wtorek, 18 lipca 2017

Rozdział 22: Za późno

Rozdział 22, kolejny z perspektywy Bobra. Akcja wszystkich perspektyw będzie się powoli zazębiała, bo stoimy przed najważniejszym wydarzeniem w tym tomie - ataku stada. Bobru musi dostać się z powrotem do obozu w Płocku i wrócić z Płońska, żeby zobaczyć, czy słowa Krawca były prawdziwe. Zapraszam do czytania oraz komentowania ;)

POV:
Bobru - Rozdział 22 - Dzień 7-8
Irek - Dzień 7-8 - Walczy na drodze na północ od Płocka
Zuza - Dzień 7-8 - Broni obozu w Płocku

-------------------------------------------------------

Rozdział 22: Za późno (BOBRU)


                Po powrocie ze spotkania z Krawcem wróciłem do obozu Feline, nie robiąc zbyt dużo zamieszania.  Poprosił mnie o przekazanie więźniów, ale wiedziałem, że tego nie zrobię. Pytanie było jak dużo było prawdy w tym, że potrafi kontrolować stado. Musiałem jak najszybciej wrócić do Płocka i przygotować obronę. Wiadomość o tym, że złapał Erniego też nie była najlepsza. Wychodziło na to, że Krawiec kontrolował sytuacje od jakiegoś czasu. Widziałem na własne oczy, co zrobił ze Złomiarzami i obawiałem się, czy nie będzie w stanie tak zniszczyć i mojego obozu z moimi ludźmi. Nie mogłem się jednak zgodzić na jego warunki. Nie mogliśmy być więźniami i nie zamierzałem oddawać jednego z moich przyjaciół jako karty przetargowej. Musiałem wymyślić tylko, co w takim wypadku zrobić. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej wrócić do Płocka i stamtąd skołować pomoc od Bena i Dziary. Co najgorsze – stado było już pomiędzy Płockiem, a Płońskiem. Według wyliczeń nie szło na Płock, ale nawet jeśli to zmierzało do Torunia. W Ostoi będą mieli wielki problem, bo nie uda im się tak po prostu schować przed falą żywych trupów.
                Położyłem się spać rozmyślając. Nie zasnąłem szybko, ale gdy sen w końcu nadszedł to złożył mnie momentalnie. Obudziłem się, gdy słońce było całkiem wysoko na niebie. Nałożyłem buty i wyszedłem na zewnątrz w poszukiwaniu swoich ludzi. Znalazłem całą grupę siedzącą na stołówce. Postanowiłem nie dzielić się z nimi moim nocnym wypadem, przynajmniej na razie.
- Hej, jak sytuacja? – zapytałem.
- W końcu wstał!– przywitał mnie gromkim głosem Łowca.
- Jak z Potworem? – zapytałem.
- W etapie składania – włączył się do rozmowy Olaf. Był ubrany jak do wyjścia, miał przewieszony karabin przez plecy.
- Długo to zajmie?
- Jutro będziemy mogli jechać. Niestety wymiana opony to nie jest taka prosta sprawa w takim bydle. Myślę, że od biedy nawet dzisiaj wieczorem może się udać, jeżeli chcecie jechać na noc – odpowiedział Olaf.
- Im wcześniej tym lepiej – stwierdziłem.
- Rozumiem. Postaramy się ogarnąć to jeszcze dzisiaj. Niczego nie obiecuje, ale tak mi się wydaje – powiedział .
                Zjadłem spokojnie śniadanie i zająłem się zabijaniem czasu. Ika przygotowała się do wyjazdu przeglądając paczki z nasionami, których Feline użyczyła nam na rozbudowę ogrodów. Krystek zniknął gdzieś na prawie cały dzień, widziałem go raz, siedzącego na ławce przed budynkiem.  Łowca był zabiegany, pomagając ciągle przy naprawie swojego wozu. Ja sam starałem się planować i zastanawiać nad kolejnym krokiem. Wiedziałem, że pozostawienie zakładnika nie wchodziło w grę. Dzisiaj planowałem wyjechać z Płońska i nie miałem nawet jak stawić się na spotkaniu. Mogłem postawić wszystko na jedną kartę i spróbować zaatakować Krawca i jego ludzi na polanie, przedstawić sytuacje Feline i zastawić na niego pułapkę, ale wiedziałem, że to nic nie da, a prawdopodobnie również się nie uda. Nie wiedziałem jednak, co byłby w stanie zrobić jak nie spełnię jego żądań. Czy naprawdę stado podlegało jego kontroli? Tego nie mogłem być pewien. Miałem jednak przeczucie, że z tej współpracy nie wyjdzie nic dobrego i tego się trzymałem.
                Po południu wpadłem na Łowcę, który akurat robił przerwę od pracy.
- Jak idzie robota? – zapytałem.
- Jakoś leci. Zawsze jest od cholery do zrobienia w takich sytuacjach.
- Zanim na nas trafiłeś w Supraślu to nie miałeś takich problemów? – zainteresowałem się.
- Właściwie to nie – odpowiedział – Nie jeździłem też zbyt długo sam. Miałem swoją grupę, którą ludzie z Supraśla wycieli w pień. Wcześniej tamci pomagali mi w wielu sytuacjach.
- Tęsknisz trochę za czasami, gdy byliśmy cały czas na drodze?
- Sam nie wiem – zasępił się nieco mężczyzna – Z jednej strony czułem większą swobodę, ale nie można cholera całego życia na drodze spędzić… Masz jakieś obawy Bobru?
- Nie mam. Wiem, że to jest lepsze wyjście i możemy zbudować coś stabilnego. Po prostu pamiętam osoby, których już z nami nie ma i dlatego miło mi się to wspomina – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Nie ma co żyć przeszłością. Skupmy się na tym co jest. Mamy robotę do wykonania młody – Łowca był zdecydowanie jedyną osobą, która się tak do mnie zwracała. Miałem z nim już sporą historię i był ważnym elementem mojej grupy. Nie dość, że przewiózł nas przez pół Polski do Torunia to jeszcze pomagał mi i doradzał jak tylko mógł. Chociaż nie był wielkim taktykiem to jego rady zazwyczaj miały tą aurę chłopskiego rozumu, który sprawiał, że naprawdę wiele znaczyły. Po śmierci Sołtysa, z którym zazwyczaj rozmawiałem o takich rzeczach, była to relacja, która zdecydowanie wydawała się przydatna.
- Nie zatrzymuje cię już. Zajmij się naprawieniem Potwora, musimy jeszcze dzisiaj wrócić do Płocka – poprosiłem.
- Dam rade – odpowiedział uśmiechając się. Na jego zarośniętej twarzy pojawił się uśmiech. Kiwnął głową i wyszedł na zewnątrz, dalej zajmować się Potworem, którego sprowadzili tu razem z ludźmi Olafa. Dzień mijał dosyć powoli, ale gdy wieczorem jadłem kolację z Krystkiem oraz Iką to podeszli do nas Łowca z Olafem.
- Wszystko gotowe do drogi – zameldował Łowca poważnym głosem. Olaf kiwnął głową. Zauważyłem, że miał przez plecy przewieszony karabin, a jego strój wskazywał, że gdzieś się wybiera.
- Jadę z wami – odpowiedział zanim zadałem pytanie – Chcę zobaczyć jak to u was wygląda, a przy okazji powiem moim ludziom jak mają się zachowywać i kogo słuchać, żeby nie było niespodzianki na miejscu.
- Dużo? – zapytałem.
- Dziesięć osób. Jak na ten obóz uwierz, że Feline oddała praktycznie połowę, więc nie ma co narzekać.
- Dziękuje – odpowiedziałem.
                Zebraliśmy się przed bramą, gdzie stał Potwór. Nasiona zostały zapakowane,  a ludzie z Płońska siedzieli już wygodnie na tyłach pojazdu. Krystek oraz Ika usiedli z nimi, a ja po chwili dołączyłem. Olaf rozsiadł się na siedzeniu pasażera obok Łowcy. Ruszyliśmy. Wyjechaliśmy z Płońska, żeby po chwili sunąć już drogą, którą tutaj trafiliśmy. Serce zabiło mi szybciej, gdy spojrzałem na księżyc. Byłem bardzo ciekaw jak Krawiec zareaguje na to, że nie spełniłem jego oczekiwań. Groził nakierowaniem stada na obóz w Płocku i chociaż głęboko starałem się nie wierzyć w jego słowa, to serce biło mi nieco szybciej i martwiłem się.
                Droga z Płońska do Płocka nie była długa i wiedziałem, że za maksymalnie dwie godziny powinienem rozwiać swoje obawy i stawić czoła rzeczywistości. Jaka będzie – nie wiedziałem. Byłem jednak dobrej myśli. Zastanawiałem się czy grupa, którą wysłałem do Inowrocławia dotarła już do obozu. Na pewno byłaby to spora pomoc, szczególnie jeżeli rzeczywiście coś nam groziło. Ben miał znacznie więcej ludzi niż Feline, dlatego liczyłem, że wesprze Płock, zanim ten stanie się pełnoprawnym miejscem.
                Jechaliśmy już spory czas i wiedziałem, że jesteśmy blisko.
- Ja pierdole… - rozległo się nagle z przodu ciężarówki, które przebiło się przez rozmowy ludzi z Płońska. Zaciekawiony przepchałem się do przodu i wystawiłem głowę, będąc pomiędzy Olafem, a Łowcą. Spojrzałem do przodu. Zamarłem. Z oddali widać już było Płock. Nie dało się również nie  zauważyć tego, co wylewało się z niego, a znikało w odmętach miasta. Słowa Krawca sprawdziły się tak szybko. Musiał on z góry założyć, że się go nie posłucham, albo mieć na tyle rozwiniętą komunikację, żeby przekazać tak szybko wiadomość. Fala trupów zalewała miasto, w którym miał powstać mój obóz. Nie wiedziałem co powiedzieć. Byliśmy przy wschodnim wjeździe do Płocka. Łowca zatrzymał Potwora.
- Co teraz? – zapytał ktoś z tyłu, prawdopodobnie Krystek.
- Musimy dostać się do obozu – powiedziałem.
- Oszalałeś? Widzisz ile ich jest? – oburzył się Olaf.
- Widzę. Moi ludzie tam są i musimy im pomóc. Samo wzgórze na pewno jest bezpieczne. Przynajmniej wnętrze. Co do dojechania tam, to droga prowadząca na szczyt jest dosyć wąska, więc myślę, że bez problemu jak tam dojedziemy zepchniemy trupy. Wystarczy zrobić najpierw trochę hałasu żeby je odciągnąć, a przez resztę przebić się siłą ognia – powiedziałem.
- Brzmi to zajebiście ryzykownie. Ale znasz te tereny i pomożemy ci. Tylko bez przesady cholera jasna, nie będę narażał życia ludzi na samobójczą misje – odpowiedział mężczyzna.
- Mam plan, spokojnie – powiedziałem, bo rzeczywiście w mojej głowie kotłowała cała masa myśli, która układała się powoli w spójną całość. Wszyscy czekali na moje słowa. Ostateczna wersja uderzyła mnie nagle, całkowicie niespodziewanie – Więc tak. Przy rzece, gdzie nie powinno być aż tak dużej części stada są sklepy nastawione bardziej pod turystów – zacząłem – Tam znajdziemy fajerwerki. Podjedziemy tam Potworem i zapakujemy ich jak najwięcej. Następnie dwie lub trzy osoby wysiądą i zajmą pozycje, z których zaczną puszczać te petardy i zrobią nieco zamieszania. Duża część trupów powinna oddzielić się od głównego stada i otoczyć miejsca, z których będzie robione zamieszanie. Te osoby będą bezpieczne, ale przez jakiś czas otoczone.
- Nie brzmi to zbyt kusząco – zauważył Olaf.
- Ja się na to piszę – powiedział Krystek. Dwójka ludzi Olafa podążyła jego przykładem.
- Doskonale – stwierdziłem – Jak zrobi się nieco zamieszania to przejedziemy Potworem wzdłuż rzeki i okrążymy wzgórze. Na pewno tam jest najwięcej trupów, więc dojedziemy jak najdalej się będzie dało i resztę trasy przebijemy na dziko.
- Czemu na tyły wzgórza? – zaciekawił się Łowca.
- Jest tam podobno tajne przejście. Mateusz mi przynajmniej o nim mówił i był pewien, że w którymś z domków je znajdziemy. Podejrzewam nawet o który może chodzić.
- Podejrzewasz? – zapytał Olaf – Bobru nie obraź się, ale strasznie kiepsko to brzmi.
- Plan jest ryzykowny, nie przeczę. Ale innej opcji nie ma.
- Po prostu zróbmy to cholera jasna! – krzyknął Łowca podbudowują morale. Okrzyk ludzi z Płońska może nie przypominał tych filmowych, ale i tak sprawił, że ciarki przeszły mnie po plecach. Krawiec zaatakował, a my mieliśmy pokazać, że damy sobie i tak rade.
                Przez pół godziny przygotowywaliśmy się do akcji. Trupy wciąż wlewały się do miasta i widać było, że przechodzą przez nie niczym fala śmierci. Nie miałem pojęcia jak duża część jest zapchana przez zombie. Nie wiedziałem jak ciężko może być przejść przez jakieś ulice. Potwór odgrywał doskonałą rolę jako taran, ale na dłuższą metę, gdy straci prędkość to nie będzie mógł sobie poradzić z taką ilością przeszkód do zniszczenia. Dlatego w pewnym momencie mogliśmy po prostu utknąć na jednej z ulic i modlić się o to żeby stado jak najszybciej przeszło, a wiedziałem, że moi ludzie mogli mieć kłopoty.  Wybraliśmy na mapie budynki, na których planowaliśmy zostawić Krystka oraz pozostałą dwójkę, po tym jak zaopatrzymy ich w petardy. Trasa była na tyle wymyślna, żeby odciągnąć jak najwięcej trupów od wzgórza i spokojnie przejść na jego tyły do miejsca, gdzie według Mpd mogło być tylne wyjście z naszego obozu.
- Czy wszyscy wiedzą, co mają robić? – zapytałem.
- Tak – odpowiedziało paręnaście gardeł na raz. Ruszyliśmy.
