukiwania zszywańca zobaczyłem w jego kieszeni paczuszkę. Nie powiedziałem jej o niej, bo u takiego człowieka raczej nie znajdzie się nic ciekawego, ale sam w wolnej chwili planowałem ją odpakować.
                Po godzinie z kawałkiem zobaczyliśmy na drodze przed nami światła Ostoi. Musiało być już po północy, gdy wjechaliśmy w rewiry miejskie. Nie gasiłem światła, bo Feline chciała, żeby Dziara ją zobaczył z daleka, żeby przez przypadek nie pomyśleli, że chcemy ich zaatakować. Podjechaliśmy pod jedno z wschodnich wjazdów, Feline dokładnie mnie nakierowała i czekaliśmy, aż strażnicy nas wpuszczą. W sumie była tutaj kiedyś i to całkiem sporo. Do czasu, aż przestało jej się podobać, to co r obi Dziara.
                Strażnicy pojawili się jakby znikąd i wycelowali w nas karabinami. Jeden z nich krzyknął.
- Kto idzie? – zapytał.
- Jestem Feline z obozu w Płońsku i mam sprawę do waszego dowódcy! – odpowiedziała Fel.
- Pamiętam cię, wchodźcie – odkrzyknął strażnik.
Brama się otworzyła i w końcu mogliśmy się schować za bezpiecznymi murami Ostoi. Obóz wyglądał imponująco z daleka, a w środku było jeszcze lepiej. Jakby kawałek miasta, bardzo dobrze broniony, ale trzymający pozory normalności. Co prawda ulicę były teraz puste, ale mieli nawet działające latarnie, co sprawiało, że wszystko wyglądało bardzo obiecująco. Strażnik, który rozpoznał Feline zszedł do nas. Wyglądał tak jak pozostali – w bandanie i kamizelce z logiem T.O.O.
- Jestem Rysiek, obrońca tej barykady. Pamiętam jak jeszcze tu mieszkałaś Feline –przywitał nas uściśnięciem dłoni.
- Też cię pamiętam. Zaprowadzisz nas do Dziary? Wybacz, że tak bezpośrednio, ale nie lubię marnować czasu – powiedziała.
- Jasne.
                Ruszyliśmy uliczkami, mijając po drodze patrole straży i dwie osoby z słynnych Czerwonych Flar. Była to grupa uderzeniowa Ostoi, rzekomo najlepsi z najlepszych. Sam nie byłem pewien co do ich przydatności, ale wierzyłem plotkom. Jeden z nich wyglądał szczególnie groźnie. Był murzynem z kijem baseballowym na ramieniu. Rzucił mi takie spojrzenie, że zadrżałem pomimo tego, że byłem twardym człowiekiem.
                Dotarliśmy w końcu pod drzwi sporego budynku, który był określany mianem Kwatery Głównej. Rysiek zapukał, a ze środka rozległo się stanowcze „wejść”. Środek budynku był całkiem ładny. Prowadził prosto do sporego salonu, z którego odnogi i schody prowadziły zapewne do innych pokoi. Dziara, siedział w kamizelce, brodaty i gdy nas zobaczył nie zdziwił się. Feline wydawało się to umknąć, ale ja byłem wręcz pewien, że jakimś cudem się nas spodziewał.
- Feline? – zapytał jednak, udając zdziwienie – Co cię sprowadza w moje skromne progi? Myślałem, że jesteś na mnie zła.
- Bo jestem. Jednak muszę z tobą pomówić –powiedziała stanowczo – mogę usiąść?
- Jasne siadajcie – odpowiedział. Zauważyłem, że brakuje mu obu kciuków. Tego Feline nie przeoczyła – Rysiek zostaw nas.
                Strażnik opuścił pomieszczenie, a Feline od razu przeszła do dyskusji.
- Co ci się stało w kciuki? – zapytała.
- To długa historia. Powiedzmy, że to karma, za moje chamskie metody i działania – powiedział szczerze.
- Zasłużona – skomentowała krótko.
- Co cię tu sprowadza? – zapytał, uśmiechając się.
- Wiadomość do przekazania. Co prawda mogłam wysłać kogoś z moich ludzi, ale załóżmy, ze chciałam zobaczyć twoją reakcję… - zaczęła.
- Cóż takiego jest na tyle zaskakujące, żebyś fatygowała się taki kawał drogi, aż z Płońska? – zapytał Dziara. Ja wiedziałem o czym Feline ma zamiar mówić, a byłem bardzo ciekawy zawartości paczki więc odchrząknąłem.
- Czy jest tu gdzieś kibel? – zapytałem.
- Jasne, tamtym korytarzem prosto i na prawo – pokazał mi Dziara.
 -Dziękuje. Zaraz wracam – powiedziałem. Wstałem i poszedłem w wyznaczonym przez niego kierunku. Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi sięgnąłem po nożyk i rozpakowałem paczuszkę. Smród rozwiał się na całą toaletę. Z środka wypadło coś na podłogę, ale zauważyłem, że jest tu także przypinka, długopis i liścik. Schyliłem się po to, co wypadło i z obrzydzeniem stwierdziłem, że to ucho. Ludzkie ucho. Spojrzałem na przypinkę i zobaczyłem literę „Z” oraz igłę przeciętą z kością. Coraz bardziej zdziwiony rozwinąłem list, który był napisany mało starannym pismem:

„Witamy w progach Zszytych…”

czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział 5: Dzikość

Rozdział 5, kolejny z perspektywy Irka. Po tym co stało się ostatnio i zbierającym kolejne żniwa wirusie cała grupa próbuje znaleźć spokojne miejsce do przeczekania fali chorób i odpoczęcia od ciągłego życia w ruchu. Czy im to się uda? Dowiecie się w tym rozdziale. Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym.

POV:
Irek [Rozdział 5] - Dzień 3-4
POV Bobra - W tym czasie Bobru szykuje się do wyjazdu na Drugi Posterunek.
POV Olafa - W tym czasie Olaf i Feline szykują się do wyjazdu do Ostoi

