Drugi rozdział, w nim zaczyna się dziać, chociaż muszę przyznać, że do kolan nie dorasta rozdziałom od piątego w górę. Jak zwykle proszę was o rozsyłanie bloga znajomym oraz komentowanie :) Włączcie klimatyczną muzę i zapraszam do czytania :D
Korekta: Pablord
-----------------------------------------------------------------
Rozdział 2 : Ciężka droga
Kończyłem
nakładać rękawiczki rowerowe. Byłem pewien, że się przydadzą i podszedłem do
drzwi. Zawahałem się i przez chwilę myślałem jeszcze czy nie wrócić, nie
uderzyć w twarz i spróbować obudzić się z tego dziwnego snu, ale zaniechałem tego.
Nacisnąłem
delikatnie klamkę wcześniej sprawdzając przez judasza, czy korytarz jest
czysty. Był. Wyszedłem i na dłuższą chwilę zawiesiłem się. Zamykać
drzwi? – spytałem sam siebie. To była jedna z dziwniejszych sytuacji,
taka, której nie wyobrażasz sobie na co dzień. Prawdopodobnie rozpętała się
apokalipsa. Ludzie albo uciekają, albo giną. To samo złodzieje. Czy ktoś będzie
brał pod uwagę sprawdzenie właśnie tego mieszkania? Myślałem tak jeszcze przez
dłuższą chwilę, kiedy dźwięki wystrzałów z pistoletu, gdzieś z ulicy, ocuciły
mnie. Zdecydowałem zamknąć drzwi i to najdokładniej, jak umiałem. Zadowolony ze
swojej roboty zbiegłem powoli po schodach.
Mimo
długiego rzeźnickiego noża w ręce, bałem się jak diabli. Nie wiedziałem, czy
nie sparaliżuje mnie strach od razu po zejściu na dół i zobaczeniu zagrożenia.
A co jeżeli rzeczywiście wybuchła Apokalipsa i będę musiał zabić kogoś
znajomego? Przypomniałem sobie kolejny cel, jaki zaznaczyłem, w nagranym rano
materiale : … później pójdę po Kiciusia, czyli Erniego. Wiem, że on
będzie na mnie czekał i on dobrze wie, że po niego przyjdę – te słowa
brzmiały bardzo nierealnie zaledwie dwie godziny temu. Teraz nie widziałem w
nich nic niedorzecznego. Zamierzałem pójść po niego do szkoły. Czekała mnie długa
i ciężka droga poprzez osiedlowe uliczki, główną ulicę, dziedziniec opery i
park, aż do labiryntu tych uliczek, których nazw nigdy nikt nie pamięta. Tak,
właśnie tam było moje liceum.
Dochodząc
do drzwi od klatki poczułem narastające obawy, ale bez dłuższej zwłoki pchnąłem
je, aby zobaczyć piekło. Tuż przy wejściu leżał konający, starszy mężczyzna z
rozszarpanym gardłem. Próbował krzyczeć, ale nie miał jak. Wydawał jedynie
żałosne, agonalne powarkiwania. Ominąłem go i rozejrzałem się. Widziałem
mnóstwo umierających ludzi, słyszałem wciąż całkiem niedalekie odgłosy walki,
ale nie widziałem żadnego zombie. Co najważniejsze alejka na lewo była czysta,
a to właśnie ona była moją drogą do przyjaciela. Zacząłem truchtać. Czułem się
niezwykle wygodnie w obecnym stroju i skradanie wychodziło mi całkiem dobrze –
nie robiłem żadnego hałasu.