                Łowca zakręcił i zaczął jechać w stronę brzegu. Zombie wlewały się do miasta od północnego wschodu, niczym strzała przebijająca tarczę. Nie były one skupione, im głębiej wchodziły pomiędzy budynki, tym bardziej rozdzielały się na kolejne ulice. Te, którymi jechaliśmy były jednak całkiem spokojne. Brzeg wydawał się całkiem czysty, przez co podróż mijała nam znośnie. Nie musieliśmy przebijać się przez nie, co znacznie ułatwiało plan. Pojedyncze osobniki z głuchym hukiem odbijały się od zbrojeń zamontowanych na przedzie i bokach pojazdu. Potwór był istną maszyną do niszczenia takich przypadków. Zauważyłem, że Olaf wraz z Łowcą wymienili nawet szybę, która została wyłamana, kiedy wyleciałem przez szybę w drodze do Płońska.
                Wjechaliśmy na ulicę, która była bardzo blisko Wisły. Widziałem stąd dokładnie trupy, które zajmowały całe wzgórze i krętą ścieżkę do niego prowadzącą.  Światła na górze się nie paliły i stąd nie miałem pojęcia, czy zombie sforsowały bramę, czy próbowały się przez nią przebić. Nie widziałem też żadnych świateł, więc liczyłem na to, że moi ludzie po prostu przeczekują sytuacje w zamknięciu i ciszy. To było najmądrzejsze rozwiązanie, ale upewnić się musiałem. Na ulicy, na której się znaleźliśmy, było sporo wraków aut, albo pojazdów opuszczonych przez właścicieli.  Mimo tego Łowca, jak zawsze, z wielką gracją poruszał się Potworem pomiędzy nimi, czasami delikatnie zahaczając i przesuwając pojedyncze przeszkody.  Kawałek przed nami, na drodze, widać było znacznie więcej trupów. Całe szczęście nie musieliśmy jechać aż tak daleko. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu.
                Sklep, który nas interesował wyglądał na dawno opuszczony. Jedna z witryn była wybita, a w środku panował jeszcze większy mrok niż na zewnątrz. Niebo było czyste. Księżyc oświetlał okolice najlepiej jak potrafił.  Wyskoczyliśmy z Potwora prawie wszyscy, został jedynie Łowca oraz Ika. Uzbrojeni i gotowi weszliśmy do środka. Latarki zatańczyły szalenie po wnętrzu i oświetliły jedynego gościa, który był w środku. Jeden z ludzi Olafa rozbił mu czaszkę.  Sklep wydawał się częściowo przeszukany, ale na zapleczu znaleźliśmy ogromne pudła wypełnione przeróżnymi fajerwerkami – od tych małych, do tych ogromnych, które strzelały wieloma seriami robiąc na niebie prawdziwy pokaz. Zapakowaliśmy je, tyle ile mogliśmy, do toreb, a następnie ruszyliśmy z powrotem na ulice. Wtedy przez morze jęków, które były słyszalne cały czas, przebił się charakterystyczny dźwięk niedużego wybuchu. Byłem pewien, że dochodził ze wzgórza.
- Co tam się dzieje do cholery jasnej? – zapytał Łowca, gdy dotarliśmy do Potwora.
- Coś w obozie… Nie brzmi to zbyt dobrze, musimy szybko rozstawić ludzi i zacząć im pomagać – powiedziałem.
- Jedźmy – dodał Olaf. Chociaż w Potworze szyby były zamknięte to dźwięk jęków narastał im głębiej wjeżdżaliśmy do miasta. Wszystkie trzy budynki, które wybraliśmy były równolegle do linii stada.  Dojeżdżaliśmy już do pierwszego zaznaczonego, gdy pomyślałem, że warto powiedzieć parę słów do osób, które mają zostać uwięzione na dachach danych budynków.
- Macie w plecakach cały zestaw fajerwerków, trochę prowiantu, amunicje i łomy, żeby wyłamać drzwi, jeżeli byłby zamknięte. Jak dostaniecie się na dach to możecie od razu przygotować się do odpalenia ładunków. Puszczajcie je ile wlezie i nie panikujcie. Zamkniemy was na dole, żeby trupy do was nie weszły, ale i tak możecie pozamykać za sobą drzwi na górze, gdyby jakimś cudem dostały się do budynku. Jak stado przejdzie stąd to postaramy się was od razu odebrać z tych dachów. Obiecuje, że zrobimy to jak najszybciej.
                Pierwszy został wypuszczony Krystek. Wyskoczyliśmy na ulicy, na której było już trochę trupów. Ze wzgórze było słychać kolejne wybuchy oraz strzały. Zastanawiałem się, co się tam dzieje. My również nie bawiliśmy się już w podchody. Nie chciałem ryzykować niczyim życiem. Przebiliśmy się przez ulicę wypruwając pociski we wszystko, co się ruszało. Zombie padały jeden za drugim, a my bez problemu odstawiliśmy Krystka z wypchanym plecakiem do budynku, po czym sprawnie założyliśmy łańcuch z potężną kłódką na drzwi. Teraz wszystko leżało w jego rękach. Po akcji wróciliśmy od razu do Potwora i ruszaliśmy w kierunku kolejnego punktu.
                Po odstawieniu trzeciej osoby na niebie było już kolorowo i głośno. Krystek, oraz drugi mężczyzna zaczynali już pokaz, sprawiając, że na ulice, na których byliśmy, schodziło się coraz więcej trupów. Łowca przyspieszył i zaczął okrążać trasę, wykręcając ponownie na brzeg, który wciąż był stosunkowo pusty. Zombie wpadały pod koła Potwora coraz częściej. Byłem dumny z ludzi Feline. Przeprowadzali akcje naprawdę profesjonalnie i wiedziałem, że z ich pomocą to naprawdę może się udać. Olaf wyszkolił ich doskonale.  Gdy dojeżdżaliśmy ponownie do sklepu, z którego braliśmy fajerwerki to zobaczyliśmy, że do całej kanonady dołączył trzeci dach. Wszystko szło po naszej myśli.
                Teraz zaczynał się ten ciężki moment. Musieliśmy dotrzeć do wzgórza i przebić się na jego tyły. Trupy wykonywały zdecydowany ruch. Na pewno odciągnęliśmy trochę ich uwagę i sprawiliśmy, że główne skupisko znajdowało się teraz na ulicy, na której były trzy, obstawione przez nas, budynki.  Jechaliśmy wzdłuż brzegu, a trupy składały się pod kołami Potwora, jeden po drugim.  Okrążaliśmy powoli miejsce, w którym był nasz obóz, ale trupów było coraz więcej. Ciężarówka traciła swoją prędkość z każdym kolejnym przejechanym szwendaczem.
- Co teraz? – zapytał Łowca.
- Zaraz będziemy musieli jakoś wysiąść – odpowiedziałem.
- W ten legion?! – zapytał zdziwiony Olaf.
- Wystarczy, że dostaniemy się na pustą ulicę i resztę drogi przebijemy się siłą – powiedziałem.
- Siłę ognia mamy sporą, ale czy tak dużą, to nie wiem… - zasępił się mężczyzna.
- A co jakby się przekraść? – zapytał ktoś z ciężarówki. Był to młody chłopak z rudą brodą.
- Jak się nazywasz? – zapytałem.
- To Rudy. Nie widać? – zakpił Olaf – On zawsze ma durne pomysły, więc nie ma co go słuchać.
- Poczekaj – uspokoiłem Olafa – Mów – rzuciłem do chłopaka.
- Jak z chłopakami szliśmy na zwiady w niebezpieczne tereny to mieliśmy pewien sposób – jego głos nie pokazywał nawet grama pewności siebie, ale i tak wypluwał kolejne słowa.
- Jaki sposób? – zapytałem.
- Truposze działają głównie na węch. Jak złapiemy parę i wysmarujemy się ich flakami to nie będą nas atakować. Tylko musimy iść cicho i spokojnie – powiedział poważnym głosem.
- Ciebie chyba coś boli – zaśmiał się Olaf.
- Szefie jak to prawda jest – oburzył się chłopak.
- W sumie to nie brzmi, aż tak nierealnie – zastanowiłem się.
- Naprawdę? – zapytali w tym samym czasie Łowca z Olafem.
- Spróbujmy wciągnąć tutaj trupa czy dwa. Przygotujemy ten kamuflaż i zobaczymy jak działa, póki jeszcze nie jesteśmy w samym centrum stada – zaproponowałem.
                Zjechaliśmy na pobocze i delikatnie otworzyliśmy drzwi do ładowni na tyłach Potwora. Trupy, które wypełniały większą część ulicy, natychmiast próbowały dostać się do środka. Ludzie Olafa sprawnie wyeliminowali dwa i wciągnęli do środka, a ja zamknąłem drzwi.  Jeżeli to mogło zadziałać to niesamowicie się cieszyłem. Byłem w kiepskiej formie od wypadku w drodze do Płońska, więc wizja biegania, chociaż nie niemożliwa, nie podobała mi się. Dwa przegniłe ciała położono na podłodze ładowni Potwora. Stanęliśmy w kręgu wokół nich. Olaf dołączył do nas, a Łowca dzielnie przebijał się przez kolejne uliczki, coraz bardziej zbliżając się do celu.
                Rudy sięgnął po nóż. Zasłonił sobie dłonią nos i wziął głęboki oddech. Przeciął koszulkę i bluzę pierwszego z trupów i odsłonił lekko napęczniały i fioletowy brzuch.  Przyłożył ostrze lekko pod klatką piersiową i wbił je. Odór, który się wydostał był zapierający dech w piersiach.  Wszyscy poszli w jego ślady próbując zatkać nosy i uniknąć przykrego zapachu. Rudy rozciął jamę brzuszną i naszym oczom ukazał się nieprzyjemny widok poczerniałych wnętrzności. Chłopak spojrzał na nas. Odłożył nóż na bok i delikatnie, jakby sam tego nie chciał, zamoczył rękę w środku. Starałem się oddychać głęboko ustami żeby nie zwymiotować. Nabrał trochę krwi na dłoń po czym rozsmarował ją sobie po twarzy. Widziałem jak jego blada cera zamienia kolor na ciemną czerwień.
                Następnie pokrył swoje ciało fragmentami większości oraz warstwami posoki, kończąc przygotowanie kamuflażu. Wygląda upiornie, ale patrząc tak na niego pomyślałem, że to naprawdę może się udać.  Po piętnastu minutach potwór został zaparkowany tak, żeby prawe wyjście pasażera wychodziło na jedną z bardziej pustych, bocznych uliczek. Cała załoga była wysmarowana w kamuflażu. Cuchnęliśmy potwornie, ale teraz nadszedł moment prawdy. Wyszedłem pierwszy, a zaraz za mną wyskoczył Rudy. Poruszaliśmy się powoli i podeszliśmy do przodu. Drzwi do Potwora póki co zostały zamknięte, chociaż trupy i tak zainteresowały się hałasem i światłem. Zaczęły iść w naszą stronę. Zacisnąłem mocniej dłoń na rękojeści noża.  Byłem gotowy odeprzeć atak. Trupy były coraz bliżej. Słyszałem ciche jęki, które zlewały się z tą kakofonią, którą było słychać z głównej ulicy. Zombie, który był obok mnie wyglądał przerażająco. Dolna część jego twarzy zwisała na przegniłej skórze. Był niesamowicie wychudzony i prawie nagi, nie licząc resztek spodni trzymających się na kościstych biodrach. Widziałem jego puste, rybie oczy. Spojrzał na mnie. Złapałem oddech i zgodnie z radą Rudego postanowiłem być cicho i nie ruszać się zbyt szybko.
                Zadziałało. Trup powęszył chwilę po czym ruszył dalej. Podobnie zachowali się pozostali, którzy mijali nas jakby nigdy nic. Dałem znak podnosząc rękę i po chwili wszyscy wyszli z Potwora. Ruszyliśmy całą grupą złożoną z dwunastu osób do przodu, starając się trzymać blisko siebie. Byliśmy już prawie przy samym wzgórzu. Widziałem już nawet budynek, w którym według mojej wiedzy mogło być tylne wejście do naszego obozu. Pomysł Rudego zadziałał. Trupy całkowicie nas olewały, albo zatrzymywały się na chwilę po czym szły do przodu nie zwracając na nas zbyt dużej uwagi. Czy tak właśnie działał kamuflaż Zszytych? Czy to był cały ich sekret? Nie mogłem w to uwierzyć.
                Ulica, na której byliśmy, była cała zapchana trupami. Było naprawdę niedużo miejsca na poruszanie się. Widziałem ścieżkę na wzgórze, która prowadziła do furtki, ale tam również było pełno trupów. Znacznie mniej niż przy wejściu przednim, ale wciąż dużo. To była też jakaś opcja, ale wolałem najpierw spróbować załatwić to bezpieczniej. Podeszliśmy do budynku i zaczęliśmy siłować się z drzwiami. Były niestety zamknięte.
- Co teraz? – wyszeptał Olaf.
- Musimy się przebić – odpowiedziałem szeptem. Trupy, pomimo ogólnego hałasu zdawały się interesować nami nawet teraz.
- Jak zaczniemy się przebijać to one się dowiedzą – powiedział cichutko Łowca.
- Musimy zadziałać szybko – odpowiedziałem również cicho.
                Stanąłem przy drzwiach i dałem znak, że odliczam. Pokazałem trzy palce, następnie dwa i jeden po czym uderzyłem w drzwi z całej siły wraz z Olafem. Trupy natychmiast się nami zainteresowały. Ludzie Olafa otworzyli ogień, a na ulicy rozpętał się chaos. Zombie zaczęły nas otaczać. Siłowaliśmy się z zamkiem, zacząłem nawet w niego strzelać. Fala śmierci przyciskała nas coraz bardziej do ściany budynku. Były już tak blisko, że zaczęto używać noży i innych broni białych zamiast karabinów. Drzwi jednak w końcu stanęły otworem. Wpadliśmy do środka i szybko zamknęliśmy drzwi. Trupy jednak nie dawały za wygraną.
- Ja pierdole – stwierdził krótko Olaf.
- Trzymajcie drzwi! – krzyknąłem – Zastawcie to tamtą półką!
Ludzie Olafa posłuchali mnie natychmiast. Krzyki trupów były okropnie głośne. Ledwo dało się to wytrzymać. Zastawiliśmy jednak wejście paroma półkami i prowizoryczna barykada póki co trzymała. Rozejrzałem się po miejscu, w którym się znaleźliśmy. Ika włączyła latarkę i oświetliła resztę pomieszczenia. Odetchnąłem z ulgą. Zobaczyłem dziurę w ścianie, która zdawała się wchodzić w głąb wzgórza. Były tam kolejne drzwi, które wyglądały już na znacznie bardziej prowizoryczne. To musiał być ten tunel.