----------------------------------------------

Rozdział 5 (Irek): Dzikość


                Sytuacja sprzed dwóch dni była dla nas jak kubeł zimnej wody, wylany prosto na głowę. Łapa, którą zdążyłem już poznać całkiem dobrze zmieniała się. Jak uciekaliśmy z Torunia to wydawała się być dzika i pewna siebie, gdy jednak odzyskała siostrę zrobiła się potulniejsza i cała jej dzikość zniknęła, chociaż byliśmy w drodze. Teraz jednak znów była pewna siebie, nieobliczalna i niezwykle ostrożna. Pasowało mi to. Od dawna pod nosem narzekałem na to, jak mało ostrożni jesteśmy. Sam fakt tego, co zrobił Krystian, próbując podejść do przemienionej Magdy, wstrząsnęło mną dogłębnie.
                Jechaliśmy teraz w ciszy przez całkowicie opustoszałą drogę. Pogoda była całkiem przeciętna – nie było ani za ciepło, ani za zimno. Na lewo od nas widać było rozciągające się pola, które doprowadziłyby nas do Ostoi. Ale nie tam zmierzaliśmy. Wciąż trzymaliśmy dystans parudziesięciu kilometrów od tego miejsca i na razie nie planowaliśmy go zmniejszać. Co prawda siostra Łapy nie wyzdrowiała całkowicie, ale była w dużo lepszy stanie od Magdy. Miczi i Marta zdawały się całkowicie omijać chorobę, a ja, Łapa oraz Krystian nie czuliśmy się najlepiej, ale solidnie trzymaliśmy się na nogach.
                Magdę pogrzebaliśmy wraz z jej bratem wczoraj. Wraz z Krystianem wykopaliśmy dwa płytkie groby i bez żadnej mszy po prostu ich zakopaliśmy. Dodatkowo na grobie Magdy zawiesiliśmy jej łuk. Nie było to zdecydowanie najprzyjemniejsze co mnie spotkało. Chociaż znałem tych ludzi miesiąc to właśnie oni mnie uwolnili i właśnie ich polubiłem i zacząłem traktować jak przyjaciół, a może nawet jak rodzinę.
                Chociaż po tym jak uciekliśmy z Ostoi, napotkaliśmy na parę przeciwności losu, to żadna nie zdołowała nas tak jak ta. Bałem się jak przyjmie to szczególnie Krystek, który od dwóch dni, nie odzywał się praktycznie słowem. Siedział teraz przy Marcie, która była do niego przytulona i patrzył nieobecnym wzrokiem przed siebie. Westchnąłem cicho i sięgnąłem do kieszeni po nieduże pudełeczko. Znalazłem je parę dni temu, przy jednym z trupów, a była w nim tabaka. Od zawsze miałem słabość do tytoniu, ale odkąd zaczęła się apokalipsa to nie mogłem palić. Tabaka jednak pomagała mi wrócić do nałogu i to całkiem skutecznie, bo dołączyłem ją do rytuału mojego dnia.
                Po niecałej godzinie jazdy zobaczyliśmy przeszkodę na nasze drodze. Przysypiałem trochę, ale gdy Miczi ostro zahamowała to zbudziłem się natychmiast, sięgając odruchowo po pistolet. Całe szczęście nie zapowiadało się na to, żebyśmy musieli walczyć, bo przy drodze stała po prostu rozbita ciężarówka. Jej towary, zapakowane w pudełka, były rozrzucone w promieniu paru metrów, co od razu nas zaciekawiło. Zaparkowaliśmy auto i zostawiając w środku Krystka, Młodą i Martę wysiedliśmy.
                Auto uderzyło z dużą siła w drzewo i cały przód był mocno wgnieciony. Nie mieliśmy najmniejszych nadziei na to, że auto posłuży nam za środek transportu. Podszedłem do jednej z paczek i zręcznym ruchem rozerwałem ją. W środku były puszki kukurydzy, fasoli i groszku. Znalezisko było tak szczęśliwe i tak nieprawdopodobne, że aż zagwizdałem pod nosem.
- Chyba mamy niezłego farta – skwitowałem, pokazując paczkę Łapie i Miczi.
- Po tym jak skurwiała choroba odebrała nam dwóch ludzi liczyłam na jakieś wyrównanie, no i dzięki temu możemy przetrwać. I to sporo –odpowiedziała Łapa.
Na pierwszy rzut oka w paczce było sześć puszek, a podobnych paczek leżało wokół nas, około dziesięciu. Tyły wozu były jednak zamknięte, więc prawdopodobnie w środku mogliśmy ich znaleźć jeszcze więcej. Miczi zaczęła pakować paczki pojedynczo do bagażnika naszego auta, a ja i Łapa powoli podeszliśmy do drzwi ładowni tira. Były one umazane zaschniętą, starą krwią. Dopiero teraz zauważyłem, że wystają z nich nogi, a same drzwi nie są do końca zamknięte.
- Ja podniosę, a ty mnie osłaniaj – powiedziałem do Łapy, a ta kiwnęła głową.
                Drzwi były dosyć ciężkie, a przez to, że zostały wygięte, to nie było mi łatwo ich podnieść, ale kiedy mi się udało usłyszałem plaśnięcie. Nogi, w odróżnieniu do reszty korpusu, która była w środku, upadły na ziemię. Łapa prychnęła z obrzydzeniem przesuwając je na bok i kucając weszła do środka pojazdu. Utrzymywanie drzwi nie było łatwą sprawą, dlatego skupiłem się na tym całkowicie, mocując się z wygiętą blachą.
                Nagle poczułem jak coś mnie ciągnie do tyłu i gryzie. Jak zwykle przeszła mnie fala bólu, ale odwróciłem się i zobaczyłem zombie, które wychodzą zza drzew. Niestety puściłem drzwi, a te z skrzypnięciem zsunęły się w dół. Odwróciłem się odpychając zombie i kopiąc je w twarz. Miczi widząc nadchodzące trupy wyciągnęła swoją maczetę i szybko podbiegła, żeby mi pomóc. Czułem jak krew ścieka mi po szyi. Kolejna blizna do kolekcji. Około dziesięciu trupów szło w naszą stronę, widziałem jak Młoda stara się wyjść z auta, ale dałem jej znać żeby została.
                Łapa próbowała wyjść z ładowni, ale drzwi były zdecydowanie za ciężkie, więc uderzała tylko bezsilnie w blachę, robiąc przy tym sporo hałasu. Wyciągnąłem nóż i powoli wycofywałem się, żeby zombie mnie nie otoczyły. Miczi znajdowała się około dwóch metrów na lewo ode mnie i też zastanawiała się jak skutecznie zaatakować grupę. Chociaż Łapa nie uczestniczyła w walce to pomogła nam, bo hałasem przyciągnęła zombie do siebie. To dało nam szansę, która od razu wykorzystaliśmy.
                Gdy większość trupów zaczęła atakować drzwi od ładowni szybko doskoczyłem do jednego z nich i wsadziłem mu ostrze noża prosto w brodę, tak żeby dotrzeć do mózgu. Strużki brudnej krwi spłynęły mi po rękach, a ja odepchnąłem trupa, który upadł z głuchym hukiem na ziemie. Kolejne dwa szły w naszą stronę, ale wtedy weszła Miczi, która machnęła ostrą jak brzytwa maczetą i przecięła obie czaszki bez większych problemów.
                Pozostała grupa zombie była tak skupiona na dorwaniu Łapy, że nawet nie zauważyła, kiedy podeszliśmy od tyłu i szybkim ruchami noża i maczety ukończyliśmy ich żywot. Wytarłem nóż o bluzę jednego z trupów i podszedłem raz jeszcze do drzwi ładowni i tym razem z pomocą Miczi, oraz Krystiana, który wyszedł z auta, otworzyliśmy je bez większego problemu. Łapa zła jak osa, wyskoczyła z ładowni i kopnęła jednego z trupów z nienawiścią w oczach.
- Cholerne trupy, dobrze, że daliście sobie rade – skwitowała.
- Pakujmy żarcie i jedźmy stąd – zaproponowała Miczi.
                Tak też zrobiliśmy. Paczek było naprawdę dużo i bagażnik w naszym wozie był wypchany po brzegi. Przez to jechało się jeszcze ciaśniej, ale wolałem iść na piechotę niż głodować. Wróciliśmy do auta i pojechaliśmy dalej. O dziwo skręcaliśmy powoli w stronę Torunia. Gdy tylko to zobaczyłem zaciekawiony zapytałem Łapy, co właściwie planuje.