Bez
problemu dotarłem do rogu bloków mieszkalnych, skąd zobaczyłem pocztę, a za nią
kolejną osiedlową uliczkę. Tym razem nie było tak kolorowo. Już z daleka
zobaczyłem uciekającego przed paroma zimnymi chłopaka. Teraz byłem już pewien,
jaka zagłada spadła na ludzkość. Wyglądał na młodszego ode mnie i już na pewno
bardziej przerażonego. Przez chwilę myślałem, czy nie sprintować w jego
kierunku i mu jakoś pomóc, lecz porzuciłem ten pomysł. Od początku ustaliłem
sobie, że będę trzymał się paru zasad. Pierwsza? „Nie ufaj nikomu”. Chłopak dał
sobie radę, bo ruszając w kompletnie innym kierunku, coraz bardziej oddalał się
od goniącej go grupy.
Wychyliłem
się kawałek dalej i zamarłem. Pierwsze, co uświadomiło mnie o
niebezpieczeństwie, to było powarkiwanie i kroki, narastające z każdą chwilą.
Drgająca ze strachu ręką sięgnąłem po nóż i rozejrzałem się. Wiedziałem,
że muszę się przełamać, bo po zabiciu pierwszego z nich będzie lepiej, ale to
było ciężkie. Bądź co bądź to był człowiek. Nie jest łatwo zadecydować o czyimś
losie, jednak wiedziałem dokładnie, że muszę się przełamać. Wtedy go
zobaczyłem. Brudny, zakrwawiony zombie wyczłapał się z sąsiedniej alejki. Szedł
do mnie powoli, jakby wiedział, że nie zdołam uciec. Przerażenie sięgnęło
zenitu. Znowu byłem sparaliżowany ze strachu, z tą różnicą jednak, że już
wcześniej ustaliłem sobie jeszcze jedną, bardzo ważną zasadę, która natychmiast
mnie z tego stanu uleczyła – „Nie karm nikogo swoim strachem. Opanuj go. Jeśli
tego nie zrobisz, Twój przeciwnik będzie tylko rósł w siłę”. Nie wiem jak, nie
wiem, co takiego magicznego było w tych słowach, ale natychmiastowo odzyskałem
dużą część pewności siebie. Dam radę - powiedziałem
sobie w myślach, ruszając do przodu i zamachując się nożem. I tutaj pomogła mi
kolejna zasada – „Celuj w głowę. Odłącz ich żądzę mordu od mózgu”. Wycelowałem.
Cięcie nie było jednak perfekcyjne, ręka drżała zbyt mocno i jedyne co zdołałem
zrobić, to przeciąć policzek martwiaka, uwalniając tym samym falę ciemnej,
brudnej krwi. Zatrzymało go to jednak na wystarczająco długo, abym wyprowadził
kolejny cios. Tym razem ostrze przyjemnie zatopiło się w czaszce, wywołując
kolejną fontannę krwi. Bezwładne ciało osunęło się, farbując chodnikowe cegły
na ciemny kolor. Poczułem się lepiej i pewniej. Może to nie był wielki sukces,
aczkolwiek udało mi się. Przełamałem się i bez większego problemu zabiłem. Nie
wiem, czy powinien być dumny z tego, choć w tych czasach bezlitosność była
ważną cechą, szczególnie przeciwko zmarłym.
Przed
podjęciem dalszej wędrówki, rozejrzałem się raz jeszcze. Daleko wzdłuż ulic,
widziałem grupkę martwych grzebiących się w czyichś zwłokach. Całe szczęście
miałem przekroczyć ulicę i zostawić ten widok daleko na lewo ode mnie. Czułem
się słabo, chociaż wiedziałem, że muszę iść dalej, inaczej coś lub ktoś mnie
zabije. Przeskanowałem wzrokiem moją trasę. Zadziwiające było to, jak szybko
apokalipsa zmieniła ładnie wystrzyżone trawniki i zadbane krzaki w połamane, podeptane
i zdewastowane zielsko. W blokach na około było widać pojedyncze kłęby dymu.
Ścieżka za mną dalej była czysta.