                Przez chwilę zrobiło się względnie spokojnie. Rozejrzałem się i spojrzałem na każdego po kolei. Zmęczonych, ale z uśmiechami na twarzy ludzi Olafa, samego Olafa, który patrzył na wejście do tunelu z dziwną miną, Ikę, która też wyglądała na zadowoloną z tego, że się udało oraz Łowcę. Na nim zatrzymałem na chwilę wzrok i zamarłem. Przeszedł mnie dreszcz i całe dobre morale prysnęły nagle niczym mydlana bańka. Mój przyjaciel, który towarzyszył mi od tak dawna trzymał się za kark. Na jego dłoni widać było krew. Nie była to jednak ta użyta do kamuflażu. Świeża czerwień kontrastowała z brudną czernią. Pokiwałem tylko głową jak nasze spojrzenia się spotkały. Łowca został ugryziony.

wtorek, 11 lipca 2017

Rozdział 21: Katakumby

Rozdział 21, kolejny z perspektywy Zuzy. W tym rozdziale przeniesiemy się ponownie do obozu w Płocku, gdzie będziemy mieli naprawdę sporo akcji, a bohaterów spotkają naprawdę spore problemy. Będą musieli zachować stoicki spokój i przetrwać. Obóz w Płocku nie może upaść. Czy im się to uda? Zapraszam do czytania oraz komentowania ;)

POV:
Zuza - Rozdział 21 - Dzień 7-8
Bobru - Dzień 7-8 - Przebywa w Płońsku
Irek - Dzień 7-8 - Jedzie na drogę walczyć ze stadem

--------------------------------------------------------

Rozdział 21: Katakumby (ZUZA)