- Pokręcimy się w okolicy. Te tereny są stosunkowo bezpieczne bo ludzie z Posterunków i samej Ostoi je notorycznie czyszczą. Dlatego będziemy mogli się gdzieś zatrzymać, kto wie, może nawet w tej samej chatce, gdzie miesiąc temu schowaliśmy się po ucieczce – wytłumaczyła.
- A co jak spotkamy ludzi? Z Ostoi? – zapytałem.
- Zabijemy ich. Chyba, że nas nie zauważą, ale amunicja i zapasy nam się kończą, nie licząc tego jedzenia jedziemy na ostatkach. Wozy Ostoi są wyposażone, możemy złapać parę potrzebnych rzeczy. Poza tym musimy rozglądać się za aptekami, bo nie mam już nawet cholernych bandaży – powiedziała.
                Robiło się powoli ciemno, a my wciąż jechaliśmy, ale musieliśmy się w krótce zatrzymać, bo jazda nocą przyciągała zbyt dużo uwagi, a poza tym była niebezpieczna. Chcieliśmy trafić ponownie na domek myśliwski, ale tym razem nie mogliśmy kompletnie znaleźć tego miejsca. Słońce wisiało już całkiem nisko na horyzoncie, więc miałem pewne obawy, ale mieliśmy jeszcze przynajmniej trzy godziny do całkowitego zmroku. Jechaliśmy teraz przez polankę, całkiem niedaleko Inowrocławia. Zastanawialiśmy się, czy warto tam zajechać, ale Łapa zdecydowania chciała omijać podobne miejsca.
                Po drodze mijaliśmy mnóstwo niedużych wioseczek i miasteczek. Większość z nich była w miarę czysta, chociaż po ulicach szwendały się trupy, a droga nie raz była na tyle nieprzejezdna, że musieliśmy jechać poboczami. Wiosna zaczynała się jednak coraz gwałtowniej, bo na niektórych drzewach robiło się już naprawdę zielono. To był całkiem niezły zwiastun nadchodzących dni. Po podróży w zimnie , śniegu i ciemności nastawały długie, ciepłe dni. Zombie będą teraz o wiele groźniejsze, ale my nie będziemy musieli nosić kurtek i podobnych rzeczy, które zdecydowanie utrudniały nam mobilność.
                 W końcu trafiliśmy na duży budynek z ogromnym szyldem „Apteka Sąsiedzka”. Zatrzymaliśmy auto rozglądając się po ponurym, pełnym jęków i niewyraźnych cieni miejscu. Samo wejście było dosyć spokojne, ale kawałek dalej, w tunelu, który znajdował się pod dużym budynkiem, słychać było wyraźne jęki. Wiatr wiał tak mocno, że na pewno nasz zapach dotarł już do trupów i zaraz te do nas przyjdą.
- Wchodzimy, zgarniamy potrzebne rzeczy i wychodzimy, jasne? – zapytała Łapa.
I ja i Miczi kiwnęliśmy głowami. Podobnie jak przy ciężarówce Krystian z Młodą i Martą zostali w samochodzie, kawałek dalej. Widziałem jak Łapa kazała im odjechać jakby zrobiło się za gorąco. W sumie decyzja była mądra, bo jakby samochód został odcięty od reszty to praktycznie bylibyśmy już martwi.
                Wbiegliśmy po schodkach i po chwili mocowania się z drzwiami otworzyliśmy je i weszliśmy do mrocznego korytarza. Po lewej i po prawej było parę drzwi z tabliczkami pokazującymi, jaki lekarz bądź farmaceuta tu ma biuro. Z przodu z kolei pomieszczenie się rozszerzało i przeradzało w normalną aptekę – wystawy pełne poprzewracanych leków i pobitych szyb. Tak jak myślałem, to miejsce było już nieco splądrowane, ale na pewno coś musiało tutaj zostać.
                Przy bramce, prowadzącej do części z lekami leżał trup. W jednej ręce miał rewolwer, niestety pusty, a w drugiej opakowanie pigułek przeciwbólowych, również puste. Wybrał sobie całkiem dziwną śmierć, bo zapewne zjadł całą paczkę, a następnie strzelił sobie w głowę, żeby nie wstać jako zombie. Ominęliśmy go i ruszyliśmy plądrować półki. Było ciemnio, a my mieliśmy tylko dwie latarki, w tym jedna świeciła bardzo słabo. Dlatego ja trzymałem się Łapy, a Miczi z drugą latarką była kawałek od nas. Co jakiś czas wśród maści na ból stawów oraz tabletek na potencje znajdowaliśmy syrop na kaszel, tabletki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe oraz bandaże. Było to zdecydowanie potrzebne.
                Spakowaliśmy tyle zapasów, aż nasze plecaki były wypchane i spokojnie postukiwały przy każdym naszym kroku. Poszliśmy w stronę wyjścia i ostrożnie wyjrzeliśmy na zewnątrz. Trupy były już bardzo blisko, ale chyba zgubiła nasz trop, bo nie dobijały się do drzwi apteki. To była nasza szansa. Dałem znak dziewczynom, żeby biegły, a sam otworzyłem gwałtownie wyjście i wypuściłem je. Zombie natychmiastowo odwróciły się w naszą stronę. Łapa i Miczi pobiegły w stronę samochodu, a ja byłem kawałek za nimi. Widziałem już w oddali auto, kiedy nagle potknąłem się o coś. To były odcięte ręce i nogi zombie. Wydawało mi się, że były ułożone w kształt jakiejś litery, ale było za ciemno, a nawet jeżeli to nie obchodziło mnie co za psychol to zrobił. Wstałem i ruszyłem dalej.
                Po chwili wrzucałem już plecak na tylne siedzenie i szybkim ruchem wskoczyłem do środka. Miczi od razu ruszyła.  Zjechaliśmy na główną drogę, gdzie potrąciliśmy jednego, nic nie spodziewającego się trupa i pomknęliśmy naprzód. Łapa odwróciła się do nas z siedzenia pasażera.
- Irek podaj Monice leki. Te z poprzedniej apteki na pewno były słabsze od tych, co znaleźliśmy dzisiaj. W sumie nie zaszkodzi jak każdy z nas weźmie po pigule – powiedziała.
Zgodnie z jej prośbą znalazłem leki przeciwgorączkowe i podałem każdemu po pastylce. Zapiliśmy to wodą i przez chwilę jechaliśmy w ciszy. Spojrzałem na Krystka. Wyglądał całkowicie inaczej niż zazwyczaj. Jakby brakowało w nim woli życia. Widać było, że przeżył śmierć Magdy. Wyznawałem jednak zasadę, że w grupie wszyscy muszą trzymać się razem, więc zagadałem do niego.
- Krystian. Mam nadzieję, że nie gniewasz się za wtedy? Wiesz, że gdybym cię nie powstrzymał, to byś został ugryziony? – zacząłem.
                Początkowo Krystian nie odpowiedział, ale wiedziałem, że mnie słucha.
- Masz tę młodą do ochrony. Traktuje cię jako przyjaciela, brata, a może nawet ojca. Musisz dla niej żyć. Każdy z nas traci kogoś bliskiego. Taka jest kolej rzeczy  - kontynuowałem – Możesz mi obiecać, że nie zrobisz nic głupiego?
Przez chwilę ten nawet się nie ruszył, ale w końcu kiwnął głową, na znak, że się zgadza.
- Wiadomo właściwie, gdzie my teraz jesteśmy? I dokąd jedziemy? – zapytałem tym razem głośniej.
- Najbliższe duże miasto to Inowrocław – wytłumaczyła Łapa – Ale nie wiem dokąd jedziemy. Potrzebujemy miejsca do snu, a robi się w cholerę ciemno, więc zaraz będziemy musieli się zatrzymać.
                Rzeczywiście po niecałych trzydziestu minutach zatrzymaliśmy się. Byliśmy niedaleko gospodarstwa, które stało na uboczu, przy lesie. Miejsce wyglądało raczej dobrze, ale musieliśmy je dokładnie sprawdzić przed tym jak zostaniemy tu na noc. Wysiedliśmy, a Miczi zaparkowała auto w niedużej stodole. Było tam mnóstwo przegniłego, mokrego siana, ale wydawała się solidna i raczej nikt tu nie wejdzie, szczególnie, że znaleźliśmy wiszącą na gwoździu kłódkę z kluczykiem. Zamknęliśmy nasz wóz, wyciągając wcześniej trochę jedzenia i leków, po czym powoli szliśmy w stronę sporego domu. Na podwórku było wyjątkowo parszywie – zniszczony ogródek, pełen starych, zgniłych warzyw i niegdyś pięknych kwiatków, teraz prezentował się bardzo kiepsko.
