niedziela, 27 lipca 2014

Rozdział 12: Sama

Rozdział 12, czwarty z perspektywy Miczi. Po tym co stało się w ostatnim rozdziale świat Miczi wywrócił się do góry nogami. Jej towarzysze ją zdradzili, a ci, którym ufała zostali przez nich bestialsko zabici. Co zrobi teraz? Czytajcie, a się dowiecie ;) Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym.

------------------------------------------------------

Rozdział 12 (Miczi): Sama


                Gdy się obudziłam to nie do końca wiedziałam co się dzieje. Czułam ból i nieprzyjemny zapach. Otworzyłam oczy, ale były one nieprzyzwyczajone do światła, więc przez dobre pięć minut mrużyłam je i starałam się wstać. Nogi bolały mnie potwornie, a na całej powierzchni ciała czułam uciążliwy ból. Poza tym towarzyszyło mi zimno. Rozchodziło się po całym ciele. Podciągnęłam się i zapłakałam. Ufałam Dalionowi. Darzyłam go sympatią. Pokładałam w nim nadzieję, a on mnie porzucił i skrzywdził. Nie będąc w stanie wstać i pomyśleć co dalej oparłam się o ścianę. Byłam roztrzęsiona, właściwie nikt nigdy nie widział mnie w takim stanie. Miałam nadzieję, że to się nie zmieni. Teraz widziałam już zaplecze sklepu, mój wzrok przyzwyczaił się do promieni porannego słońca wpadających przez okno. Wszystko wyglądało tak jak dzisiejszej nocy. Gdy zobaczyłam ciała Damiana i Szpiega załkałam znowu. Mieliśmy być już w drodze. Ale nalegałam na zostanie jeszcze jedną noc. To moja wina. Sięgnęłam po butelkę, aby pociągnąć łyk mocnego alkoholu i zapomnieć o świecie. Jak na złość zakrztusiłam się palącym płynem i po chwili wyplułam go na podłogę. Nigdy nie czułam się tak fatalnie.
                Nie wiedziałem tylko gdzie byli Smród i Dalion. Bałam się, że wejdą zaraz tutaj i po prostu powtórzą koszmar sprzed paru godzin. Rozejrzałam się w poszukiwaniu broni, ale nie znalazłam nic poza maczetą, która wpadła mi w ręce wczoraj podczas przeszukiwania budynków. Czy to była teraz moja jedyna broń? Siedziałam tak jeszcze przez dwadzieścia minut lub więcej, aż podniosłam się powoli i poszukałam czegoś do jedzenia. Znalazłam połowę puszki konserwy rybnej, które pochłonęłam. Musiałam ruszać dalej. Znaleźć kogoś kto przeżył z Królowego Mostu i wrócić do normalności. Tylko czy będę potrafiła? Czułam się całkowicie rozbita. Ledwo trzymałam się na nogach i nie wiedziałam czy bardziej doskwiera mi ból psychiczny czy fizyczny. Starałam się wziąć w garść. Przypięłam maczetę do pasa i zapakowałam wszystko co wczoraj przyniosłam do jedzenia w nieduży worek, który przewiesiłam sobie sznurkiem przez plecy. Ubrałam się ciepło, ale nie przesadzałam. Jeżeli czekała mnie wyprawa pieszo i szukanie samochodu to musiałam być gotowa na uciekanie i moja szybkość nie mogła być zbytnio obniżona.
                W miarę gotowa wyszłam na zaśnieżoną ulicę miasteczka, w którym byłam. Dalej nie wiedziałam co to za miejsce, ale w sumie nie obchodziło mnie to. Z pozycji słońca na niebie szybko dowiedziałam się gdzie jest zachód i tylko to mnie interesowało. Tak jak się spodziewałam auta z zapasami i moją wiatrówką nie było. Tamta dwójka je zabrała. Przeklinając ich poprzysięgłam sobie, że jak ich kiedyś jeszcze spotkam to pożałują wszystkiego co mi zrobili. Byłam tak roztrzęsiona, że prawdopodobnie gdybym spotkała ich teraz to rzuciłabym się na nich z dowolną bronią i chciała zadać jak największy ból. Tak samo jak zrobili mi to oni. Ruszyłam w lewo zostawiając za sobą sklep. Poruszałam się obolałbym krokiem, który utrudniał mi trochę marsz. Skręcałam w kolejne uliczki obawiając się zombie, ale mieścina była nieduża, a ja w te trzy dni, w które tu byliśmy zabiłam ich naprawdę sporo. Skręciłam pomiędzy budynek baru oraz kompletnie zrujnowany dom jednorodzinny i ze zgrozą usłyszałam kroki za sobą.