                Szliśmy właśnie w kierunku wyjścia. W magazynie znaleźliśmy masę przydatnych rzeczy. Byliśmy gotowi do przeprowadzenia prowizorycznej operacji i uratowania życia Łapy. Plecak nieznajomej pomógł nam pomieścić dodatkowe rzeczy.
- Jak się nazywasz? – zapytał zaciekawiony Marcin, przepuszczając nas w przejściu na klatkę schodową.
- Neri – odpowiedziała.
- A ten facet? – zapytałam, ciekawa dlaczego zostawiła towarzysza.
- W sumie nawet nie znałam jego imienia, ani ksywki. Nazywałam go po prostu staruszkiem – Neri podczas rozmowy unikała kontaktu wzrokowego. Było to dziwne, biorąc pod uwagę jak pewnie przyłożyła mi nóż do gardła.
- Ja jestem Marcin, a to jest Zuzia – przedstawił nas mój towarzysz – No i na zewnątrz czeka na nas Emil.
- Miło. Coś poważnego stało się waszej przyjaciółce? – zapytała.
- Została postrzelona. Kula przeszła przez oczodół, ale jest duża szansa, że ta przeżyje, jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli – wytłumaczyłam. Czułam dziwną swobodę przy tej kobiecie, chociaż za grosz jej nie ufałam. Budziła jednak wewnętrzne zaufanie, które sprawiało, że nawet ja się przy niej odzywałam.
- Może opowiesz nam trochę o swoim towarzyszu? – Marcin nie dawał za wygraną. Zaskakiwało mnie jego podejście do ludzi.
- To nieco dłuższa historia. Naprawdę nie czas i nie miejsce na to. Ale obiecuje, że opowiem – powiedziała, a na jej twarzy pojawiło się coś, co z pewnością miało być uśmiechem.
                Opuściliśmy podziemia i wyszliśmy do głównego holu. Zapach wciąż się tu unosił, pomimo otwarcia drzwi. Teraz jednak było nieco świeżej. Przeszliśmy przez mroczne pomieszczenia i wyszliśmy na zewnątrz. Emil siedział przy aucie i oddychał głęboko. Gdy zauważył, że idziemy z kimś podniósł się natychmiast.
- Spokojnie – powiedział do niego Marcin – To jest Neri. Spotkaliśmy ją w szpitalu. Pomogła nam zabrać więcej rzeczy. Zabierzemy ją do obozu.
Emil nie skomentował tej sytuacji. Spojrzał tylko na nią, a kiedy ta odpowiedziała spojrzeniem to odwrócił szybko wzrok. Widocznie nie czuł się przy niej komfortowo. Wsiadł do auta, bez pytania zajmując siedzenie pasażera. Westchnęłam i usiadłam z tyłu z Neri, rzucając ciężki plecak do bagażnika. Sprzętu mieliśmy naprawdę dużo i liczyłam, że uda się nam dzięki temu uratować Łapę.
                Marcin wsiadł za kółko i zanim się obejrzeliśmy, wracaliśmy już drogą do obozu. Obserwowałam naszą nową towarzyszkę, która siedziała w ciszy, obserwując miasto przez szybę. Byłam ciekawa, co zmieni to, że ją ze sobą wzięliśmy. Trasa, którą wracaliśmy, była dokładnie tą, którą obraliśmy, gdy podążaliśmy w kierunku szpitala. Nie spotkaliśmy na niej nowych niebezpieczeństw, jedynie fragment niedaleko samego obozu był jako tako pełen trupów. Jedną znaczną różnicą było to, że mieliśmy teraz auto i musieliśmy otaczać wzgórze, na którym się zadomowiliśmy żeby wjechać jedynym wjazdem. Marcin znał już jednak okolicę, widocznie zaznajomił się z nimi jak zwiedzał miasto, gdy pierwszy raz go zobaczyłam.
                Gdy wjeżdżaliśmy na górę, raz szeroką, a raz wąską drogą, byłam ciekawa jak to wszystko się rozwinie. Dasz rade, szepnął głos w mojej głowie. Wciąż tam był. Ostatnio byłam zajęta różnymi rzeczami, więc nie słyszałam go tak często, ale przypominał o sobie w takich cichych momentach, jak ten. Byłam ciekawa czy kiedykolwiek da mi spokój. Nie wiedziałam czy tego chciałam, bo gdy on zniknie zostanę na tym świecie sama. Bez jakiejkolwiek osoby, która przypomni mi o tym co było kiedyś. Kim był człowiek bez wspomnień? Zaledwie pustą skorupą.
- Dojeżdżamy – zawiadomił nas.
                Po chwili Józef otwierał nam bramę. Wjechaliśmy pospiesznie na plac przed budynkiem kościoła. Wyskoczyłam z auta.
- Przenieście mi te rzeczy na zaplecze – poprosiłam i sama wzięłam plecak, w którym były materiały do przygotowania sali operacyjnej. Musieliśmy stworzyć sterylne pomieszczenie, żeby zabieg, który sam w sobie był niesamowicie niebezpieczny, nie zakończył się infekcją, która również mogła doprowadzić do śmierci. Czekało mnie sporo roboty. Na zapleczu czekał już na mnie Medyk, który spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutno.
- Udało się? – zapytał.
- Mamy potrzebne rzeczy – powiedziałem – Uratujemy ją.
                Kolejna godzina minęła na przygotowaniach do zabiegu. Stworzyliśmy prowizoryczną salę operacyjną, która wyglądała całkiem nieźle, jak na takie miejsce. Przygotowaliśmy również wszystko potrzebne do tego, żeby nie umarła od bólu lub zakażenia. Narzędzia odkażały się i suszyły na stole. Leki były podzielone według kolejności użycia. Znieczulenie oraz środki przeciwbólowe również piętrzyły się tuż obok. Popatrzyłam w lustro. Wyglądałam kiepsko. Nie spałam od poprzedniego ranka, czyli ponad dwadzieścia cztery godziny. Nie było jednak czasu na sen. Do zabiegowego ktoś zapukał. Ruszyłam w stronę drzwi i otworzyłam je, wychodząc na zewnątrz. To była Młoda.
- Tak? – zapytałam.
- Ja… - zaczęła.
- Zrobimy wszystko co się da, żeby uratować twoją siostrę – obiecałam. Wiedziałam, że o to chodzi. Dziewczynka martwiła się o nią, co nie było niczym dziwnym. Brakowało mi osoby, która tak troszczyła się o mnie.
- Dziękuje – odpowiedziała cicho, po czym odwróciła się i wróciła do głównej części kościoła. Minęła po drodze Medyka, który szedł w moim kierunku.  Przywitał mnie skinieniem głowy.
- Gotowa? – zapytał.
- Równie dobrze jak sala – odpowiedziałam żartobliwie.
- Zaraz możemy ją przenieść i zaczynać. Na pewno czujesz się na siłach?
- Dam sobie rade – zapewniłam go.
                W czasie gdy my przygotowywaliśmy się do operacji Józef i Marcin zabezpieczyli zewnętrzną cześć i zajęli się umocnieniami . Szło im to całkiem sprawnie. Mpd i Młoda spędzali cały dzień wewnątrz budynku i zajmowali się sobą. Kolejno czytaniem książek oraz rozpaczą i radzeniem sobie ze stresem. Sara również nie wstawała za dużo. Żałoba po śmierci matki, połączona z wciąż niezagojoną raną, sprawiały, że dziewczyna nie miała ochoty na nic specjalnego. Całe szczęście mogłam jej nieco pomóc lekami przeciwbólowymi, które przynieśliśmy przede wszystkim dla Łapy. Emil starał się zrobić porządek w magazynie, który mieścił się w sąsiednim budynku. Neri trzymała się na uboczu i nie przeszkadzała nam, a nawet starała się pomagać chłopakom na dworze.  Od wyjazdu Bobra robiło się tu coraz bardziej tłoczno. Miałam szczerą nadzieję, że nie pożałujemy przyjmowania kolejnych osób.
                Łapa została przeniesiona do sali operacyjnej i ułożona na stole. Wciąż była nieprzytomna, ale puls był wyczuwalny. Ledwo żyła. Oddychała bardzo ciężko i płytko. Wydawało się jakby każdy oddech mógł być jej ostatnim. Pojawiał się jednak kolejny i kolejny.
- Zaczynamy? – zapytał Medyk.
- Jasne – odpowiedziałam pewna siebie. Odpowiednie nastawienie to podstawa. Operacja wydawała się trwać i trwać. Nie pamiętałam wielu rzeczy podczas jej trwania. Jedynie urywki. Wpadłam w istny trans, w którym powtarzały się dwie rzeczy – czerwień krwi oraz  spokojny głos Medyka.  Przeplatały się ze sobą jak dwójka ludzi, w namiętnym tańcu.  Parkietem było ciało ładnej kobiety, która walczyła o życie. Znieczulona i odsłonięta. Zdana na łaskę dwóch praktycznie obcych ludzi. Była jednak pewna ważna sprawa, która niezachwianie działała na jej korzyść. Byliśmy lekarzami, którzy chcieli jej pomóc. Nie mogła trafić lepiej.
                Ciężko określić ile to trwało. Wydawało mi się, że parę dni, ale zapewne jedynie kilka godzin.
- Załóżmy opatrunek – powiedział, równie spokojnie jak na początku, Medyk. Ręce drżały mi już ze zmęczenia. Całe szczęście wszystko poszło po naszej myśli. Teraz wszystko zależało od tego czy Łapa da sobie rade. Była jednak twarda. Kto miał to przetrwać jak nie ona? Usiadłam gdzieś na boku i przetarłam czoło, na którym perliły się kropelki potu.
- Chodź dziewczyno. Świetnie się spisałaś, musimy zaczerpnąć świeżego powietrza – zaproponował Medyk.
Wyszliśmy z sali operacyjnej. Przed wejściem siedziała Młoda, która zerwała się jak sprężyna, gdy nas zobaczyła. Widziałam masę pytań w jej oczach.
- Przeżyła. Zobaczymy jak wytrzyma tą noc. Jeżeli ją przetrwa powinna żyć – powiedziałam zachrypniętym głosem.
                Dziewczyna opadła wypuszczając z siebie powietrze. Widać było ulgę na jej twarzy.
- Czy będzie… normalna? – zapytała.
- Pocisk nie uszkodził niczego ważnego. Jedyna poważna dysfunkcja to brak oka. Może mieć poza tym luki w pamięci przez najbliższy czas, ale powinno się to ustabilizować w przeciągu miesiąca – wytłumaczył Medyk.
- Udało się wam? – zapytał Mpd, który pojawił się akurat na korytarzu.
- Tak – odpowiedziałam krótko.
- Jezu jak dobrze! Dzięki Bogu! – ucieszył się chłopak – A jak sama…
- Mateusz jesteśmy wykończeni – uciął temat mój towarzysz – Daj nam złapać oddech i się przespać. Jutro sam zobaczysz co i jak.
                Chłopak kiwnął tylko głową i wrócił na pobliską ławkę, gdzie urządził sobie siedzisko do czytania. Ja korzystając z rady Medyka wyszłam na zewnątrz, żeby usiąść gdzieś i pokorzystać z uroków wieczora. Operacja rzeczywiście musiała trwać parę godzin, bo nie było widać śladów słońca. Ważne jednak, że wszystko się udało.  Gdy tak siedziałam chłonąć aurę wieczora i odpoczywając po męczącej pracy podeszła do mnie Neri.
- Jak poszło? – zapytała dosiadając się obok mnie.
- Udało się. Było cholernie ciężko, ale jakoś poszło – pochwaliłam się.
- Cieszę się. Nie wiem co to za kobieta, ale wydaje się być ważna w tym obozie, przynajmniej z tego co słyszałam – zagadała Neri.
- To kobieta dowódcy tego obozu, Bobra – wytłumaczyłam jej krótko, bo sama za dużo nie wiedziałam – Twarda i ostra. Podobno sporo ma na sumieniu, ale sporo zrobiła dla tych ludzi.
- Nie jesteś z nimi od dawna? – zapytała.
- Nie. Znalazłam tych ludzi niecały tydzień temu.
- Rozumiem – zrobiła pauzę – A ten cały Bobru? Jaki jest?
- Też zdecydowanie twardy. Sprawia wrażenie uczciwego człowieka,  ale sama nie wiem, co o nim myśleć. Ledwie go poznałam to wyjechał gdzieś i póki co nie wraca – odpowiedziałam.
- Zastanawiam się czy to są dobrzy ludzie – podzieliła się przemyśleniami.
- Też się zastanawiałam, ale postanowiłam im zaufać. Mogli mnie zabić już wiele razy, a przyjęli mnie i zaakceptowali. Jak swoją.
                Zauważyłam, że jak powiedziałam te słowa to oczy Neri zrobiły się na moment większe. Zupełnie jakby błysnęły. Te słowa musiały ją zaciekawić.
- W takim razie dobrze trafiłam. No cóż, nie przeszkadzam już pani doktor – powiedziała uśmiechając się, po czym weszła do wnętrza kościoła. Chociaż czułam zmęczenie chciałam jeszcze coś porobić. Cokolwiek żeby nie popaść w obłęd przez tą całą sytuacje.  Myślałem przez chwilę nad tym, żeby poczytać trochę Pamiętnika Ocalałego, ale gdy tylko próbowałem się podnieść zakręciło mi się w głowie i wiedziałam, że jedyne co mi dzisiaj zostało to odpoczynek.
                Posiedziałem jeszcze paręnaście minut, obserwując kręcących się przy murze Marcina oraz Józefa, po czym wstałam ciężko i poczłapałam do wnętrza kościoła. Panowała cisza. Jedyną osobą, która nie spała, był Mpd, wciąż zaczytany w swojej książce. Nie zauważył on mnie nawet, kiedy przeszłam obok. Położyłam się na swoim miejscu niedaleko Sary. Myślałam, że nie jest ze mną aż tak źle, ale ledwo przyłożyłam głowę do poduszki i zasnęłam. Śnił mi się mąż. Trzymał moją głowę na kolanach i głaskał mnie delikatnie  przeczesując włosy. Uspokajał mnie. Dawno nie spało mi się tak dobrze.
                Kolejnego dnia obudziłam się naprawdę wyspana. Czułam się tak dobrze, że mimowolnie na mojej twarzy zagościł uśmiech. Sara nie spała i wpatrywała się w sklepienie. W kościele nie widziałam nikogo z miejsca, w którym leżałam.  Ludzie zapewne korzystali z tego, że jest słoneczny poranek i spędzali czas na dworze.
- Hej – powiedziałam zaspanym głosem do Sary – Jak się czujesz?
- Dobrze – odpowiedziała krótko. Nie było w jej głosie zbyt dużo ciepła, ale był on mocny i zdecydowany. Zupełnie co innego niż po śmierci matki. Żałoba ustępowała miejsca pustce, która będzie w niej już na zawsze. Luka, którą potrafi wypełnić ten konkretny człowiek.  Każdy z nas ma swoim ciele-pojemniku określoną ilość miejsca na to, co może w nas umieścić druga osoba. Korzystałam z tego schematu zawsze przy poznaniu innych ludzi. Jeżeli coś dla mnie znaczyli mieli swoją przestrzeń, którą mogli zapełnić w jakikolwiek sposób chcieli. Każdy, nawet ten mało znaczący miał swoje miejsce, tylko cechą tych nieważnych osób było to, że po tym jak ich zabrakło pustka w końcu znikała. W całkowitej nicości. Człowiek znaczący coś dla mnie pozostawiał pustą przestrzeń, która już na zawsze zostawała we mnie. Nie do uzupełnienia i nie do zniwelowania.  Mój mąż pozostawił po sobie ogromną dziurę, w której teraz nie było już nic. Zajmowała to miejsce w moim ciele, które już nigdy nie miało zaznać szczęścia i radości. Jednak pozostawało z czystego szacunku i wspomnień. Byłam pewna, że podobnie czuła się teraz Sara.
- Gdzie są wszyscy? – zapytałam po chwili.
- Coś działo się na zewnątrz, więc poszli popatrzeć.
                Wstałam i nieco chwiejnym krokiem ruszyłam do przodu. Marzyłam w tym momencie o ciepłej kąpiel, ale wiedziałam, że załatwienie dostępu do wody nie będzie takim prostym zadaniem.  Postanowiłam, że zanim wyjdę na zewnątrz to zajdę zobaczyć, co z Łapą.  Ruszyłam na zaplecze.  Przed salą nie było już Młodej. Nie byłam pewna, co to oznacza.  Weszłam do środka i zauważyłam, że trochę się tu zmieniło. Sterylność pomieszczenie nie było już ważna, dlatego ktoś wstawił tutaj łóżko, na którym leżała zoperowana kobieta.  Wyglądała kiepsko, ale oddychała. Podeszłam sprawdzić jak się trzyma. Dotknęłam dłonią jej czoła. Nie była rozpalona. Sprawdziłam kartę, którą Medyk zawiesił na brzegu jej łóżka. Podał jej leki przeciwbólowe oraz zmienił opatrunek na oku. Dopisał chwiejnie „stan stabilny”, co bardzo mnie ucieszyło.
                Zadowolona wyszłam z jej pokoju i ruszyłam w stronę tylnego wyjścia. Pogoda rzeczywiście była dzisiaj bardzo ładna. Ptaki ćwierkały, a słońce przyjemnie grzało po twarzy. Ten dzień miał potencjał na bycie naprawdę dobrym. Rozejrzałam się po placu. Zobaczyłam skupisko ludzi przy bramie. Patrzyli na coś. Podeszłam do nich.
- Co się dzieje? – zapytałam. Stali tutaj właściwie wszyscy oprócz Sary i Łapy. Obserwowali coś, ale gdy mnie zobaczyli odwrócili się.
- Mamy duży problem – powiedział Marcin.
- Mianowicie? – wciąż nie byłam pewna, o co właściwie chodzi.
- Spójrz na wschód, wylot z miasta w stronę Płońska – poprosił Józef podając mi lornetkę. Niepewna tego, co zobaczę, chwyciłam przedmiot do ręki i dostosowując rozstaw do swoich oczu, spojrzałam.
- Co to jest? – zapytałam przerażona. Nie do końca wiedziałam, na co patrzę. Za licznymi budynkami, na horyzoncie, malowało się coś, co wyglądało jak chmura, która była na ziemi. Różniła się od zwykłych chmur tym, że była czarna i poruszała się powoli w naszą stronę.
- Stado – skwitował Medyk spluwając na ziemię.
- Mamy mało czasu. Musimy ustalić co zrobić – wtrącił znowu Józef.
- Największe szanse mamy tutaj – powiedział mężczyzna, który przeprowadzał ze mną operacje.
- Oszaleliście? Uciekajmy do Torunia! – zapiszczał Mpd.
- Jakiego Torunia? Mamy tutaj wszystko i dobrą pozycje do przetrwania. Jak dogonią nas na drodze to jesteśmy skończeni – zdziwił się Józef.
- Powinniśmy wytrzymać ewentualny szturm. Zresztą nie wiadomo, czy nie przejdą sobie i nie pójdą dalej – włączył się do rozmowy Emil.
- Moja siostra nie da rady stąd uciec – dodała też Młoda.
- Musimy się dobrze zastanowić. Z pewnością nie możemy stąd uciec. Powinniśmy zostać na wzgórzu i być cicho jak nigdy. To jedyna opcja na przetrwanie. Tak długo jak jesteśmy za murami otaczającymi te miejsce, trupy powinny nie móc się tu dostać. Brama wytrzyma, ścieżka przed nią jest dosyć wąska, więc naraz będzie mogło się tu pchać maksymalnie sto sztuk. Nie widzę szans, żeby przepchali się przez tak solidne zabezpieczenia. Będziemy musieli jednak zastawić jakoś tylne wyjście i czekać, aż to wszystko się skończy – Marcin przedstawił plan rzeczowo. Brzmiało to logicznie, więc większość zaczęła kiwać z uznaniem głowami.
 - Czy ja jestem tutaj jedynym myślącym? – oburzył się Mpd – Widzicie kurde ile ich lezie? Tysiące! Jak nas otoczą to nigdy stąd nie wyjdziemy.
- Dlatego będziemy bardzo cichutko – uśmiechnął się, nowo poznany, mężczyzna.