                Wrażenie rozkładu pogłębiały zwłoki psa leżące uczepione do łańcucha niedużej budy. Biedne zwierzę nie zostało uwolnione, kiedy jego właściciele uciekali, bądź ginęli. Podeszliśmy na ganek przed duże, drewniane drzwi koloru czerwieni. Zajrzałem przez okno, żeby zobaczyć, czy coś tam się porusza jeszcze przed wejściem, ale okno było tak zakurzone od wewnątrz, że nic nie zauważyłem.
- To na pewno dobre miejsce na noc? – zapytała Młoda.
- Tak siostrzyczko. Musisz odpoczywać. Wszyscy musimy – powiedziała niezwykle łagodnie. Chyba oprócz niej nie było osoby, która traktowała z takim uczuciem. Chociaż z tego co zdążyłem usłyszeć był chłopak, którego traktowała podobnie. Nazywał się Bobru. Często o nim wspominali, nawet Dziara trzymając mnie w piwnicy o nim mówił. Musiał to być ktoś ciekawy i miałem nadzieję, że kiedyś go poznam.
                Weszliśmy powoli do środka, gdzie przywitał nas długi korytarz, rozchodzący się na pięć pokoi. Deski skrzypnęły głośno, kiedy po nich przeszliśmy. Na ścianach wisiały jakieś obrazy, ale w tym świetle ciężko było coś zauważyć, a przelotne strumienie światła latarek nie dawały podziwiać. Skręciliśmy do pierwszego pokoju po lewej i już wiedzieliśmy, że to będzie pokój, w którym spędzimy noc. Była tutaj duża sofa, która kusiła, żeby tylko się na niej położyć i przespać, oraz masa poduszek. Oprócz tego w salonie, bo taką funkcję musiał pełnić ten pokój, znajdowało się parę foteli, duży, drewniany stół, oraz komody, na których stały zdjęcia oraz inne rzeczy poprzednich właścicieli. Prawdopodobnie znaleźlibyśmy tutaj nawet sypialnie z prawdziwego zdarzenia, ale woleliśmy spać w jednym pokoju. Na pewno tak było raźniej, a dodatkowo łatwiej było się bronić w jednym pomieszczeniu, a nie rozrzuconym w paru pokojach.
                W czasie gdy Miczi i Marta okupowały kuchnię, a Krystian i Młoda szykowali posłania, ja z Łapą, poszliśmy sprawdzić pozostałe pomieszczenia i strych, bowiem w domu nie było piętra. Reszta pokoi wyglądała bardzo podobnie do salonu, całkiem ładnie umeblowana, pełna kurzu i mało potrzebnych rzeczy. Jeden pokój był całkowicie zrujnowany, jakby przeszło przez nie stado, co za tym idzie nie znaleźliśmy tam nic ciekawego. Zatrzymaliśmy się w końcu w łazience, ostatnim miejscu na parterze budynku. Łapa z nadzieją podeszła do zabrudzonej wanny i odkręciła kurek. Serce stanęło mi na chwilę, gdy usłyszałem szum spływającej wody.
- Jakim, kurwa, cudem? – zapytałem sam siebie.
- Irek ona jest ciepła. Chociaż nie widać tu śladów innych ocalałych to gdzieś niedaleko jest wciąż działająca sieć wodociągowa. Myślisz, że ktoś się kręci w okolicy? – pytała, zakręcając wodę.
- Nie mam pojęcia, ale nie kąpałem się tak dawno, że oddam nerkę za możliwość kąpieli w ciepłej wodzie.
- Nie wiem, czy powinniśmy tu zostawać. Boję się o moją siostrę – powiedziała.
- Jej też przyda się kąpiel. Ustawimy dwie osoby, które będą pilnowały okien i patrzyły czy nikt nie idzie, co jakiś czas. Zostańmy chociaż dzień – poprosiłem. Chociaż wiedziałem, że ciepła kąpiel zrobi dobrze dla każdego, to jednak myślałem bardziej o sobie. Wstydziłem się trochę tego, ale jednak marzyłem o kąpieli, zmyciu z siebie brudu i dniu, czy dwóch odpoczynku. Zdziwiło mnie, że Łapa bez większych afer zgodziła się na to.
- To co, mogę się pierwszy wykąpać? – zapytałem.
- Jasne, ja pójdę ostatnia z siostrą, żeby nie marnować za dużo wody –powiedziała.
- Wiesz, zawsze moglibyśmy… - zacząłem.
                Zobaczyłem błysk w jej oku. Ten jednak znikł równie szybko jak się pojawił. Pokręciła głową.
- Nie. Wybacz –odpowiedziała krótko i uśmiechnęła się – Obiecałam sobie coś.
Rozumiałem ją, więc nie naciskałem. Może nie byłem specjalnie atrakcyjnym facetem, ale też nie byłem brzydki. Tylko blizny po ugryzieniach szpeciły moje ciało. Wiedziałem jednak, że ona myśli wciąż o nim. Pasowali do siebie, chociaż byli zupełnie inni. Łapa wyszła z łazienki, żeby ogłosić reszcie, że dom jest czysty, a ja zacząłem lać wodę. Była nieco brudna, zapewne rury pordzewiały, ale jednak działała i była kojąco ciepła. Rozebrałem się do naga i zanurzyłem początkowo stopę. Fala rozkoszy rozlała się po moim ciele. Czułem jakbym się rozpływał. Przez chwilę marzyłem, żeby zostać w tej wannie do końca życia.
                Popluskałem się i umyłem szarym mydłem znalezionym w jednej z szafek, a następnie, owijając się w ręcznik, opuściłem łazienkę zwalniając ją dla kolejnej osoby. Liczyłem tez na znalezienie nowych ubrań, bo nie chciałem ubierać się w stare. Poszedłem do salonu. Naprzeciwko była usytuowana kuchnia i akurat wychodziła z niej Miczi, niosąca cały garnek jedzenia. Chciałem ją przepuścić pierwszą, ale w tym samym momencie z salonu zaczęła wychodzić Łapa. Spotkaliśmy się na korytarzu i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie jeden fakt. Usłyszeliśmy pukanie do drzwi.
                Fakt ten był tak zaskakujący, że Miczi opuściła garnek, który z głośnym  trzaskiem upadł na ziemię, a ja odruchowo sięgnąłem do kieszeni po broń, po chwili zdając sobie sprawę, że jestem w samym ręczniku. Łapa z kolei aż podskoczyła. Spojrzeliśmy na siebie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie dźwięk ze strychu, albo czy ktoś w salonie przypadkowo nie zapukał w ścianę, ale po chwili usłyszeliśmy to samo. Łapa wyciągnęła pistolet i powoli podeszła do drzwi.
                Nie było w nich judasza, więc nie mogła spojrzeć , kto jest po drugiej stronie. Zobaczyłem kątem oka, że Krystian, który razem z resztą ludzi w salonie również zauważył, że coś dzieje, podszedł do okna. Niczego chyba jednak nie dojrzał. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić więc tylko obserwowałem jak Łapa przykłada ucho do drzwi. Pukanie rozległo się jednak ponownie, więc nic konkretnego to jej nie dało.
- Kto tam jest!? – krzyknęła.
- Nie mam złych zamiarów – odpowiedział męski głos. Chociaż stłumiony przez drzwi, wydawał się być bardzo miły, ciepły i dźwięczny.
- Czego chcesz? – zapytała znowu, nieco ciszej.
- Mam dla was propozycje. Jest jednak ciemno i jeżeli mnie nie wpuścicie to zaraz mogą się pojawić zombie i… - zaczął.
- Dobra, właź. Ale bez żadnych numerów! – powiedziała i wciąż mierząc pistoletem powoli zaczęła otwierać drzwi. Miczi w tym czasie już zaniosła garnek do salonu i wzięła pistolet, którym wymierzyła w stronę drzwi. Byliśmy gotowi na przyjęcie nocnego gościa.