Przechodząc
do pozycji przykucniętej przeszedłem przez przejście dla pieszych i wtedy z
lewej usłyszałem hałas. Trzy samochody z zawrotną prędkością przebyły róg przy
którym przed chwilą byłem i ruszyły w stronę wyjazdu z osiedla. Kierowcy nie
zwrócili nawet na mnie uwagi. Nie to jednak było najgorsze. Z miejsca skąd
wyjechały samochody zaczęły biec w tę stronę zombie. Nie zauważyły mnie jeszcze,
jednak wiedziałem, że muszę przyspieszyć i nie odwracając się ani na chwilę,
ruszyłem przykucnięty w stronę poczty. Tutaj też było widać ślady zmarłych.
Byłem wręcz pewien, że ktoś lub coś było w środku, więc nawet nie próbowałem
się zbliżać. Ciesząc się minąłem budynek i wyszedłem na prostą sprawdzając, czy
nie czekają na mnie kolejni. Ta dróżka osiedlowa również wydawała się pusta,
więc nie tracąc czasu pobiegłem. Na parkingu przy bloku stało wyjątkowo mało
aut, co oznaczało, że wiele osób odjechało, ale niestety też wystawiło mnie to
na konieczność biegu na otwartym terenie, co nasilało odgłos moich kroków i
ujawniało moją pozycję.
Tak jak
się spodziewałem w połowie chodnika usłyszałem warczenie. W jednej z klatek
widziałem trzech szwendaczy próbujących się wydostać, waląc zakrwawionymi
kończynami w szyby. Również na prawo, z okolicznego placu zabaw ruszył za mną
jeden z nich. Starałem się opanować strach, przyspieszyłem chód i dalej biegłem
do przodu. Dobiegałem do dosyć nieciekawej okolicy – pawilonów handlowych i
głównej drogi. Żyłem nadzieją, że nie spotkam tam zbyt dużo zombie, ani nikogo
wrogo nastawionego. Myliłem się niestety.
Skręcając
z uliczki osiedlowej już za rogiem usłyszałem kroki, warczenie i odgłosy walki.
Czym prędzej skoczyłem do najbliższych krzaków i próbując się uspokoić,
zacząłem monitorować drogę. Na ulicy trzech, bądź więcej dorosłych ludzi
uzbrojonych w pręty, deski oraz inne bronie, katowało zombie. Radzili sobie nieźle i dzięki
Bogu zmierzali w lewo, wzdłuż ulicy, kierując się najprawdopodobniej w stronę
obrzeży miasta. Białystok był dosyć zaludnionym miastem i nie dziwiło mnie
natężenie martwych i ocalałych na każdym kroku. Kiedy grupa oddaliła się,
ściągając na siebie pobliskie trupy, rozejrzałem się jeszcze raz sprawdzając,
czy mogę biec i wylazłem z kryjówki. Tamci ludzie skutecznie odciągnęli całe
niebezpieczeństwo i bez problemu przeszedłem zapewne jeden z
niebezpieczniejszych punktów mojej wyprawy, wkraczając na ulicę, na której był
spory i pusty parking, oraz nieduże skupiska drzew, idealne do chowania
się.
Wszystkie
okoliczne knajpki także wydawały się wyludnione, więc idąc ostrożnie zbliżałem
się do budynku opery. Już z daleka słyszałem warczenie i kiedy tylko minąłem
ostatni bar i wyszedłem na dziedziniec, zamarłem. Niedaleko znajdował się spory
park, który ładnie komponował się z nowo powstałym ośrodkiem. Musiałem przejść,
idąc dokładnie między budynkiem, a skupiskiem drzew. Nie spodziewałem się
jednak, ilu martwych będzie się tutaj szwendało. Nie musiałem liczyć, żeby
widzieć, że jest ich coś koło trzydziestu. Przykucnąłem przy drzewku i rozejrzałem się,
szukając możliwej drogi bezpiecznego przejścia. Zieleń drzew uspokajała .