                Atmosfera wcale nie była najlepsza. Mpd ze smutkiem zgodził się na plan. Jedyną osobą, która kompletnie nie odezwała się podczas całego procesu, była Neri. Widać było, że nie czuje się jeszcze pewnie wśród nas, ale pozytywnie zaskoczyła mnie tym, że nie próbowała robić niczego głupiego, tylko chciała nam pomóc. Mężczyźni, oprócz Mpd, zajęli się fortyfikowaniem. Określiliśmy, że stado dojdzie w nasze okolice za parę godzin, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu. Sara postanowiła nie wstawać i przeczekać całą akcje, szczególnie, że planowaliśmy być cicho i nie wychylać się. Młoda poszła posiedzieć z siostrą. Ja zmieniłam jej raz jeszcze opatrunek, po czym postanowiłam ruszyć na górę, na stanowisko obserwacyjne, żeby kontrolować sytuacje.
                Wspięłam się na górny poziom kościoła po drewnianych schodkach. Wzięłam przy okazji swój plecak oraz wiatrówkę. Wolałam zostać w budynku, żeby, w razie wypadku, pomóc Łapie. Jej stan był stabilny, ale mimo wszystko trzeba było uważać. Gdy weszłam na swoje stanowisko zauważyłam, że ktoś tam jest. To była Neri. Stała oparta o jedną z ścian balkonu i patrzyła przed siebie, w stronę stada. Poczułam zapach jej perfum. Dokładnie ten sam, co w szpitalu.
- Ładny zapach – zaczęłam rozmowę. Odwróciła się powoli. Widziałam przez chwilę w jej oczach smutek, który szybko zniknął.
- Dziękuje – odpowiedziała.
- Chcesz mi pomóc w obserwacji? – zapytałam.
- Czemu nie? Pomogłabym na dole, ale czuje się jakoś… nieswojo – podzieliła się ze mną przemyśleniami.
- To naprawdę dobrzy ludzie – uspokoiłam ją – Wiem, że to może być dużo, ale przetrwamy ten atak. Będziemy cicho i zombie się nawet nami nie zainteresują.
- Ja wiem – powiedziała – Po prostu… Sporo ostatnio przeszłam. Potrzebuje czasu, żeby się ze wszystkim oswoić – uśmiechnęła się delikatnie.
- Rozumiem – odpowiedziałam, po czym zrobiłam dłuższą przerwę. Panorama miasta naprawdę robiła spore wrażenie – Nie jestem najlepszą towarzyszką do rozmowy, ale możemy spokojnie razem pomilczeć.
                Tak też zrobiłyśmy. Nie rozmawiałyśmy za dużo, raczej wymieniałyśmy pojedyncze zdania, jak zauważałyśmy, że stado się zbliżało. Im było bliżej tym gorzej to wyglądało.  Nie dało się zliczyć ile ich nadchodzi, ale byłam pewna, że nie widziałam tyle trupów przez całe swoje życie. Kiedy słuchałam o stadzie to nie wierzyłam, że coś takiego istnieje. Myślałam, że ludzie wyolbrzymiają problem, jednak to co mówili to był jedynie zarys, tego co naprawdę się działo. Widok był przerażający i teraz, kiedy trupy były już na ulicach miasta, lornetka doskonale pokazywała ich obraz, a był on naprawdę zatrważający. Zastanawiało mnie, jakim cudem sztywni idą prosto na nas. Nie mogli o nas wiedzieć, a jednak wydawało się jakby były nakierowane prosto na nasz obóz.
                Po paru godzinach siedzenia przyszedł do nas Marcin. Stado było już na tyle blisko, że nawet bez lornetki można było liczyć pierwsze egzemplarze, które wspinały się na górę.
- Jak sytuacja? – zapytałam.
- Zrobiliśmy tyle ile się dało. Przód jest całkowicie bezpieczny, co do tyłu to tam też jest nieźle. Teraz tylko trzeba siedzieć cicho, pogasić światła i przeczekać ten koszmar – powiedział.
- Ktoś powinien pobiec po pomoc – odezwała się nagle Neri. Powiedziała to tak cicho, że przez chwilę nie wiedzieliśmy z Marcinem czy mówi to do nas, czy do siebie. Ona jednak spojrzała w naszą stronę.
- Jak to? – zapytał zdziwiony.
- Te stado idzie prosto na nas. Skręciło o czterdzieści pięć stopni od swojej drogi docelowej, którą widzieliśmy z rana. To nie może być przypadek. Jeżeli teraz ktoś nie wybiegnie i nie pójdzie do innego obozu po pomoc, może być za późno – powiedziała.
- Skąd ten pomysł? – zdziwiłam się.
- Znam się trochę na tym. Uwierzcie mi.
- Trochę późno o tym mówisz, ale Bobru i druga grupa ruszyły do pobliskich obozów po pomoc w rozwoju, więc na pewno są już w drodze powrotnej i jak dowiedzą się o stadzie to jakoś nam pomogą. Zresztą trupy nie mają jak tutaj wejść – wytłumaczyłam jej.
- To za mało – powiedziała z przekąsem – Zobaczycie sami. Mam nadzieję, że przeżyjemy. Rzadko się mylę.
                Jej słowa nie brzmiały zbyt pozytywnie i sprawiły, że dreszcz przeszedł mi po plecach. Zeszliśmy na dół. Z racji iż robiło się ciemno, a nie mogliśmy zapalić świateł to w kościele panowała naprawdę mroczna atmosfera. Chociaż cały dzień czułam się niepewnie to teraz zaczęłam się bać.  Wszyscy zebrali się już w środku. Niektórzy planowali się położyć spać, żeby obudzić się z rana, z nadzieją, że będzie po wszystkim. Inni woleli siedzieć i czuwać. Usiadłam przy jednym z okien wychodzących na zewnątrz, żeby obserwować bramę. Słowa Neri rozbrzmiewały po moim wnętrzu. To, że trupy szły prosto na nas i zboczyły z trasy rzeczywiście było dziwne. Nienaturalne. Co mogło być tego powodem?
- Za jakieś pół godziny będą pod bramą – dał znać Józef.
- Nie pomodlisz się za nas? – zapytał Emil.
- Dziecko, Bóg nam tutaj nie pomoże – powiedział ze smutkiem ksiądz.
                Minuty mijały, a z zewnątrz dało się słyszeć jęki. Narastające morze krzyków, które nasilało się z każdą chwilą i było słyszalne nawet przez grube mury kościoła. Wypuściłam powietrze z płuc. Napięcie rosło. Nagle usłyszeliśmy trzask. Wszyscy odwrócili się w stronę zaplecza, ale  był to tylko Medyk, które nieostrożnie zamknął drzwi do sali, w której leżała Łapa. Serce zaczęło bić znacznie szybciej.
- Chcesz nas zabić? – zapytał z wyrzutem Emil, który przestraszył się jeszcze bardziej niż ja.
- Jakiś debil nie zamknął drzwi wracając z placu. Jakby się przebiły to dopiero byśmy mieli – warknął mężczyzna.
- Możecie zachowywać się ciszej i nie siać paniki? – poprosił Marcin.
- Ech… - westchnął przeciągle Józef.
                Po kolejnych paru minutach zobaczyłam ruch przed bramą. Pierwsze trupy. Wszyscy, którzy nie spali siedzieli teraz na parapetach, obserwując to, co działo się na placu i na przodach obozu.
- Zaczyna się – szepnął Emil. Mpd, Sara, Łapa oraz Młoda położyli się spać. Cała reszta patrzyła jak zahipnotyzowana na kolejno pokazujące się zombie. Wydawały się one niesamowicie zwinne jak na sztywnych. Przynajmniej te pierwsze, które były już przy bramie.
- Coś jest nie tak – zauważył Marcin.
- Co te pierwsze takie jakieś szybkie? – zapytał Emil.
- Ja pierdole – skwitował krótko Józef, ale było już za późno na jakąkolwiek reakcje.
                Grupie trupów przewodzili Zszyci. Nie było ku temu żadnej wątpliwości. Nie mogliśmy zareagować w żaden sposób. Patrzyliśmy tylko jak dwójka z nich podbiega do bramy i przeskakuje ją. Następnie chwycili wspólnie za pierwszą z trzech zasuw, które zamontowaliśmy w celu obrony i tego, żeby zombie nie mogły się przez nią przedostać. Zobaczyłem jak Emil sięga po karabin. Siedziałam dwa parapety dalej, więc nie mogłam zareagować. Strzelił. Dźwięk tłuczonego szkła, a następnie krzyk. Jedna z dwóch osób upadła na ziemie.
- Idioto! – huknął Medyk podbiegając do niego i wytrącając mu karabin.
- Daj mu teraz dokończyć – krzyknął Marcin.
                Mężczyzna przy bramie odsuwał właśnie drugą zasuwę. Nie przejął się specjalnie śmiercią kompana. Zaczął chwytać po trzecią.
- Ten debil właśnie zdradził naszą pozycję! – krzyknął raz jeszcze Medyk.
- Zabijcie tego gościa! – do harmidru dołączył się Marcin.
                Sięgnęłam po wiatrówkę, którą miałam wciąż przy sobie. Oparłam się i szybko wymierzyłam. Tym razem się nie zawahałam.  Strzeliłam rozbijając kolejną szybę. Pocisk trafił w cel. Mężczyzna złapał się za brzuch, ale nie przerwał. Wymierzyłam ponownie. Strzał trafił go w klatkę piersiową. Zszyty osuwając się pchnął ciężarem ciała ostatnią zasuwę. Minęła chwila, po której brama otworzyła się głośno, a na plac zaczęły wsypywać się trupy.
- Teraz jesteśmy w dupie – szepnął nienawistnie Medyk.
- Przepraszam… - wyjęczał Emil.
- Powinniśmy albo razem zacząć strzelać, albo siedzieć cicho. Teraz już po ptakach – wyszeptał Józef.
                Popełniliśmy tyle błędów, że mogło to nas kosztować życie.  Narobiliśmy hałasu, daliśmy się podejść i teraz miało zacząć się prawdziwe piekło. Może gdybym zareagowała szybciej i spróbowała strzelić od razu, zamiast wpatrywać się jak wół na malowane wrota to zapobiegłabym katastrofie, ale podobnie jak ostatnim razem – byłam zbyt wolna.
- Teraz wszyscy cisza. Jeżeli nie będziemy się odzywać to powinny dać sobie spokój za jakiś czas. Prawdopodobnie – powiedział szeptem Józef.
- Prawdopodobnie… - rzucił bez emocji Medyk.
- Mówiłam, że powinniśmy pójść po pomoc – włączyła się Neri.
- Teraz już stąd nie wyjdziemy – powiedział Józef.
- Właściwie to jest wyjście – włączył się do rozmowy ktoś z tyłu. Był to Mpd, którego obudziły strzały. Zombie przesunęły się już pod budynek kościoła, o czym dowiedzieliśmy się, kiedy usłyszeliśmy natężone jęki oraz pierwsze uderzenia w ogromne wrota wejściowe. Po chwili uderzenia nasiliły się i stworzyły ciągły i stały rytm, wybijany przez przegniłe kończyny. Wyjrzałam delikatnie na zewnątrz. Byliśmy całkowicie otoczeni. Z każdej możliwej strony. Plac poruszał się jakby żył. Nie było widać końca trupów.
- Co masz na myśli? – zapytał Józef.
- Ten kościół ma tunel, który prowadzi gdzieś na zbocze wzgórza – powiedział zafascynowanym głosem były członek Czerwonych Flar.
- Skąd wiesz? – pytanie padło tym razem z ust Marcina.
- Czytałem książkę o tym miejscu. Na zapleczu znalazłem – pochwalił się zdecydowanie za głośno, co spotkało się z tym, że Medyk zdzielił go ręką po głowie – Chyba nawet wiem gdzie ono jest – powiedział już nieco ciszej.
- Pokaż nam je – poprosił Józef.
                Całą grupą ruszyliśmy na zaplecze. Zamiast odbijać w stronę sali, w której była Łapa, skręciliśmy na lewo, gdzie było kilka innych pomieszczeń.  Mateusz zastanowił się chwilę, po czym wskazał nam jedno z nich. Drzwi stawiały pewien opór, ale po chwili otworzyły się, odsłaniając przed nami, mało gościnnie wyglądające schody prowadzące w głąb wzgórza. Ktoś włączył latarkę i zaświecił w dół. Schody były wykonane z kamienia, który czasy świetności miał już dawno za sobą. Ściana wyglądała podobnie, z tą różnicą, że niektóre jej fragmenty były pomalowane na biało, jednak farba odczepiała się całymi płatami.
- No nie wygląda to zbyt dobrze. Skąd pewność, że to nas gdzieś zaprowadzi? – zapytał Józef.
- Czytałem, że zanim był tutaj kościół to na tym wzgórzu stał nieduży pałacyk, który został wyburzony w piętnastym wieku. Takie tunele  były wtedy popularne – pochwalił się wiedzą Mpd.
- I ten tunel ma ponad pięćset lat? Ja spasuje – powiedział Medyk.
- Spokojnie, przecież widać, że był odnawiany. Jestem na dziewięćdziesiąt procent pewien, ze zaprowadzi nas poza wzgórze – powiedział – Przecież nie mamy nic do stracenia. Najwyżej pokręcimy się trochę po tych piwnicach i wrócimy na górę.
- Na pewno nie pójdą tam wszyscy. Według mnie, w ogóle nikt nie powinien – stwierdził Józef.
- Ja mogę tam pójść – zaproponowała nagle Neri. Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni.
- Jesteś pewna? – zapytał Marcin.
- Tak. Przynajmniej tak będę mogła pomóc. Strasznie nie lubię siedzieć bezczynnie.
- Dobra, to postanowione. Weź latarki i broń. Nie wiadomo co czai się w tych katakumbach – poradził mężczyzna.
- Co zrobić jak wyjdę? – zapytała.
- To dobre pytanie… - zauważył Józef – Ktoś, kto zna naszych powinien pójść tam i pomóc sprowadzić posiłki.
- Ja – zaproponowałam krótko.
- Nie wiem czy to mądre, żeby lekarz opuszczał to miejsce – włączył się Emil.
- Na pewno mądrzejsze od wyjebania szyby karabinem – odgryzł się Medyk – Poza tym ja też jestem lekarzem synku. Dam sobie rade.
- Okej. Idźcie we dwie, znajdźcie auto i pojedźcie w stronę Inowrocławia czy nawet Torunia. Dajcie znać, że Bobru jeszcze nie wrócił, a stado otoczyło nas i potrzebujemy pomocy – powiedział.
- Przekażemy to – obiecałam. Czułam wewnętrzną potrzebę pomocy, chociaż dobrze wiedziałam, że nie wiem jak dokładnie dojechać do Inowrocławia czy Torunia. Znałam tylko kierunek, który wskazała mi dziewczyna na drodze. Oczywiście wtedy jej nie posłuchałam, bo zauważyłam Potwora na drodze i zaczęłam iść jego śladem. Wyszło mi to na dobre, bo posłuchałam instynktu i głosu w głowie. Chociaż ten drugi teraz milczał, to czułam, że muszę wyjść i spróbować. Wystarczyło jechać wzdłuż Wisły.
                Przygotowałyśmy się do drogi w dziesięć minut. Uzbrojone, z latarkami i pleckami z parodniowymi zapasami, ruszyłyśmy na dół. Schodki szły w głąb ziemi przez długi czas. Zastanawiałam się, jak to jest możliwe, szczególnie, że z tego co słyszałam tunel powstał dawno temu.
- Czemu się zgłosiłaś? – zapytałam się.
- Nie chciałam robić problemu na górze, musiałam ochłonąć, a dodatkowo mogę się do czegoś przydać – powiedziała Neri.
- Problemu?
- Głupio zrobił ten chłopak. Ten w okularach. Wiem, że strzeliłaś po nim, ale to on to zaczął i uwięził nas tu. Nie chciałam się wykłócać…
- Daj spokój. Wiadomo, że głupio zrobił i już dostał za swoje, teraz możemy to tylko naprawić.
- Wiem. Dlatego właśnie chciałam się przydać, widzę, że ty poczułaś coś podobnego.
- Powiedzmy – odpowiedziałam.
                Musiałyśmy iść dobre dziesięć minut w głąb po schodkach, aż te ustąpiły miejsca osuwisku z ziemi, które był co prawda dobrze uklepane, ale i tak sprawiało niestabilne wrażenie. Kamienne ściany również zamieniły się w zbitą ziemię, która była podtrzymywana przez drewniane stropy. Wyglądało to z jednej strony solidnie, ale z drugiej niesamowicie niebezpiecznie.
- Wiesz jak dotrzeć do tych pozostałych obozów? Szczerze to jak jechałam w tą stronę to całkowicie ominęłam tą część Polski. Poza tym skąd pewność, że nam uwierzą? Znasz na tyle dobrze tych ludzi, żeby im zaufać? – zapytała.
- Wątpię żeby za wysłaniem do sąsiedniego obozu kryły się jakieś złe zamiary. W końcu idziemy po pomoc dla nich. Oni nie mogą wyjechać bez Łapy – odpowiedziałam.
- W sumie masz racje. No nic, bądźmy dobrej myśli, to po prostu mój wrodzony brak zaufania względem innych ludzi – westchnęła Neri.
- Spowodowany czymś konkretnym? – zapytałam.
- Przeszłością i ostrożnością – odpowiedziała.
                Nagle usłyszałyśmy jęk przed nami. Podniosłyśmy karabiny jak na zawołanie.  Tunel był dosyć wąski, byłoby problemem żeby iść w nim ramię w ramię dla dwójki dorosłych ludzi, a osoba tak jak Gigant zdecydowanie musiałby iść przygarbiona. W tunelu było ciemno, ale światło latarek doskonale radziło sobie z takimi małymi przestrzeniami i oświetlało całość. Dwadzieścia metrów od nas, na zakręcie, stały dwa trupy. Gdy nas zauważyły natychmiast ruszyły w naszą stronę. Przycelowałam z karabinu, ale Neri dotknęła mojej lufy i kazała zaczekać. Zrzuciła plecak i trzymając w jednej ręce nóż, a w drugiej latarkę poszła do przodu. Zombie zaczęły kroczyć w jej kierunku.  Neri przyspieszyła nieco i zaatakowała pierwszego. Kopnęła go nisko, w udo i gdy ten stracił równowagę przycelowała i wbiła mu ostrze w skroń. Drugiego przycisnęła pewnym ruchem do ściany, po czym powtórzyła manewr. Nieźle sobie radziła.
                Wróciła do mnie jakby nigdy nic i wzięła plecak oraz broń.
- Czysto – powiedziała z uśmiechem.
Ruszyłyśmy dalej.  Korytarze zaczęły nieco zakręcać, ale patrząc na to, od której strony weszłyśmy, byłam pewna, że idziemy dalej nieco na zachód oraz ciągle schodziłyśmy w dół.
- Niesamowite miejsce – odezwała się nagle Neri.
- Lubisz takie klimaty? – zdziwiłam się – Mnie nieco przerażają…
- Tak. Właśnie takie miejsca są najbezpieczniejsze i w nich czuje się najlepiej.
- Dziwna jesteś.
- Wiem – zaśmiała się cicho. Poczułam jak pomiędzy nami tworzy się specyficzna więź. Byłam ciekawa, co z tego wyjdzie.
                Przez pół godziny szłyśmy przez tunel, który miejscami był szerszy, a miejscami musiałyśmy iść gęsiego. W końcu jednak, zauważyłyśmy drzwi.
- Wyjście? – zapytałam.
- Tak mi się wydaje. Idziemy już dobre pół godziny- powiedziała Neri.
- Sprawdźmy.
Podeszłyśmy i z bronią w gotowości ustawiłyśmy się przed drzwiami. Nacisnęłam na klamkę, a Neri stała dwa kroki za mną, gotowa do strzału. Nie słyszałyśmy jednak trupów. Gdy szłyśmy tunelem to miejscami wydawało nam się, że słyszałyśmy odległe dźwięki. Teraz jednak było stosunkowo cicho, chociaż echo jęków zdawało się towarzyszyć nam cały czas.
- Na trzy. Raz… dwa… trzy! – krzyknęłam i otworzyłam drzwi. Za nimi stała grupka osób. Momentalnie wycelowałam w nich, ale gdy tylko zobaczyłam kto to jest, opuściłam broń i poprosiłam Neri o to samo.
- Zuza? – zapytał znajomy mi głos.