sobota, 18 lipca 2015

Rozdział 4: Poruszenie

Rozdział 4, drugi z perspektywy Bobra. W tym rozdziale dowiecie się co i jak z Pablordem, oraz dostaniecie kolejny zwiastun obozu w Inowrocławiu, który w tym tomie odegra sporą rolę. Po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym.

POV:
Bobru  [Rozdział 4] - Dzień 3-4
Irek - Dzień 3-4 - Dnia trzeciego zginęła Magda oraz jej brat, a grupa Łapy wciąż szuka miejsca, żeby odpocząć
Olaf - Dzień 3-4 - Dnia trzeciego do obozu w Płońsku przybywa Kamil, poseł z Inowrocławia, który pojawia się następnie w Ostoi

-------------------------------------------

Rozdział 4 (Bobru): Poruszenie


                Odkąd obudził się Pablord wiele się zmieniło. Samo przebudzenie było dosyć wesołym wydarzeniem. Pablord był moim przyjacielem i na pewno był wartościowym sojusznikiem, którego warto było mieć przy sobie. Chociaż był dosyć osłabiony, szybko wracał do zdrowia i już dwa dni po przebudzeniu siedział ze mną, Gigantem, Dymitrem oraz Mpd na ławce na Placu Głównym. Był blady i mniej gadatliwy niż zazwyczaj, ale i tak cieszyłem się niesamowicie. W końcu odzyskałem przyjaciela po prawie dwóch miesiącach.
                Wraz z jego obudzeniem w mojej głowie zaczął się budować plan. Czekałem z odjazdem z Torunia tylko na jego obudzenie i teraz, kiedy już tak szybko odzyskiwał siły wyjazd był kwestią paru dni. Wszyscy, którzy się zapowiedzieli też to odczuwali i już powoli planowaliśmy gdzie pojedziemy. Pablord oczywiście zgodził się do nas dołączyć i chociaż wiedziałem, że ze mną pojedzie to miałem pewne obawy, bo jednak wyciągałem go z w miarę bezpiecznego miejsca, prosto w dzicz. Byłem jednak pewien swojej decyzji i nie mogłem jej tak zmieniać, według własnych upodobań.
- Wyjedziemy na południe? – zapytał Gigant.
- Tak. Nie jestem pewien gdzie dokładnie, ale na pewno coś znajdziemy po drodze. Dziara obiecał, że pozwoli mi zabrać trochę zapasów no i oczywiście będziemy jechać Potworem, to jak ruchoma twierdza – zapewniłem.
- Zmieścimy się tam wszyscy? – zapytał Dymitr.
- Raczej tak. Ostatnio jechaliśmy nim w około osiem osób i były pewne problemy, ale wtedy mieliśmy mnóstwo zapasów i niepotrzebnych rzeczy. Najwygodniej nie będzie, ale przecież nie spędzimy tam całego życia. Szukamy obozu, a nie jedziemy na wycieczkę – powiedziałem uśmiechając się.
- Myślę, że przydałoby się omijać największe miasta… - powiedział dosyć cicho Pablord – Znajdźmy sobie coś na uboczu i tam pomyślimy co dalej.
- Nawet nie myślę o wkręceniu się na kolejny obóz w stylu Ostoi. Prędzej już myślałem o czymś pokroju Królowego Mostu. Tylko lepiej zorganizowanego – stwierdziłem.
- A powrót do Królowego? Nie myślałeś o tym? – zapytał Gigant.
- Po tym co tam przeżyłem i ile tam się stało nie – odpowiedziałem stanowczo – Zresztą to miejsce jest zrujnowane. Możliwe, że bandziory z grupy Daliona tam wróciły, a ja nie chcę walczyć.
- Szkoda, że nawet nie zobaczyłem tego miejsca, chociaż tyle o nim słyszałem – napomknął ze smutkiem Mpd.
- Może kiedyś się tam wybierzemy. Jak dożyjemy – odpowiedziałem.
                Pogoda dzisiaj była idealna – ani nie było za ciepło, ani za zimno. Dziara był trochę zasmucony tym, że opuszczamy Ostoję, ale ostatecznie taka była umowa i nie zatrzymywał nas na siłę. Po tym jak spędziliśmy trochę czasu odpoczywając na ławkach postanowiliśmy się przejść po mieście. Pablord chciał jak najszybciej ruszyć w drogę, ale na razie prosiłem go o odpoczywanie, bo czekała nas ciężka przeprawa, a chciałem, żeby wszyscy byli w pełni gotowi do przetrwania w dziczy. Dlatego na planowane na popołudnie oczyszczanie sektora znowu miałem iść z ludźmi z grupy Eweliny, a zarazem z Czerwonych Flar. Moi ludzie, zgodnie z moim zaleceniami nie narażali. Słuchali się mnie, chociaż przechodziłem ciężki okres i czasami sam zauważałem, że zachowywałem się chamsko.
                Na strzelnicy spotkaliśmy Ewelinę, jej ojca, Zero oraz dwóch strażników z Ostoi. Zatrzymaliśmy się, żeby zamienić z nimi parę słów, a przy okazji Dymitr i Mpd pomagali Pablordowi w wróceniu do formy w strzelaniu pistoletem. Szło mu opornie, chociaż widać, że wracał do starej formy. Za pierwszym razem, gdy po przebudzeniu chwycił broń, miał problemy z załadowaniem jej, ale teraz już radził sobie sam, chociaż podczas śpiączki znacznie ucierpiała jego celność.
                Gdy reszta strzelała ja usiadłem obok Eweliny i Giganta.
- Więc opuszczasz to miejsce? – zapytała z zaciekawieniem Ewelina.
- Tak – odpowiedziałem krótko.
- Dokąd się udasz? – była dociekliwa, ale zdążyłem się już do tego przyzwyczaić.
- W sumie jeszcze nie mamy żadnego planu – stwierdziłem – Przynajmniej większego. Pokręcimy się po okolicach i znajdziemy sobie coś…
- Wrócisz tu jeszcze kiedyś? – zadała kolejne pytanie.
- Może tak, może nie. Ciężko powiedzieć.
                Odpowiedź ją chyba nie usatysfakcjonowała, bo zadawała kolejne pytania. Sam nie wiedziałem skąd te pokłady cierpliwości do jej osoby. Po prostu polubiłem ją, ale tylko jako przyjaciółkę, nic więcej. Po parunastu minutach doszedł do nas Józef i Ruda. Dymitr ucieszył się szczególnie z obecności tej drugiej. Widać było, że córka Kapitana wpadła mu w oko i chociaż nie byli oficjalnie parą to zachowywali się jakby była pomiędzy nimi jakaś specyficzna więź.