Wziąłem głęboki oddech i próbując znaleźć jakąkolwiek szansę przeprawy
oglądałem. Wtem usłyszałem szelest za moimi plecami. Obejrzałem się i zdusiłem
krzyk. Zaledwie dwa kroki ode mnie był zombie. Szedł na mnie. Adrenalina
zrobiła swoje. Machinalnie machnąłem nożem, zwalając zimnego z nóg. Po chwili
poprawiłem, wbijając stalowe ostrze prosto w czaszkę i tym samym zabijając
trupa. To było dziwne. Nawet nie zauważyłem ani nie usłyszałem, kiedy raczej
mało cichy zabójca, podszedł mnie od tyłu.
Nie
zmieniło to jednak mojej sytuacji. Wciąż nie miałem pomysłu, jak przedostać się
przez dziedziniec nie zbierając na siebie hordy. Okrążanie parku wzdłuż ronda,
sto pięćdziesiąt metrów na prawo, było zbyt dużym niebezpieczeństwem. W sumie podobna
sytuacja na lewo. Musiałem przejść tędy. Dumałem tam przez kolejne parę minut,
kiedy usłyszałem strzał. Nie był on skierowany do mnie, tego byłem pewien, bo
kula trafiła jednego z szwendaczy przed operą. Po chwili usłyszałem kolejne
parę kul, które spotykały się z zawartością głów zimnych. Próbując zlokalizować
źródło hałasu, zobaczyłem stojący w parku wóz policyjny. Stało przy nim
opartych o drzwi dwóch policjantów, którzy pakowali z pistoletów w stojące
przede mną trupy. Gdyby nie to, że nie ufałem nikomu, na pewno bym krzyknął
coś, kiedy zobaczyłem, że zombie znajdujące się za radiowozem są coraz bliżej
niczego nieświadomych strzelców. Odwróciłem głowę i po chwili usłyszałem
agonalne krzyki. Zdusiłem w sobie strach i spojrzałem na zaistniałą sytuację.
Funkcjonariusze
byli właśnie jedzeni. Bronie, które trzymali, leżały niewinnie na trawie.
Dziedziniec opustoszał. Wszystkie zombie ruszyły do wozu na wyżerkę. Przez
chwilę rozważałem szybki sprint po broń palną, ale ostatecznie odsunąłem tę
myśl od siebie. Zbyt ryzykowne. Wykorzystując fakt zamieszania, ruszyłem
biegiem wzdłuż budynku, ciągle modląc się w duchu, aby osoba, po którą idę
żyła. Kiedy dobiegałem do drogi, którą musiałem pokonać przed dojściem do
liceum, powitał mnie widok rozbitych aut, powybijanych w okolicznych barach
okien i wszechobecny zapach śmierci. Rozejrzałem się i kiedy zauważyłem,
że nie ma w okolicy nic „żywego” przekroczyłem ją, przeskakując przez
znajdujący się na środku płotek, oddzielający kierunki jazdy.
Po
przejściu na odpowiednią stronę ulicy, zauważyłem kolejnego wroga. Paskudnie
porozrywane, czołgające się do mnie zwłoki, znajdowały się około dziesięć metrów ode
mnie. Podbiegłem ostrożnie i wpakowałem oburącz nóż w głowę przeklętej istoty.
Trafiłem i zadowolony z dotychczasowego powodzenia mojej misji, ruszyłem w górę
ulicy do skrzyżowania, skąd widziałem już interesujący mnie budynek. Płonął
gdzieniegdzie. A zaledwie parę dni temu była próbna ewakuacja – zaśmiałem
się w duchu. Ostatni odcinek drogi dzielił mnie od płotu szkoły. Ulica
wyglądała fatalnie. Martwi ludzie, pogubione płaszcze, kurtki, zdewastowane
auta i dużo krwi. Z jednego z budynków zwisała kobieta. Najwidoczniej złapana
przez zombie podczas wyskakiwania z okna. Fatalne przeżycie.