- Wróciliście… - powiedziałam. Przed nami stał Gigant wraz z grupką około dwudziestu ludzi. Posiłki z Inowrocławia dotarły na miejsce.

wtorek, 4 lipca 2017

Rozdział 20: Na drodze

Rozdział 20, kolejny z perspektywy Irka. Wracamy do wstawiania kolejnych rozdziałów. Ostatnio ładnie złapałem dryg do pisania i myślę, że na nim przelecę aż do końca tego tomu. Rozdziały może nie będą się pojawiały, co pięć dni, ale i tak powinny być czymś częstym. Na pewno bez miesięcznych przerw już ;) Rozdział jest początkiem głównego wydarzenia w tym tomie związanego ze stadem. Zapraszam do czytania, a po przeczytaniu proszę o komentarz i włączenie się do dyskusji.

POV:
Irek - Rodział 20 - Dzień 6-7
Bobru - Dzień 6-7 - Przebywa w Płońsku i szykuje się do powrotu do Płocka
Zuza - Dzień 6-7 - Przebywa w Płocku i próbuje uratować Łapę

----------------------------------------------------------

Rozdział 20: Na drodze (IREK)


                Wstałem z rana nieco obolały po całej nocy. Eweliny już przy mnie nie było. Nie dziwiło mnie to specjalnie. Zrobiła swoje i wyszła, ja wcale nie szukałem poważnego związku, więc nie miałem jej tego za złe.  Przeciągnąłem się i ubrałem. Poszedłem do łazienki przemyć zaspaną twarz. Widok blizn zdobiących moje ciało już mnie nie zaskakiwał. Kiedyś miałem ochotę się ich pozbyć, wymazać, zrobić cokolwiek żeby zniknęły, ale teraz wiedziałem, że oznaczają one coś więcej. Były wyznacznikiem tego co było i tego jakim człowiekiem byłem. Zdolnym do poświęceń. Dlatego teraz pracowałem dla Krawca. Wiedziałem, że współpracując mam chociaż minimalny wpływ na to co się działo. Wierzyłem, że potrafię jakkolwiek wpłynąć na jego decyzję, chociaż wiedziałem, że szansa jest mała. Porwanie Kiciusia na pewno było czymś złym, ale byłem pewien, że Krawiec nic mu nie zrobi, a przynajmniej dzięki temu moja przykrywka wciąż miała sens.
                Wyszedłem z przydzielonego pokoju i schodząc po klatce schodowej wydostałem na zewnątrz. Ludzie już od dawna byli na nogach, chociaż słońce było jeszcze nisko na horyzoncie. W takich czasach jak te, w których przyszło nam żyć, nie było już takich problemów jak kiedyś. Wszyscy pracowali bo bez pracy struktura mogła się naruszyć. A jak struktura się narusza to wystawia całą społeczność na niebezpieczeństwo. Pogoda dzisiaj była wyjątkowo nijaka. Z jednej strony było ciepło, z drugiej wiał wiatr i niebo było całkowicie zachmurzone. Przez główny plac przebiegło paręnaście uzbrojonych osób, które prawdopodobnie przemieszczały się z jednej bramy do drugiej. Staruszek z gitarą brzdękał pod pomnikiem stojącym przy kościele.
                Sielanka, przekradło mi się przez głowę. Moim celem była teraz Kwatera Główna. Musiałem wiedzieć co dokładnie planuje Dziara. Mieliśmy spotkać się z rana. Miałem nadzieję, że nie zmienił odnośnie niczego zdania. Przeszedłem labirynt uliczek i ludzkich twarzy, których za bardzo nie znałem i dotarłem do celu. Zawsze było tutaj pustawo, mieszkańcy Ostoi raczej nie kręcili się po tej stronie Obozu, bo nie było tutaj nic ciekawego, a miejscami bywało strasznie. Strażnicy, którzy patrolowali ulice z kamiennymi twarzami i poczucie jakby wchodziło się do miejsca, które nie oferuje nic od siebie. Niektórzy musieli tutaj przychodzić, bo właśnie tutaj przyjmował Dziara, który starał się rozwiązywać problemy ludzi. Ale z własnej woli nie przychodził tutaj nikt.
                Zapukałem dwa razy. Drzwi otworzyłem po usłyszeniu „wejść”. Pomieszczenie nie zmieniło się ani trochę od ostatniej wizyty. Było po prostu jaśniej. Nie widziałem jeszcze tego domu za dnia. Zawsze w nocy, zarówno jak mnie tu zamykano, jak i mnie uwalniano. To było dosyć dołujące. W Kwaterze było dosyć tłoczno. Przywitałem skinieniem głowy znajome twarze. Uśmiechnąłem się do Eweliny, której spojrzenie spotkało się z moim. Jonasz uścisnął nawet moją dłoń. Przepychając się udało dostać mi się do biurka, przy który stał Dziara obgadując coś z mężczyzną, którego nie znałem.
- Irek. Doskonale. Mamy małą zmianę planów – powiedział na dzień dobry lider Toruńskiej Ostoi.
- Jaką zmianę planów? – zapytałem zimno. Wiedziałem, że coś takiego może się stać, ale mimo wszystko mnie to zdenerwowało.
- Spokojnie, naprawdę niedużą. Jestem pewien, że ci się spodoba przyjacielu – ostatnie słowo zaakcentował dosyć mocno. Widać było, jak bardzo ceni sobie takie poczucie relacji – Pojedziesz do Inowrocławia. Przenalizowaliśmy nieco sytuację i wygląda to naprawdę nieciekawie. Wojna to może i nie jest, ale nie będę ryzykował. Coś się dzieje. Wszyscy muszą pomóc – powiedział dowódca Czerwonych Flar i Torunia.
- Co z Drugim Posterunkiem? – rzuciłem.
- Oni będą bronić okolic. Nie martw się – o wszystkim pomyślałem – powiedział jakby gotowy na moje pytanie – Masz tutaj list – podał mi kopertę. Brak kciuków rzucił się w oczy – Zanieś go Benowi, wszystko tam jest napisane. Im szybciej zorganizujesz ludzi z Inowrocławia tym szybciej ruszymy. Czas nie gra roli, możemy ruszyć na wschód nawet wieczorem. Po prostu musimy mieć więcej ludzi.
                Chociaż przeciąganie tego w czasie nie do końca mi się podobało, to cały plan wydawał się być w porządku. Poczułem, trudną do opisania, ulgę. Wiedziałem na co stać ludzi Krawca, ale taka grupa to będzie już ryzyko, którego raczej nie podejmie. Mógł, co najwyżej, przekierować nas na inny tor przy użyciu stada, ale ja wiedziałem, że nie zmarnuje okazji i prędzej zaatakuje Płock i ludzi Bobra niż ruchomy oddział. Tego byłem praktycznie pewien. Każda para rąk mogła się teraz przydać. Liczyłem mocno na to, że nie będę musiał niczego robić. Wiedziałem, że Zszyci obserwują ten obóz. Oni widzieli wszystko. Wiedzieli też zaskakująco dużo i byłem ciekawy, czy przypadkiem nie mają innych szpiegów.
                Wcześniej słyszałem, że sposobem na rozpoznanie ludzi Krawca jest to, że mają kawałki przyszytej skóry trupa, czasami odcięty kawałek ciała, albo taki kawałek noszą jako amulet. Była to oczywista bzdura, czego byłem przykładem. Dlatego nie mogłem ostatecznie stwierdzić ilu takich ludzi było w różnych obozach. Kto wie, czy ktoś ważny nie siedział w kieszeni Czarka. Wizja przerażała mnie i przypominała jakąś dziwną teorię spiskową sprzed czasów wybuchu apokalipsy. Wtedy ludność była niesamowicie podatna na takie brednie. Sam nie dawałem im wiary, ale patrząc na to, co działo się tutaj, nie czułem już takiej niewiary. Zaczynałem czuć się jak marny pionek w grze. Może właśnie taką rolę w tym wszystkim odgrywałem.
                Nie marudząc już, zabrałem się wraz z listem w stronę południowej bramy. Miał tam czekać na mnie gotowy transport. Nie spodziewałem się niczego specjalnego, ale jednak Dziara na poważnie wziął ten temat. Czekał na mnie podstawiony wóz, terenowy jeep, który był gotowy do jazdy. Znałem doskonale drogę, więc nie potrzebowałem żadnego przewodnika. Uśmiechnąłem się, gdy zobaczyłem, że na siedzeniu pasażera leży strzelba, paczka naboi oraz łom. Ten ostatni przedmiot nieco mnie zastanawiał, ale nie myśląc o tym specjalnie usiadłem za kółko i przechodząc procedurę wyjazdu, pomknąłem przed siebie.
                Droga do Inowrocławia nie była długa, ale i tak chciałem przejechać ją jak najszybciej. Czułem jak coś wisiało w powietrzu. Odkąd ekipa Erniego oczyściła drogę, to jechało się niesamowicie przyjemnie. Widać było, że chłopak przyłożył się do pracy. Zrobiło mi się głupio. Próbowałem jednak schować wyrzuty sumienia i skupić się na zadaniu. To, że zdradziłem Kiciusia, nie oznaczyło, że jego ofiara pójdzie na marne. Uśmiechnąłem się pod nosem. Wiele zależało od tego, jak potoczą się najbliższe dni. Czy będziemy w stanie wojny, czy może uda się jej uniknąć na rzecz chwiejnego pokoju. Byłem zwolennikiem tego drugiego, chociaż gdzieś głęboko, pod pozorami uprzejmości i wyrozumiałości, ukrywały się pokłady wewnętrznego gniewu i żalu. Do tych wszystkich ludzi. Tych patrzących spode łba, oraz tych, którzy nawet nie ukrywali pogardy wobec mojej osoby. Nie zasłużyłem sobie jednak na nią. Byłem normalnym człowiekiem, który wyglądał nieco gorzej przez blizny. Skrzywdzonym i zniszczonym.
                Zatrzymałem gwałtownie wóz, gdy zobaczyłem niedużą grupę trupów na drodze. Przez moment byłem pewien, że to Zszyci, ale gdy się im lepiej przyjrzałem, to wiedziałem już, że to zombie. Zwabione ruchem oraz hałasem ruszyły w stronę mojego auta. Było ich dziewięć. Szły dosyć skupioną grupą, a przez to, że znajdowałem się akurat na leśnej ścieżce, nie miałem jak ich ominąć. Musiałbym cofać się i jechać na około, a nie chciałem marnować czasu. Odjechałem paręnaście metrów do tyłu i zatrzymałem pojazd. Sięgnąłem po łom i strzelbę, wciąż leżące po mojej prawicy i wysiadłem. Trupy szły w moją stronę. Ich ruchy były pokraczne i chaotyczne. Z jednej strony widać było, że chcą zatopić we mnie zęby, z drugiej ich rozkładające się ciała nie pomagały w szybkim poruszaniu się.
                Jedne miały powykręcane nogi, kolejne wyglądały jakby były zmiażdżone, przez co szły skurczone i zgarbione. Żadnego nie można było pomylić z człowiekiem. Były zbyt pokraczne i nieludzkie. Dlaczego ludzie patrzyli tak na mnie? Pierwszy spotkał się z moim największym gniewem. Musiałem wyładować emocje. Strzelbę położyłem na masce samochodu, a zamachnąłem się łomem. Tępe uderzenie w bok czaszki nie zabiło mojego przeciwnika, jedynie go powaliło. Chwyciłem za broń obiema dłońmi i gładkim, pewnym ruchem wbiłem go w oczodół. Zombie znieruchomiał. Popatrzyłem na kolejnego, który był o krok ode mnie. Wykorzystując to, że jestem na kolanach, wystrzeliłem do góry i wbiłem łom w podbródek trupa. Wyciągnąłem go równie gwałtownie, jak włożyłem po czym zamachnąłem się na trzeciego, którego czaszka pękła po trzech mocnych uderzeniach.
                Każdy kolejny sztywny wyładowywał kolejną dawkę negatywnych emocji i myśli, które zbierały się we mnie niczym trucizna. W końcu został na nogach tylko jeden trup. Kobieta. Miała zerwaną skórę z twarzy i wyglądała jakby była nieco spalona.  Poruszała się powoli, więc nie martwiąc się zbytnio, że mnie ugryzie, podszedłem do niej blisko. Gdy była na wyciągnięcie ręki kopnąłem ją z całych sił w kolano. Cios sprowadził ją do poziomu, co ja wykorzystałem do zadania ciosu. Otarłem łom o szmaty, które miała na sobie po czym rozejrzałem się po drodze. Było dziwnie spokojnie. Nie chcąc zostawiać po sobie bałaganu, na nowo oczyszczonej drodze, wziąłem się za składowanie trupów na poboczu. Ułożyłem całkiem ładny stos, po czym biorąc strzelbę wróciłem do pojazdu.
                Leśna droga wkrótce ustąpiła popękanemu asfaltowi. Co i rusz mijałem dziury zasypane żwirem i zalepione warstwą czegoś przypominającego beton. Jechało się przyjemnie i bez problemowo. Bak był pełny, więc nie musiałem również martwić się o to. Nuciłem sobie trochę pod nosem, nadając mojej wycieczce jeszcze większego klimatu. Chociaż byłem odmieńcem to bardzo podobało mi się to, że świat upadł. Oczywiście nikomu się nie chwaliłem. Ludzie mieli obawy przed przyznaniem się, że koniec świata może być dla niektórych nowym początkiem. Wygodnym zapomnieniem o życiu, które było i wcale nie układało się najlepiej. Były też przypadki, gdzie osoby musiały odpuścić życie w luksusie, dla jedzenia puszkowanego żarcia pomieszanego z przefiltrowaną wodą.