- Wiecie co, jak dla mnie ta podróż będzie czymś ciekawym. Chociaż nie będzie bezpieczna, to wyrwanie się w ten świat i zasianie kolejnego ziarna cywilizacji będzie „tym czymś” – wygłosił Józef, akcentując ostatnie słowa.
- Z pewnością chcę, żeby ta cywilizacja była czymś lepszym od tego co mamy tutaj – stwierdziłem ze smutkiem.
- Bobru tylko idioci uważają cię za winnego – powiedział Gigant, nawiązując dokładnie do tego, o czym myślałem.
- Ludzie są ciemni, jak latarnie nocą przy Kwaterze Głównej – porównał poetycko Dymitr, który odszedł na chwilę od Pablorda, chociaż aktualnie było to już nieprawdą. Mimo tego wszyscy się zaśmiali.
                Naszą rozmowę, oraz trening Pablord przerwały strzały. Znajdowaliśmy się niedaleko jednej z barykad, więc wszyscy z niepokojem obejrzeli się w tamto miejsce. W naszą stronę zaczął biec jeden ze strażników.
- Potrzebujemy pomocy, spora grupa trupów przy południowej! – krzyknął do nas.
Nie musiał prosić dwa razy. Cała grupa ze strzelnicy zerwała się i pobiegła za strażnikiem. Południowa barykada wychodziła prosto na most przecinający Wisłę i przez siatkę można było zobaczyć, ze strażnik rzeczywiście miał powody do obaw. Na moście było teraz naprawdę sporo zombie, a niektóre zaczęły już się dobijać do drewnianej, wzmocnionej bramy, która trzeszczała pod napływem ciężaru zombie.
                Zanim zacząłem jakkolwiek pomagać kazałem Dymitrowi i Rudej, żeby przypilnowali Pablorda. Ten rzucił na mnie pełne wyrzutu spojrzenie, zapewne nie podobało mu się, że traktowałem go jak dziecko, ale raz byłem blisko stracenia go i na pewno nie mogłem sobie pozwolić na kolejne niedopatrzenie. Ruda i Dymitr cofnęli się kawałek z Pablordem, a ja, Gigant, Józef, Mpd oraz ludzie z grupy Eweliny wcelowaliśmy się w bramę, bądź też jak w przypadku paru osób, wyciągnęliśmy bronie do walki wręcz. Strażnicy ostrzeliwali trupy pojedynczymi pociskami, ale brakowało im wyszkolenia, a zombie były wyjątkowo ruchliwe, wiec nie było łatwo zabić ich, bez marnowania amunicji, a chociaż tej mieliśmy pod dostatkiem to tez nie mogliśmy przesadzać.
                Chociaż ostatnio przestawałem w siebie wierzyć natura dowódcy zrobiła swoje. Krzyknąłem głośno wydając rozkaz.
- Otwórzcie bramę, zanim te potwory rozjebią całą barykadę!
Strażnik stojący przy dźwigni zwalniającej mechanizmy bramy spojrzał na mnie zdziwiony, ale po chwili naparł na wajchę i brama stanęła otworem. Musieliśmy to zrobić, bo zombie i tak trzeba było zabić, a przy tym mogliśmy uniknąć odbudowywania barykady i walczenia w jej gruzach. Strażnicy wycofali się ze swojego posterunku i dołączyli do nas. Pierwsze zombie były już bardzo blisko, ale ja byłem gotów. Wszyscy byliśmy. Zamachnąłem się nożem na pierwszego trupa i z niemałym problemem przybiłem go do ziemi, dobijając go po chwili. Dwa kolejne starały się mnie dopaść, ale Gigant ściął im głowy jednym cięciem swojego ogromnego miecza. Józef walczył dzielnie kawałek od nas, a ojciec Eweliny machał toporem, tuz obok Zero, który używał swojej ulubionej broni. Reszta strzelała. Chociaż trupów było dużo to w takiej ilości byliśmy nie do pokonania.
 Niestety walka nie mogła obyć się bez ofiar. Jeden ze strażników poczuł się zbyt pewnie i zeskoczył z barykady prując do zombie z karabinu całą serią. Pierwsze parę trupów pokonał dosyć łatwo, ale kiedy przyszło do przeładowania, nie zdążył i dał się ugryźć. Nie próbowaliśmy go już nawet ratować, bo ugryzienie w szyje było tragiczne. O ile rękę czy nogę dało się odciąć na czas to szyja była martwym punktem. Napór żywych trupów powoli ustawał, ale wciąż było ciężko.
Gdy w końcu kolejne trupy były wystarczająco daleko, a te, które załatwiliśmy leżały bez ruchu, krzyknąłem aby zamknięto bramy. Otarłem z twarzy pot i sprawdziłem czy moi ludzie są cali. Całe szczęście nikomu z nich się nic nie stało, ale z przerażeniem zauważyłem jak Zero trzyma się za ramię. Zobaczył, że na niego patrzę i westchnął.
- To nie ugryzienie, spokojnie… - powiedział.
- Co się stało? – zapytałem, podchodząc.
- Stara kontuzja się odezwała, całe szczęście w lewej ręce, więc dalej będę mógł normalnie pracować – odpowiedział. Rzeczywiście nie zauważyłem plamy krwi, w miejscu, w którym się trzymał, więc z pewnością był on cały. Jeden ze strażników barykady podszedł do mnie i do Zera i chrząknął. Był to facet po trzydziestce, z wyraźną łysiną rozchodzącą się od środka głowy, prawie po uszy.
- Panowie, przejdziecie się ze mną złożyć raport Dziarze? Na pewno chciałby o tym wiedzieć – powiedział tonem, który zdecydowanie mi się nie spodobał.
- Nie możesz tego zrobić sam? – zapytałem.
- Dziara na pewno przychylniej spojrzy na raport słowny, jak złoży go ktoś taki jak ty – ostatnie słowa powiedział wręcz z pogardą – w towarzystwie Czerwonej Flary.
                Strażnik zdecydowanie nie darzył mnie sympatią, ale z racji iż chciałem, aby to miejsce się trzymało zgodziłem się. Pożegnałem się z moimi ludźmi i Eweliną, po czym wraz z Zerem i strażnikiem ruszyliśmy w stronę Kwatery Głównej. Droga przebiegła w ciszy, strażnik nawet na nas nie patrzył, a ja też nie miałem nastroju do rozmowy. Ludzie w Ostoi jak zwykle byli zalatani, jakby każdy był w swoim świecie. Mijali nas nosząc różne rzeczy, patrolując okolicę i spacerując. To miejsce miało potencjał.