Minąłem
ostatni zakręt i zobaczyłem wejście. Nie było tu widać szwendaczy, ale za to
ślady zniszczenia owszem. Wywalone drzwi wejściowe leżały obok miejsca swojego
stałego pobytu. Wkroczyłem bez wahania do budynku szkoły, rozmyślając, gdzie
może być mój przyjaciel. Korytarze były pełne martwych uczniów, którzy się
jeszcze nie przemienili. Musiałem działać szybko, bo za chwilę mogło tu być
naprawdę gorąco. Słyszałem odgłosy walki dochodzące z wyższych pięter, ale
skupiłem się teraz na zamknięciu się w dyżurce przy wejściu i wykonaniu
telefonu. Wybrałem najczęściej wybierany numer i rozpocząłem połączenie. Dzięki
Bogu był sygnał, co prawda jedna kreska, ale wystarczała na wykonanie rozmowy.
Po chwili usłyszałem głos :
- Halo? Bolo? Zaczęło się – zaczął jak zwykle roztargnienie, ale absolutnie poważnie mój przyjaciel.
- Halo? Bolo? Zaczęło się – zaczął jak zwykle roztargnienie, ale absolutnie poważnie mój przyjaciel.
- Gdzie jesteś stary? Wszedłem
właśnie do szkoły – powiedziałem.
Połączenie urwało się. Ze schodów zbiegła grupka ocalałych:
- To świetnie się składa – zawołał otwierając drzwi i lądując w serdecznym, przyjacielskim uścisku. Wyglądał całkiem nieźle, nie licząc plam ciemnej krwi na bluzie i rozcięcia na nodze. Widocznie wyczuł, że na nie patrzę, bo od razu zareagował:
- To nie ugryzienie. Jakiś gnojek próbował nas poświęcić, żeby uciec…
Za nim stało jeszcze trzech. W pierwszym z nich rozpoznałem jego kolegę z klasy, nazywanego po nazwisku Bochen. Wyglądał podobnie do Erniego, tylko zamiast rany na nodze był kompletnie blady, przypominał trochę wampira. Kolejną osoba była nieznajoma mi dziewczyna. Widziałem ją co prawda parę razy na korytarzu szkolnym, ale wyglądała teraz inaczej. Zawsze ładnie ubrana i odrobinę zawstydzona, teraz wręcz kipiała zapałem i pozytywną energią. Ostatnią osobą, która weszła do dyżurki był Bartek, jeden z moich najlepszych przyjaciół. Ucieszyłem się na ich widok, sam fakt, że przeżyli był cudem. W szkole zrobiło się o wiele ciszej, co oznaczało, że mało kto został przy życiu. Chciałem porozmawiać z Ernim, ale ten tylko poklepał mnie pokrzepiająco po plecach i dał znak, że musimy natychmiast opuścić to miejsce.
Połączenie urwało się. Ze schodów zbiegła grupka ocalałych:
- To świetnie się składa – zawołał otwierając drzwi i lądując w serdecznym, przyjacielskim uścisku. Wyglądał całkiem nieźle, nie licząc plam ciemnej krwi na bluzie i rozcięcia na nodze. Widocznie wyczuł, że na nie patrzę, bo od razu zareagował:
- To nie ugryzienie. Jakiś gnojek próbował nas poświęcić, żeby uciec…
Za nim stało jeszcze trzech. W pierwszym z nich rozpoznałem jego kolegę z klasy, nazywanego po nazwisku Bochen. Wyglądał podobnie do Erniego, tylko zamiast rany na nodze był kompletnie blady, przypominał trochę wampira. Kolejną osoba była nieznajoma mi dziewczyna. Widziałem ją co prawda parę razy na korytarzu szkolnym, ale wyglądała teraz inaczej. Zawsze ładnie ubrana i odrobinę zawstydzona, teraz wręcz kipiała zapałem i pozytywną energią. Ostatnią osobą, która weszła do dyżurki był Bartek, jeden z moich najlepszych przyjaciół. Ucieszyłem się na ich widok, sam fakt, że przeżyli był cudem. W szkole zrobiło się o wiele ciszej, co oznaczało, że mało kto został przy życiu. Chciałem porozmawiać z Ernim, ale ten tylko poklepał mnie pokrzepiająco po plecach i dał znak, że musimy natychmiast opuścić to miejsce.