                 Odwróciłam się w porę, żeby zobaczyć jak z uliczki prowadzącej na tyły baru podążają w moją stronę dwa trupy. Sięgając po maczetę wyciągnęłam ją z świstem z prowizorycznej pochwy i uchwyciłam pewnie w obolałą rękę. Poczułam się nieco pewniej i przemieszczając się w prawo zaczęłam podchodzić do pierwszego z zombie. Za życia musiał być całkiem przy kości, gdyż teraz był wyjątkowo wolny i wydawał się móc pęknąć w każdej chwili. Tak też się stało gdy zatopiłam ostrze w jego szyi, a chwilę potem w głowie. Nadawało się do tego świetnie, było ostre i przebijało się przez podgniłe kości bez żadnego problemu. Gdy pierwszy z trupów upadł w kałuży krwi na zaspę śniegu to drugi podszedł bliżej. Było to nieduże ciało prawdopodobnie małego chłopca. Nie obchodziło mnie to, chciało mnie zabić więc podzieliło los grubego. Odrobinę podładowana tą sytuacją oczyściłam ostrze wbijając je w śnieg i chowając na miejsce. Ruszyłam dalej.
                Moim planem było trzymania się drogi i znalezienie jak najszybciej sprawnego środku transportu, bez względu na to czy to będzie samochód, ciężarówka czy motor. Opuściłam miasto, które sprowadziło mnie do tak wielkiej ruiny i w miarę szybkim marszem ruszyłam naprzód. Moim jedynym sojusznikiem teraz było słońce. Poruszało się wraz ze mną i cały czas wisiało przy mnie, chociaż wiedziałam, że nie pomoże mi w razie niebezpieczeństwa. Starałam się nie myśleć o niczym, ale nie było to takie proste. Myślami wciąż wracałam do dzisiejszej nocy. Wciąż miałam nadzieję, że wydarzenia z ostatnich trzynastu dni to jedynie koszmar. Liczyłam, że obudzi mnie zaraz Bobru lub Gigant i zdążę ostrzec całą trójkę przed wyjazdem po zapasy, który ostatecznie skończył się atakiem na Obóz i kompletnym rozbiciem oraz śmiercią prawie wszystkich osób. Teraz już nie wierzyłam w to w co starałam się wierzyć gdy Szpieg jeszcze żył. Ludzie są zbyt nieufni i bezwzględni. O ile nasza drużyna trzymała się w okolicach Królowego Mostu to poza nim została powybijana i całkowicie zdziesiątkowana. Liczyłam na to, że przeżyła maksymalnie jeszcze jedna czy dwie osoby i nie miałam pojęcia czy je jeszcze kiedyś spotkam.  Musiałam radzić sobie sama.
                Pierwszy postój zrobiłam po około czterdziestu minutach marszu. Zatrzymałam się przy dwóch stojących na poboczu autach, przy których szwendało się parę trupów. Oczyściłam miejsce bez większego problemu i zabrałam się z nadzieją na przeszukiwanie aut i sprawdzanie czy nadają się do dalszej drogi. Pierwszy, spory samochód terenowy, był niezdatny do jazdy, ale w schowku znalazłem mapę samochodową, a w bagażniku naprawdę wygodne buty. Jeszcze jakiś czas temu czułabym się nieswojo, ale teraz nie widziałam żadnego problemu w wzięciu ich i nałożeniu. Drugi samochód również nie był na chodzie, na miejscu kierowcy było ciało kobiety z dziurą postrzałową na skroni. Smród był nie do wytrzymania, więc odpoczywając jeszcze chwilę przy drugim aucie i pijąc wodę ruszyłam dalej.
                Kolejna godzina marszu sprawiła, że musiałam znowu się zatrzymać. Podróżowanie w takich warunkach było ciężkie, a fakt tego, że bolało mnie całe ciało i ostatnimi czasy poruszałam się samochodem nie pomagał. Przystanęłam na rozdrożu i spojrzałam na mapę próbując zlokalizować miejsce gdzie jestem. Jako, że nie mogłam być za daleko od Białegostoku, na zachód od którego spadł helikopter, to po chwili kojarząc wszystko stwierdziłam, że miasto przede mną to Zambrów. Nie było innego wyjścia to musiało być to. Spojrzałam na mapę i westchnęłam cicho widząc, że Toruń jest jeszcze daleko przede mną i jeżeli miałabym iść na piechotę to prawdopodobnie dotarłabym tam najwcześniej za miesiąc.  Musiałam znaleźć jakiś transport.
                Postanowiłam, że zahaczę o miasto, miałam nadzieję na znalezienie czegoś przydatnego, w końcu zapasów nie miałam za dużo. Wszystko było gotowe do ucieczki wczoraj, a wyszło z tego tylko to, że przygotowałam świetne warunki na najbliższe dni osobom, które mnie skrzywdziły. Weszłam w sieć uliczek miasteczka szukając czegokolwiek co może mi się przydać.  Przeszukiwałam raczej tylko budynki spożywcze takie jak sklepy czy domki. Znalazłam w sumie parę przydatnych rzeczy i trochę jedzenia, ale czułam dziwny niepokój. Część miasta wyglądała jeszcze gorzej niż jakiekolwiek inne miejsce, jakie do tej pory odwiedziłam. Jeden budynek był całkowicie zawalony. Wszystko przypominało strefę wybuchu jakiejś bomby. Przechodząc pomiędzy uliczkami trafiłam na coś dziwnego co przykuło moją uwagę.