                Dotarliśmy w końcu przed drzwi Kwatery Głównej i pukając otworzyliśmy. Dziara siedział przy stole i ze skupieniem sprawdzał coś na mapie okolic. Gdy nas zobaczył wstał.
- Bobru, Zero, Mietek – powiedział z uśmiechem – co was tu sprowadza?
- Mamy raport – zaczął strażnik, którego Dziara nazwał Mietkiem.
- Coś się stało? – zapytał z zainteresowaniem przywódca Ostoi pokazując krzesła żebyśmy usiedli.
- Zombie natarły na południową barykadę – zaczął Zero.
- Jedna osoba zginęła, ale udało się nam odeprzeć atak – dokończyłem.
                Dziara westchnął cicho i spojrzał na Zero.
- A tobie co się stało? Nie mów, że dałeś się ugryźć… - powiedział cicho i spokojnie.
- Nie to tylko kontuzja. Za bardzo machałem tą ręką podczas walki – odpowiedział równie spokojnie.
- Całe szczęście. Sytuacja na pewno ogarnięta? Bo jak zombie dostaną się do Ostoi to będziemy mieli problem. Sprawdziliście, czy nikt nie ukrył ugryzienia? Zresztą zaraz wyślę tam kogoś, żeby dokładnie sprawdził strażników i osoby, które tam były. Właśnie kto tam był? – zapytał.
- Pablord, Mpd, Ewelina, jej ojciec, Dymitr, Ruda, Józef, Gigant… i to chyba wszyscy – wyrecytowałem.
- Sprawdź ich Bobru. Wiesz, że nie łatwo powiedzieć na głos, że zostało się ugryzionym – poprosił mnie.
- Jasne zrobię to – odpowiedziałem wstając i kierując się powoli do wyjścia razem z resztą.
- Bobru poczekaj jeszcze, mam do ciebie sprawę. Zero i Mietek, wy możecie iść. Znajdźcie z łaski swojej Maćka, Filipa lub dziewczyny, żeby sprawdzili strażników na barykadzie. Niech zrobi to ktoś z Czerwonych Flar, a ty Zero zajdź do lecznicy i zobacz, może dadzą ci maść albo inne gówno na tę kontuzję – rozkazał Dziara.
                Tamci kiwnęli głowami, a ja wróciłem na miejsce. Nie wiedziałem czego tym razem może ode mnie chcieć Dziara. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie próbował mnie przekonywać żebym został w Ostoi, bo decyzja była już podjęta. Drzwi zamknęły się, a my zostaliśmy sami. Dziara przez chwilę milczał, pijąc powoli alkohol ze szklanki, która stała tuż przy nim. Wtem usłyszałem skrzypnięcie, w korytarzu po mojej lewej. Odruchowo sięgnąłem po broń, ale nim zdążyłem ją schować, Dziara złapał mnie za rękę.
- Spokojnie przyjacielu, on nie ma wrogich zamiarów – uspokoił mnie.
                W naszą stronę powoli, lecz pewnie, szedł mężczyzna nieco starszy ode mnie. Jego twarz porastał delikatny zarost, ale cały wydawał się być zadbany, a na plecach miał nieduży plecak, który nie wydawał się być pełny.
- To jest Kamil – przedstawił przybysza Dziara. Kamil podszedł do mnie i wyciągnął w moim kierunku dłoń, ale ja założyłem rękę na rękę na znak, że nie mam ochoty się z nim witać – Przyszedł nam złożyć pewną propozycję.
- Dziara wybacz, ale wyjeżdżam lada dzień i naprawdę mało mnie to interesuje – powiedziałem zgodnie z prawdą. Na twarzy Dziary pojawił się jednak uśmiech. Coś knuł.
- Myślałem, że jesteś w stanie wyświadczyć mi jeszcze jedną przysługę, szczególnie, że może pomóc i tobie – powiedział.
Czekałem cierpliwie, aż Dziara zacznie mi opowiadać o swoim planie, ale nagle do rozmowy wtrącił się poseł.
- Mój szef, Ben z Inowrocławia planuje spotkanie okolicznych dowódców obozów, aby przedyskutować zbudowanie sieci pomiędzy obozami i wspólnej, stałej współpracy – powiedział.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, wtrącił się Dziara.
- Dlatego o ile ze mną pojedziesz będziesz mógł założyć nowy obóz, który zostanie dołączony do całej struktury, jako niezależny, aczkolwiek będący członkiem społeczności – powiedział z uśmiechem – Czy to nie byłoby zajebiste?
                Nie wiedziałem co powiedzieć. Takie wsparcie na pewno by się nam przydało, gdyby coś nie wypaliło z pomysłem naszego obozu, lub też gdybyśmy mieli problemy i potrzebowali pomocy. Takie zabezpieczenie było na pewno pomocne.
- Kiedy? – zapytałem krótko.
- Za pięć dni – odpowiedział Kamil.
- W Inowrocławiu? – zapytałem.
- Tak – odpowiedział tym razem Dziara – Zostałbyś w Ostoi na parę dni ze swoimi ludźmi i pojechał na to zebranie w roli posła ze mną i kimś jeszcze wyznaczonym. To jest ważne wydarzenie Bobru i jeżeli chcesz mieć dobry start w nowym obozie, to myślę, że warto abyś się tym zainteresował – powiedział Dziara.
- A kto jeszcze tam będzie? – zapytałem Kamila.
- Jadę prosto z Płońska, z obozu Feline. Ona wyraziła zgodę i co więcej zapewne odwiedzi was na dniach, bo poprosiłem żeby was poinformowała. Przyjechałem jednak, bo nie jestem pewien waszych stosunków, a wy na pewno przekażecie informacje jeszcze jednej okolicznej grupie… - stwierdził Kamil.
- Jakiej?- włączył się Dziara.
- Tej na zachód stąd, dowodzonej przez Kapitana – stwierdził.
- Nie rozumiem, przecież Drugi Posterunek jest częścią Ostoi – zdziwiłem się.
- Szef chciał, żeby ktoś z Drugiego Posterunku także się pojawił, obóz jest na tyle duży, że w razie wypadku mógłby konkurować z tym waszym – wytłumaczył Kamil.
- Dużo wie ten twój szef… i na dużo sobie pozwala – stwierdziłem.
- To mądry facet. Sami zobaczycie, mam nadzieję – powiedział z uśmiechem.
- To co Bobru mogę na ciebie liczyć? – zapytał Dziara patrząc mi w oczy.