                Sam nie wiedziałem, gdzie mogę w tym wszystkim zakwalifikować siebie. Z jednej strony nie miałem wcale takiego złego życia przed wybuchem apokalipsy. Miałem pracę, dom, rodzinę, którą dało się znieść, jednym słowem niczego mi nie brakowało. Teraz byłem popychadłem, które jest alienowane przez społeczeństwo, ale miałem moc. Ugryzienie nie mogło mnie zabić. Mój organizm miał prawdopodobnie zakodowaną odpowiedź na pytanie, czy jest antidotum .Byłem ważny. Zbyt ważny, żeby zginąć. Być może właśnie dlatego Krawiec się mnie nie pozbył. Zobaczył potencjał, który miał zamiar z czasem wykorzystać.
                Rozmyślenia były idealnym zabójcą czasu. Nie zauważyłem, kiedy przed moimi oczami zaczął się malować Inowrocław. Podążając do centrum zauważyłem, że ulice są praktycznie puste. Mieszkańcy obozu doskonale sobie radzili z oczyszczaniem okolic. Przy bramach obozu zatrzymałem pojazd i wysiadłem, pokazując strażnikom poukrywanych na podwyższeniach, że to ja. Budynek kościoła, który był ważnym elementem całego miejsca, górował nade mną. Był naprawdę wysoki.
- Kto idzie? – usłyszałem zduszony, męski głos.
- Irek. Przynoszę wiadomość od Dziary – zamachałem kopertą, która wyglądała mało elegancko po podróży z Torunia.
Strażnicy nie odpowiedzieli mi. Po chwili jednak, brama zaczęła się powoli otwierać, akurat na szerokość, która pozwalała mi wjechać autem. Wsiadłem i przekręcając kluczyki w stacyjce uruchomiłem silnik, po czym wjechałem do środka.
                Wnętrze było takie, jakie zapamiętałem z spotkania ocalałych, które Ben organizował dwa tygodnie temu. Przyczepy, ludzie, oraz kościół, który stał teraz otworem, a przez jego wejście przelewali się mieszkańcy. Wysiadłem i zostawiając strzelbę oraz łom, rozejrzałem się.
- Hej – usłyszałem głos za sobą. Zobaczyłem przed sobą Garbusa. Wyglądał dokładnie tak samo pokracznie, jak nocy, której znalazł nas w okolicznym domku. Uścisnąłem jego dłoń – Czego dusza potrzebuje?
- Mam sprawę do Bena. List od Dziary – powiedziałem krótko.
- Jasne. Pozwolisz, że cię podprowadzę – odpowiedział dając ręką znak, w którą stronę mamy iść – Wiesz, protokoły bezpieczeństwa.
- Żyjemy w niebezpiecznych czasach – skwitowałem po cichu.
                Idąc w stronę budynku, którego piwnica prowadziła do laboratorium Bena, zauważyłem grupkę ludzi siedzących na jednym z murków. Wypatrzyłem wśród nich Karolinę. Wyglądała marnie. Czułem się wyjątkowo podle, ale wiedziałem, że to co robię może przysłużyć się wszystkim. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Zdobyłem się na delikatny uśmiech. Nie odwzajemniła go. Kobieca intuicja, wytłumaczyłem sobie w myślach. Garbus prowadził mnie dalej.
- Co tam w wielkim świecie? – zagadał mnie.
- Nie jest łatwo. Słyszeliście już o stadzie? – zapytałem.
- Tak. Nasi ludzie od  zwiadu mówili, że ono się zbliża. Tego chce Dziara?
- Mam nadzieję – odpowiedziałem szczerze.
- Swoją drogą, wiesz, że są tutaj ludzie Bobra? – rzucił kolejnym pytaniem.
- Tutaj? – zdziwiłem się – Kto?
- Gigant i trójka innych. Ciężko spamiętać te wszystkie wasze ksywki, a ten duży to od razu się ze swoją kojarzy – odpowiedział.
- I po co tutaj przyjechali?
- Bobru założył obóz w Płocku i potrzebuje ludzi i zapasów na rozbudowę. Nasi mają mu trochę pomóc, przynajmniej na początek – wyjaśnił.
- Ciekawe – powiedziałem.
                Doszliśmy akurat do budynku prowadzącego do laboratorium. Pomieszczenie, jak i samo zejście było całkiem dobrze oświetlone, choć obskurne. Nie byłem pewien, czy to jakiś mechanizm obronny, czy coś innego, ale nadawało całości dosyć ponurego klimatu. Zeszliśmy po schodkach do niedużej piwnicy i zagłębiliśmy się nieco mroczniejszą część budynku. Przed nami były drzwi.
- Nie byłeś za tymi drzwiami, co? – zapytał mnie Garbus.
- Nie, a co? – odpowiedziałem pytaniem.
- Przygotuj się – poradził. Spojrzałem na niego nieco zdziwiony. Pociągnął za klamkę i moje uszy zostały zaatakowane przez istną kakofonię dźwięków. Odruchowo sięgnąłem dłońmi żeby nieco wygłuszyć ten hałas.
                Weszliśmy do długiego na paręnaście metrów korytarza, który musiał być tunelem pomiędzy budynkiem, w którym byliśmy, oraz tym, w którym mieściło się laboratorium. Zamiast ścian pomieszczenie było wyłożone ogromnymi, szklanymi pojemnikami, które były podświetlone i wypełnione trupami. Nie wiedziałem jak wiele ich jest, ale gdy te zobaczyły mnie i Garbus, to od razu się nami zainteresowały i zaczęły uderzać w szyby i krzyczeć jeszcze głośniej. Przyśpieszyłem, nieco przyzwyczajając się do hałasu. Chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce. Dopadłem do drzwi przed Garbusem i nacisnąłem na klamkę wpadając do strefy totalnej ciszy, zupełnie jak przed wejściem do korytarza. Mój towarzysz spojrzał na mnie.
- Ostrzegałem – rzucił krótko.
- Co to do cholery jest? Dlaczego nie słychać niczego poza tym pomieszczeniem? Co to w ogóle za miejsce? – pytania same się nasuwały.
- To taka forma zabezpieczeń no i obiekty badawcze, nazywamy to Korytarzem Krzyku. Ściany są wyciszone, żeby hałas nie przeszkadzał naukowcom – wytłumaczył.
- Dziwni jesteście – powiedziałem.
- Dziwni, czy nie, nie każdy ma takie zdolności jak ty. Szarzy ludzie też chcieliby przeżyć infekcje układu krwionośnego po ugryzieniu. Zresztą pogadasz o tym z szefem, jeżeli cię to interesuje – zaproponował idąc w kierunku lewych drzwi. Oprócz tych, do których zmierzał, znajdywały się jeszcze cztery sztuki. Nie miałem pojęcia, gdzie mogły prowadzić, ale podejrzewałem, że były to po prostu laboratoria czy inne pokoje służące do badań.
                Weszliśmy do średniej wielkości pomieszczenia, które było pełne stołów zasypanych dokumentami i notatkami. W środku panował przytulny klimat. Pomiędzy stołami zauważyłem siedzącego nad sporą książką Bena. Zmienił się nieco odkąd widziałem go ostatni raz. Wydawał się teraz być znaczniej bardziej zmęczony. Jak dotąd na jego czuprynie można było dojrzeć śladowe ilości siwizny, teraz szare włosy pojawiały się znacznie częściej. Widać było, że żył w stresie i dużo pracował.
- Irek… Witaj. Wstałbym, żeby podać ci rękę, ale sam rozumiesz jak to jest… - przywitał mnie żartując – Co cię tu sprowadza? – zapytał. Podszedłem do niego i uścisnąłem mu dłoń. Garbus stał przy drzwiach, czekając aż skończymy rozmawiać. Sięgnąłem do kieszeni i bez słowa podałem mu list. Od jego okularów odbijało się światło pobliskiej lampki. Również nie zadając pytań rozerwał kopertę nożykiem, który miał pod ręką i podkładając kartkę pod światło zaczął czytać. Dopiero teraz zauważyłem jakie Dziara miał brzydkie pismo.
                Ben przeczytał list po czym zdjął okulary i przetarł czoło. Spojrzał na mnie. Dziwnie wyglądał bez okularów.
- Musimy wszystko przygotować – powiedział, nie wiadomo czy do mnie, czy do Garbusa czy do siebie.
- Na kiedy to byłoby gotowe? – zaryzykowałem pytanie.
- Za dwie-trzy godziny. Muszę zebrać ludzi, porozmawiać z tymi Bobra. Może podjadą z nami chociaż kawałek w drodze do Płocka. Poczekaj po prostu w barze, czy gdzie tam chcesz. Załatwię wszystko co trzeba i Konrad Cię znajdzie jak moi ludzie będą gotowi do odjazdu. Dziękuje za doniesienie wiadomości – powiedział jak zwykle poważnie.
- Zależy mi naprawdę na czasie – wspomniałem.
- Zdaje sobie sprawę. Widać po tobie. Po prostu poczekaj, postaram się załatwić to jak najszybciej.
                Biuro przywódcy Inowrocławia opuściłem sam. Garbus został w środku żeby przyjąć listę zadań od Bena. Przejście przez Korytarz Krzyku nie należało znowu do najprzyjemniejszych. Równie dobrze ja mogłem znajdować się w takim akwarium i być obiektem badań. Nie widziała mi się ta wizja. Po drodze minąłem jednego z naukowców, a tak przynajmniej wywnioskowałem po fartuchu. Kiwnął mi głową na przywitanie. Wydawał się być niewzruszony wizją trupów, na jego twarzy widać było zadumę. Musiał tu pracować już jakiś czas. Opuściłem korytarz, zostawiając za dźwiękoszczelnymi drzwiami te wszystkie hałasy.
                Z ulgą wyszedłem na świeże powietrze. Dotarło teraz do mnie jak źle się czuje w podziemiach, po tym, co zrobił mi Dziara. Odetchnąłem głęboko. Postanowiłem przeczekać najbliższe godziny w barze, racząc się ciepłą herbatą i rogalikami, które tutejsi ludzie akurat upiekli. Siedziałem i starałem się nie myśleć o niczym, chłonąc spokój i cisze przed nadchodzącą burzą. Ludzie wchodzili i wychodzili, ale w lokalu nikt nie hałasował, ani nie wprowadzał chaosu. Podobało mi się to miejsce. Było taką jeszcze mniejszą i jeszcze spokojniejszą wersją Ostoi. Co prawda nie ufałem specjalnie ani Dziarze, ani Benowi, ale wciąż wydawało mi się, że jak to wszystko się nieco uspokoi to wrócę właśnie tutaj. O ile przeżyje.
                Konrad znalazł mnie po około dwóch godzinach. Przyszedł i dał mi znać, że wszystko jest gotowe do odjazdu. Było już popołudnie, więc byłem dobrej myśli. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Na placu wjazdowym zebrała się całkiem spora grupa. Zauważyłem ciężarówkę, przy której w oczy rzucił mi się Gigant oraz inni ludzie Bobra, w tym Dymitr, którzy byli ze mną w ekipie stawiającej punkty strategiczne. Właśnie one pomogły mi nieco wrócić w te okolice. Gdy zauważyli mnie podeszli.
- Przeżyłeś… - powiedział Dymitr uciskając serdecznie dłoń. Lubiłem go za to, że nie miał problemu do ludzi takich jak ja. Denerwowali go tylko dwulicowi kłamcy, a za takimi również nie przepadałem.
- Tak. Udało mi się. Wy też wszyscy wróciliście do Ostoi? – zapytałem.
- Tak. Jedynie skreślaliśmy Ciebie i tą babkę, za którą pobiegłeś w las. Jak Ci się udało uciec? – do rozmowy włączył się Gigant, który również mnie przywitał wyciągając dłoń.
- Uciekałem. Stado nie porusza się aż tak szybko. Skróciłem ich przez rzekę i jakoś się udało – skłamałem.
- Masz niesamowitego farta, nawet jak na osobę z twoją przypadłością – zauważył najwyższy z nas.
- Zdarza się – uciąłem temat – Jedziecie z nami?
- Nie do końca. Przy odbiciu zjedziemy na Płock, ale pomożemy wam tyle ile będziemy mogli.
                Rozejrzałem się. Oprócz wozu jadącego do Płocka widziałem dwa kolejne wypchane ludźmi. Na oko jakieś…
- Trzydzieści osób. Sporo jak na nasz obóz. Wiemy jednak jakie zagrożenie nas czeka i musimy pomóc – powiedział Konrad podchodząc do nas.
- Jesteśmy gotowi do drogi? – zapytałem.
- Jasne.
Wkrótce potem wyruszyliśmy. Cały konwój wyglądał dosyć imponująco. Prowadziłem, jadąc autem z Ostoi, a ze mną zabrał się Konrad oraz jeszcze jeden, nieznany mi mężczyzna. Następnie sunęły dwa wozy towarowe wypchane ludźmi z Inowrocławia, a na koniec ten z przyjaciółmi Bobra. Byłem pewien, że teraz nawet Zszyci baliby się nas ruszyć.
                W Toruniu byliśmy, jak słońce powoli zaczęło wędrować w stronę horyzontu. Dziara dotrzymał swojej części umowy. Gdy tylko okrążyliśmy miasto, żeby trafić na wschodnie bramy, gdzie byli ustawieni ludzie Dziary, to wszyscy już na nas czekali. Kolejne trzy wozy wypełnione uzbrojonymi ludźmi.
- Dobra robota Irek – poklepał mnie po plecach przywódca Torunia – Sprawnie się uwinąłeś i przyprowadziłeś mnóstwo ludzi. Teraz możemy iść na wojnę z martwymi – zaśmiał się.
Skwitowałem to milczeniem. Miałem wyjątkowo ponury nastrój. Chciałem po prostu, żeby już zaczęło się to, co powinno dziać się od jakiegoś czasu. Mogłem realnie pomóc. Tego mi brakowało. Dziara przywitał się jeszcze z ludźmi Bobra i Konradem po czym wsiadł do jednej z ciężarówek na przedzie.