Wyszyliśmy z budynku i rozejrzeliśmy się raz
jeszcze. Zauważyłem, że moi towarzysze są zaopatrzeni w kije i deski co
oznaczało, że kompletnie bezbronni nie jesteśmy. Ulica wydawała się czysta:
- Co teraz? Przydałoby się coś ustalić – zaproponował Bartek, nazywany też czasami Goku.
Miałem plan. Kolejnym punktem w mojej porannej audycji było ruszenie do kolejnej szkoły po brata Kiciusia, czyli Ernesta i koleżankę, na której obecności mi szalenie zależało. Poznałem ją na wakacjach, właśnie na imprezie u Erniego i od tamtej pory poczułem szczególną więź, która się między nami nawiązała. Co prawda ostatnio trochę osłabła, ale wierzyłem, że nie mogę jej zostawić na pastwę losu :
- W sumie to mamy plan – powiedziałem – ruszamy w kierunku Galerii Białej po broń oraz kolejne osoby.
- Co teraz? Przydałoby się coś ustalić – zaproponował Bartek, nazywany też czasami Goku.
Miałem plan. Kolejnym punktem w mojej porannej audycji było ruszenie do kolejnej szkoły po brata Kiciusia, czyli Ernesta i koleżankę, na której obecności mi szalenie zależało. Poznałem ją na wakacjach, właśnie na imprezie u Erniego i od tamtej pory poczułem szczególną więź, która się między nami nawiązała. Co prawda ostatnio trochę osłabła, ale wierzyłem, że nie mogę jej zostawić na pastwę losu :
- W sumie to mamy plan – powiedziałem – ruszamy w kierunku Galerii Białej po broń oraz kolejne osoby.
- Nie możemy znaleźć czegoś,
no nie wiem… tutaj? – zapytał.
- Zaufaj mi
ziomek, po prostu wszystko jest zaplanowane. Ruszajmy teraz jak najszybszą
drogą w stronę centrum. Omijajmy ulice i po prostu trzymajmy się razem – zaproponowałem,
wychodząc na drogę przed szkołą. Wtedy usłyszeliśmy coś, co dogłębnie nas przeraziło.
Uliczka, na której się znajdowaliśmy, była dosyć specyficzna. Jak wcześniej
wspomniałem, znajdowała się w labiryncie mało mi znanych bloków i ścieżek, w
których było mnóstwo nieciekawych miejsc. Teraz, byliśmy dokładnie w jednym z
nich. Uliczka odbiegała w prawo na obrzeża i w lewo do centrum, tam, skąd
przyszedłem. Z obu stron zaczęły do nas iść spore grupy zombie. Człapały żwawo,
próbując jak najszybciej dorwać znajdujący się w potrzasku posiłek. Każdy z nas
uniósł broń. Ścisnęliśmy się plecami, próbując pilnować każdej możliwej strony,
ale nie było to łatwe. Nawet ze szkoły zaczęły się wyczołgiwać trupy. Przez
chwilę byłem nawet pewien, że zobaczyłem dawnego nauczyciela od języka
polskiego, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że to teraz kompletnie nie ma
znaczenia. Ernest krzyknął i kazał biec za sobą. Ruszyliśmy i po chwili
zmagaliśmy się ze szklanymi drzwiami, prowadzącymi do całkiem długiego bloku
mieszkalnego. To była nasza jedyna nadzieja…