                To była nieco trudna decyzja, a ja przekładałem wyjazd już po raz kolejny, ale musiałem się zgodzić. Poza wielką szansą przed jaką stawałem, dochodził jeszcze fakt tego, że parę kolejnych dni pozwoli ogarnąć się Pablordowi. Nawet jakby ciężko pracował, to będzie mógł zawsze przespać się w normalnych warunkach i pokorzystać jeszcze trochę z leków.
- Taa… teraz jednak już pójdę – powiedziałem.
- Poczekaj – zatrzymał mnie ponownie dowódca Ostoi – Chciałbym, żebyś to ty zaniósł Kapitanowi wiadomość o spotkaniu. Najlepiej jakbyś wyjechał jeszcze dzisiaj. Zbierz ze sobą trójkę ludzi jakich chcesz i wyjeżdżajcie to zdążycie jeszcze przed zmierzchem – poprosił.
- Dlaczego ja? – zapytałem zdziwiony.
- Bo możesz opowiedzieć ojcu o tym jak się ma jego córka, a poza tym tylko tobie ufam. Nikt w Ostoi nie dowie się gdzie jedziemy, no może oprócz paru osób, a na razie nie wiem jeszcze kogo mogę wtajemniczyć, a kogo nie – wyjawił – A teraz idź już i powodzenia. Mam nadzieję, że do jutra.
                Wyszedłem nie kłócąc się dalej. Co prawda nie podobało mi się, że ledwo zgodziłem się pojechać z nim do Inowrocławia, a ten już mnie zaciągnął do kolejnego zadania, ale gra była warta świeczki, wiec nie narzekałem. Idąc w stronę domu zastanawiałem się kogo mogę ze sobą zabrać.  Gdy dotarłem do swojego mieszkania już wiedziałem kto mi się przyda i kogo chcę koniecznie mieć przy sobie, chociaż nie powinienem narażać tych osób i wziąć kogoś, kto ze mną nie będzie opuszczał Ostoi.
                Przebrałem się w wygodne i w miarę ciepłe ubrania, a następnie uzbroiłem się w pistolet oraz nóż.  Tak gotowy ruszyłem rozejrzeć się za osobami, które planowałem zabrać na swoją wyprawę. Czas uciekał, a ja chciałem jak najszybciej mieć to z głowy. Zapukałem do drzwi, na piętrze niżej, gdzie zamieszkała Ruda. Po drodze skinąłem głową na znak powitania z Eweliną, która zmęczona wracała do swojego mieszkania. Ruda otworzyła i uśmiechnęła się do mnie szeroko. Była ubrana w podkoszulek z dekoltem oraz krótkie spodenki. Wyglądała bardzo ładnie, zresztą jak zwykle.
- Hej, mam sprawę – zacząłem.
- Hej Bobru, wchodź – powiedziała zapraszając mnie do środka. Wszedłem i usiadłem na kanapie. Zauważyłem, że właściwie każde mieszkanie w tym bloku miało podobny układ pomieszczeń i mebli. Tak samo wyglądało moje mieszkanie, oraz mieszkanie Łapy. Natalia zamknęła drzwi i usiadła przy mnie.
- Mam pewną prośbę – powiedziałem.
- Dla ciebie wszystko – odpowiedziała słodko.
- Jadę na Drugi Posterunek przekazać wiadomość twojemu ojcu. Potrzebuje ludzi i chcę, żebyś ze mną pojechała – powiedziałem spokojnie, ale stanowczo.
- Dlaczego chcesz, żebym tam wracała? – zapytała.
- Co prawda nie czuje specjalnej potrzeby, ale twój ojciec kazał mi cię pilnować i na pewno zrobi mu się lżej na sercu jak zobaczy cię na żywo – stwierdziłem – A nie podróżowaliśmy jeszcze razem, poza drogą powrotną do Ostoi. Chcę lepiej poznać ludzi, z którymi spędzę najbliższe tygodnie, a może i resztę życia.
- Kiedyś myślałam… - zaczęła.
- Przestań, proszę… - odpowiedziałem – Dymitr jest spoko, trzymaj się go i bądź za godzinę przy zachodnim wyjeździe, zresztą go planuje wziąć z nami.
                Nie czekając na jej odpowiedź wyszedłem. Nie chciałem dawać jej nadziei, bo wiedziałem, że Dymitrowi na niej zależy, a ja nie byłem teraz człowiekiem, który mógł obdarzyć kogokolwiek jakimkolwiek poważnym uczuciem.  Opuściłem budynek i ruszyłem na plac główny szukać dwóch pozostałych członków mojej załogi. Nie mogłem tam znaleźć jednak ani Pablorda ani Dymitra. Zastanawiałem się wciąż, czy nie wziąć Giganta zamiast Pablorda, ale chciałem go rozruszać i mieć na niego oko.
                Dopiero po parunastu minutach znalazłem Giganta, Dymitra, Józefa i Pablorda, którzy siedzieli w barze. Całe szczęście nie pili, tylko jedli, więc mogłem ich bez problemu zaciągnąć na wypad. Podszedłem do nich i szybko streściłem moją rozmowę z Dziarą.
- Mamy tu zostać jeszcze tydzień? – zapytał Józef.
- Tak – odpowiedziałem krótko.
- Bobru, przyjacielu, wybacz, ale muszę spytać – zaczął Gigant – Czy ty na pewno chcesz opuszczać to miejsce? Zostajemy tutaj coraz dłużej i nie wiem czy zapał niektórych osób nie przygaśnie.
To mnie nieco zdziwiło.
- Ja naprawdę chcę stąd wyjechać, ale to jest szansa. Jeżeli uda nam się znaleźć miejsce i połączyć obozy siecią bezpiecznych dróg, to będziemy mogli mieć jakąś szansę ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Według mnie warto spróbować – powiedziałem głosem pewnym siebie.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz – stwierdził Gigant.
- To co mamy z tobą iść teraz kumpel? – zapytał Pablord.
- Jasne. Zbierajcie się, czeka na nas jeszcze jedna osoba. Im szybciej to załatwimy tym lepiej.

                Opuściliśmy bar i ruszyliśmy w stronę zachodniej bramy. Samochód już na nas czekał. Dymitr wyraźnie się ucieszył, jak zobaczył, że będzie podróżował z Rudą. Pablordowi też wyraźnie wracał już humor. To byli moi ludzie. Musiałem ich chronić i miałem nadzieję, że droga na Drugi Posterunek, będzie dobra. Dymitr, jako najbardziej uzdolniony kierowca z naszej paczki usiadł za kółkiem. Pablord zdecydowanie nie lubił już prowadzić, po ostatnim wypadku i szczerze mu się nie dziwiłem. Usiadłem z nim z tyłu, a Ruda usiadła przy Dymitrze. W rytmach ballady rockowej, która była nagrana na kasetę siedzącą w radiu od dawna, ruszyliśmy przed siebie. W stronę Drugiego Posterunku.