- Chodź, znajdzie się tu dla Ciebie miejsce – powiedział stojąc nade mną i wyciągając do mnie rękę. Chwyciłem ją po chwili i dołączyłem do niego. Podał mi w ręce karabin z pełnym magazynkiem.
- Nie zaszkodzi. Wiem, że dobrze strzelasz – powiedział siadając na jednej z skrzynek z bronią – Rozchmurz się trochę. Jedziemy czyścić trupy, wszystko będzie dobrze.
                Chociaż nie życzyłem nikomu z Torunia, nawet jemu, niczego złego to chciałem w głębi duszy zobaczyć jak otaczają go Zszyci. Niczym cienie. Nie wiedziałby nawet kiedy coś go uderzyło. Być może zadaliby mu szybką śmierć, ale może też po prostu by się nim bawili i go torturowali. Nie wykluczone, że tak właśnie skończy się jego przygoda. Konwój, powiększony o trzy wozy z Ostoi, ruszył do przodu. Widząc coś takiego na drodze zdecydowanie bym zawrócił i poszedł w zupełnie inną stronę. Miałem nadzieję, że tak pomyśli każdy.
- To jest miejsce, w którym możemy się obwarować – powiedział Dziara pokazując mi na mapie punkt nad Płockiem – Jeżeli to stado rzeczywiście jest tak blisko, to chyba będzie najlepszy punkt do obstawienia. Najbezpieczniejszy, bo będziemy blisko obozu Bobra, a zarazem da nam to czas na przygotowanie.
- Masz racje – odezwałem się w końcu.
- Szefie dojedziemy tam za dwie godziny – powiedział Michael, którego dopiero teraz zauważyłem w ciężarówce.
- Doskonale. Możemy do tego czasu odpocząć. To będzie ciężka noc…
                Korzystając z tego, że nie muszę kierować oparłem się głową o plandekę i przymknąłem oczy. Wierzyłem, że nie muszę aż tak uważać, będąc otoczonym około setką innych, uzbrojonych ludzi. Decyzja była dobra, bo byłem naprawdę zmęczony tym dniem, pomimo tego, że wcale się tak nie napracowałem i sen był tym, czego potrzebowałem. Obudziła mnie dziura w drodze, na której ciężarówka podskoczyła. Poderwałem się, ale poczułem czyjąś nogę na kolanie.
- Spokojnie. Jeszcze kawałek przyjacielu – uspokoił mnie Dziara.
- Coś się działo? – zapytałem.
- Tak. Ludzie Bobra skręcili na południe do Płocka. Wybrali jakąś dziwną drogę i właściwie odłączyli się od nas dobrą godzinę temu. Nie mam pojęcia dlaczego. Preferują drogę wzdłuż Wisły, widocznie lepiej ją znają i czują się tam bezpieczniej. Cholera ich wie. No, ale jakby skręcili teraz to mieliby praktycznie prostą drogę do ich obozu – zastanowił się na głos Dziara.  
                Nie miałem ochoty specjalnie już spać, więc przeciągnąłem się i zacząłem patrzeć na drogę, którą tutaj się dostaliśmy. Za nami wciąż jechały ciężarówki z Inowrocławia i Torunia, więc widok nie był zbyt interesujący, ale dało się w to nieco wciągnąć. Dziara ciągle rozmawiał z ludźmi z Czerwonych Flar, którzy z nami jechali. Słuchałem jednym uchem planu, ale nie ukrywałem, że nie interesowało mnie to aż tak bardzo. Chciałem po prostu być już na miejscu i liczyłem, że jakoś to będzie. Mieliśmy naprawdę dużo ludzi do pomocy. To musiało się udać.
                Po dwudziestu minutach jazdy dotarliśmy do miasteczka, a Dziara kazał zatrzymać całą karawanę wozów.
- Co to za miasto? – zapytałem.
- To, mój drogi, jest Sierpc. Mamy tutaj nasz Czwarty Posterunek. Damy im znać, co planujemy – powiedział.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem, który był ogrodzony siatką. Dziara wyskoczył tyłem, a za nim podążył Michael, Ewelina oraz Jonasz. Ja wysiadłem za nimi. Dowódca Ostoi machnął ręką do pozostałych aut, żeby te poczekały. Następnie poszedł w kierunku siatki. Rozejrzał się po placu przed budynkiem. Nie musiał czekać długo. Po chwili drzwi otworzyły się, a na zewnątrz wyszła grupa ludzi. Jeden z nich, mężczyzna nieco młodszy ode mnie, podszedł do nas.
- Szefie? Co się dzieje? – zapytał.
- Szymon. Będziemy działać z ludźmi z Inowrocławia – to mówiąc machnął ręką w kierunku pojazdów zamykających pochód – i bronić głównej drogi przed nadchodzącym stadem. Masz pomysł, jakie miejsce warto byłoby obstawić? – odezwał się Dziara.
- Hmm… - zastanowił się chwilę. W tym czasie jego ludzie otworzyli bramę i wymienili się z nami uściskami dłoni – Kawałek na wschód jest całkiem dobry punkt do obrony na drodze. Myślę, że to będzie najlepsza opcja. Mogę wysłać ludzi, żeby was tam zaprowadzili – zaproponował.
- Byłoby doskonale – powiedział Dziara.
- Potrzebujecie pomocy? Nie mamy dużo ludzi, ale mogę wysłać jakiś oddział z wami.
- Lepiej szykujcie się na ofiary. Możliwe, że będziemy tutaj dowozić rannych, jakby coś poszło nie tak – mówiąc to posmutniał znacząco. Przez krótką chwilę naprawdę przypominał człowieka.
- Jasna sprawa. Radek, weź dwóch ludzi i pojedźcie z szefem. Zawieźcie ich na ten punkt na krajowej. Wiecie, o który chodzi – Szymon wydał rozkazy swoim ludziom, którzy tylko kiwnęli głowami i przeszli w stronę naszej ciężarówki.
- Do zobaczenia – powiedział dowódca Torunia na odchodne.
- Powodzenia – odpowiedział dowódca Czwartego Posterunku.
                Pięć minut później mknęliśmy znowu na wschód. Człowiek nazywany Radkiem siedział z przodu na siedzeniu pasażera i tłumaczył kierowcy jak ma jechać. W pozostałej części wozu panowała cisza. Wszyscy wyglądali jakby byli pogrążeni w myślach, albo ich mocno unikali. Pojazd ruszał się w rytmie po wybojach, a krajobraz wciąż się zmieniał. Księżyc pięknie oświetlał okoliczne pola i lasy, a długie linie świateł wydobywających się z aut tworzyły istny teatr cieni na drodze.
- Masz – powiedział kobiecy głos dotykając mnie w ramię. Obróciłem się i zobaczyłem Ewelinę, która podawała mi coś. Wziąłem to i zauważyłem, że była to latarka do doczepienia. Spojrzałem na nią – Mamy parę sztuk, myślę, że to może być pomocne.
- Dzięki – odpowiedziałem, po czym zacząłem doczepiać dodatek do mojego karabinu.
- Boisz się? – zapytała po chwili szeptem.
- Boję – powiedziałem zgodnie z prawdą.
- Ja też…
- Trzeba być dobrej myśli – do rozmowy włączył się Michael, który podbijał kolanami swój kij baseballowy.
- Jezu! Ale się wystraszyłem. Nie widać cię w ciemności stary – zażartował Jonasz.
- Pierdol się Jonasz – odpowiedział wyraźnie urażony czarnoskóry.
- Spokój – uciszył sytuacje Dziara – Dojeżdżamy!
                Wozy powoli zaczęły zatrzymywać się na drodze. Znajdowaliśmy się na otwartym polu. Widoczność na wschód była bardzo dobra. Znałem to miejsce. Po chwili, widząc na skraju lasu flagę, zdałem sobie nawet sprawę skąd. To był jeden z punktów strategicznych. Byliśmy na niewielkim wzgórzu, droga stąd zjeżdżała w dół. Najbliżej lasu byliśmy od północy, gdzie mieliśmy do niego około pięćdziesiąt metrów.
- Bardzo dobra pozycja – zauważył Jonasz.
- Prawda? Jesteśmy wam jeszcze do czegoś potrzebni? – zapytał Radek.
- Nie. Możecie wracać do obozu. Przygotujcie pokoje dla ewentualnych rannych i koniecznie utrzymajcie posterunek. Mam złe przeczucia – powiedział ponuro Dziara.
- Tak jest szefie! Powodzenia – odpowiedział Radek, po czym zbierając dwójkę swoich ludzi, zaczęli iść drogą, którą tutaj przybyliśmy. Mieli spory kawałek do przejścia na piechotę. Dziara wykorzystując to, że wszyscy jeszcze byli w jednym miejscu wspiął się na jedną z ciężarówek.
- Słuchajcie wszyscy! – jego głos był donośny i odbijał się delikatnym echem po całym polu – To miejsce ma być jak mur przeciwko trupom! Ustawcie pojazdy tak, żeby stworzyć tymczasowy obóz. Starajcie się zrobić tak, żeby pomiędzy autami nie było zbyt dużej przerwy! Każdej przerwy ma pilnować przynajmniej pięć osób. Ciężarówka z zapasami ma być pilnowana szczególnie, nie wiadomo ile dni spędzimy na tej drodze. Jonasz i Ewelina stworzą dwa zespoły zwiadowcze, do każdego z nich ma się zgłosić przynajmniej pięć osób! Jak nie ma pytań to wszyscy weźcie się do roboty, ale raz!
                Ludzie z Torunia i Inowrocławia potrafili się zorganizować. Obóz powstał w pół godziny, a już po chwili pomiędzy pojazdami pojawiły się ogniska, śpiwory oraz różne prowizoryczne siedziska z skrzynek, pniaków i podobnych rzeczy. Ludzie kładli się zarówno w wozach jak i pomiędzy nimi. Zgłosiłem się do pilnowania. Trzymając na kolanach karabin siedziałem na dachu jednej z ciężarówek i wpatrywałem się w horyzont. W niektórych miejscach chodziły pojedyncze trupy, ale ich zdecydowana większość została wybita. Obóz, jak na zbudowany z aut, robił wrażenie. Ocalali zdążyli nawet zebrać nieco mniejszych drzewek, którymi obwarowali przerwy pomiędzy wozami. Wyglądało to naprawdę imponująco, jak na prowizoryczny obóz budowany w nocy, w takich warunkach.
                Czułem się dosyć wypoczęty, nie chciało mi się nawet specjalnie iść spać. Drużyna Ewelina wyszła na zwiad w kierunku wschodnim, a ja byłem bardzo ciekaw czy coś zobaczą. Stado nadchodziło i byłem pewien, że już niedługo będziemy musieli stawić mu czoła. Oczywiście obawiałem się też Zszytych, którzy mogli pojawić się w każdym momencie. Musieli wiedzieć, że już tu jesteśmy. Tego byłem pewien. Oni wiedzieli o wszystkim, co działo się w okolicy. Rozejrzałem się po linii lasu, jakby chcąc zauważyć którego z nich. Księżyc dawał naprawdę dużo światła, a że noc była bezchmurna, to widok był bardzo dobry.
                Nagle zauważyłem na horyzoncie ruch. Byłem pewien, że mi się wydawało, ale po chwili doszedł do niego kolejny. Z takiej odległości, w nocy, mogło to być wszystko, na czele z drzewami i krzakami ruszanymi przez wiatr. Chwyciłem jednak pewniej za broń. Pozostali strażnicy, albo rozmawiali ze sobą, albo przysypiali, albo nie zwracali na sytuację żadnej uwagi. U mnie też mogło to być jedynie zmęczenie, ale mimo wszystko postanowiłem obserwować linie lasu nieco uważniej. Nagle coś złapało mnie za nogę. Krzyknąłem lekko. Celując w tamto miejsce.
- Spokojnie! To tylko ja – zaśmiała się Ewelina. Byłem tak skupiony na tamtym punkcie, że nawet nie zauważyłem jak patrol wrócił ze zwiadu.
- Głupia… Mogłem cię zabić – powiedziałem.
- Przepraszam. Zauważyłam, że siedzisz spięty jak cholera, więc chciałam trochę cię rozruszać. Coś się stało? – zapytała.
- Jak poszedł zwiad? – urwałem temat, nie patrząc na nią. Wspięła się sprawnie i usiadła obok mnie.
- Nic ciekawego. Zdjęliśmy parę sztywnych, ale na drodze spokój. Jeden facet upierał się, że widział samochód w oddali, ale raczej mu się przywidziało – opowiedziała.
- Mi się wydawało, że widzę coś przy lesie. Ale to musiały być tylko krzaki – powiedziałem krótko.
- Jak chcesz mogę iść to sprawdzić – zaproponowała.
- Spokojnie. Tak długo jak jesteśmy tutaj nic nie powinno się stać.
                Wstałem żeby rozprostować nieco obolałe kości. Wyczucie czasu miałem idealne. Gdy tylko podniosłem się z ciężarówki zobaczyłem jak coś wylatuje w powietrze i leci w tą stronę. Obiekt tworzył idealny kontrast z niebem. Patrzyłem oniemiały. Po chwili na niebie zauważyłem kolejne. Pierwszy z przedmiotów uderzył tuż obok mnie, na dachu sąsiedniej ciężarówki. Nie zdążyłem nawet krzyknąć uwaga, kiedy zobaczyłem oślepiający błysk i huk tak głośny, że aż zabolała mnie głowa. Oszołomiony chciałem się cofnąć, ale straciłem równowagę i poleciałem do tyłu. Przez dobre dziesięć sekund nie wiedziałem, co się działo. Leżałem na brzuchu przy pojeździe, na którym przed chwilą stałem. Słyszałem dalsze huki i widziałem co chwilę błyski, a w obozie zapanował prawdziwy chaos. Spojrzałem w stronę lasu, skąd musiały pochodzić te granaty i zobaczyłem biegnących ludzi.

- Złomiarze!!! – krzyknął ktoś po drugiej stronie ciężarówki. Przeturlałem się pod nią i odbezpieczyłem broń. Byliśmy atakowani.