                Na jednym z przystanków wisiała kartka. Widok czyjegoś pisma zaskoczył mnie i zadziwił. Nie był to po prostu stary plakat, lub rozkład jazdy. Przypominało to ulotkę. Zerwałam ją i zaczęłam czytać. Zgubiłeś/łaś się? Mogę ci pomóc. Poczekaj na tym przystanku, a na pewno przyjadę. Pojawiam się raz na dwa dni. Ulotka z pewnością nie była skierowana bezpośrednio do mnie, ale co właściwie mogła znaczyć? Wyglądała na zawieszoną niedawno. Czy warto było poczekać? Odwróciłam kartkę z pewnym nieopisanym niepokojem i zobaczyłam listę miejscowości. Na górze było napisane mało starannym pismem Rozkład jazdy, a niżej było dwanaście różnych pozycji. Jedną z nich był Zambrów, ale z znanych miejsc zobaczyłam także Białystok, Toruń czy też Królowy Most. Czy to był jakiś żart, czy cud? W sumie mogłam pozwolić sobie na pozostanie tutaj do jutra. Jeżeli nie zobaczę tego autobusu do jutra to ruszę dalej.
                W ten sposób zaczęłam szukać miejsca, z którego mogłabym zobaczyć przystanek będąc schowana w budynku i postanowiłam schować się na poczcie. Weszłam powoli uchylając drzwi i od razu wiedziałam, że nie jestem tu sama. W budynku panował mrok przebijany pojedynczymi promieniami światła wychodzącymi z zasłoniętych żaluzji. W miejscu, gdzie zazwyczaj siedzą pracownicy obijały się o szybę dwa trupy. Nie czekając ruszyłam na zaplecze przez drzwi na lewo od wejścia i od razu wpadłam na jednego z zombie. Rzucił się na mnie ale na moje szczęście odepchnęłam go w porę i uderzyłam maczetą odrąbując niecelnym uderzeniem szczękę. Zombie zatoczyło się po czym ponowiło atak. Uniknęłam szarży i dobiłam trupa zatapiając ostrze w czaszce.
                Te dwa, które widziałam po wejściu do budynku rzuciły się teraz na mnie. Były jednak zbyt wolne i po chwili przyblokowały się w przejściu. Wykorzystując to, że były praktycznie nieruchome zamachnęłam się mocno dwa razy i dobiłam oba. Sprawdziłam jeszcze pomieszczenie personelu na tyłach i widząc, że nikogo, ani niczego tam nie ma odetchnęłam z ulgą. Co prawda w budynku nie znalazłam nic przydatnego, ale mogłam tutaj odetchnąć i zająć dobrą pozycję do obserwacji przystanku z niedużej odległości. Worek z zapasami i innymi rzeczami położyłam przy wyjściu, żeby w razie sytuacji, w której musiałabym uciekać mieć wszystko gotowe. Nie mając nic innego do roboty przeczytałam dokładnie spis na ulotce, żeby wiedzieć, gdzie jeszcze mam szanse na znalezienie przystanku, na którym ktoś mógłby mi pomóc. Najbliższy był jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd na południowy zachód, w miejscowości Ostrów Mazowiecki. Gdybym tutaj wpadła w tarapaty to za trzy dni byłabym przy drugim przystanku.
                W ten sposób przeczekałam parę kolejnych godzin, znowu wracając do niepotrzebnych wspomnień dzisiejszej nocy. Nie rozumiałam tej sytuacji i sprawiała mi ona duży ból. Wiedziałam, że jeżeli jeszcze kiedyś spotkam Daliona i Smroda to zabije ich. Nie zawaham się nawet na chwilę. Spoglądając co chwilę przez okno i nasłuchując wciąż nie byłam pewna co robię. Czekam na autobus w takich czasach? Czy to w ogóle miało sens? Na zewnątrz słychać było tylko, co jakiś czas, powarkiwanie trupów, które szukając pożywienia przechodziły w pobliżu. Bałam się pójść spać, poczta miała gorsze zabezpieczenia od sklepu, w którym spędziłam ostatnie dni, a co gorsza mogłam przespać przyjazd autobusu. Słońce schowało się już za horyzontem parę godzin temu, więc było dosyć ciemno. Musiał być wieczór, na oko godzina dwudziesta pierwsza.
                Pilnowałam okna wychylając się co chwilę, aż w końcu znudziłam się tym i poczułam zmęczenie. Oczy mi się same zamykały. W budynku było zimno, więc skuliłam się w kącie starając nie zasnąć. Wtedy coś usłyszałam. Dźwięk silnika. Zerwałam się na równe nogi bardzo szybko i podbiegłam do okna. Zobaczyłam, że na przystanek podjeżdża autobus. Nie byłam pewna czy to nie sen, więc uszczypnęłam się kontrolnie, ale wszystko zachowało swoją ostrość. Poczułam falę ekscytacji. Autobus, który stał przed przystankiem miał nabazgrane coś farbą na boku. I prezentował się dosyć mizernie, ale działał. Silnik pracował dosyć cicho, ale w ciszy otaczającej to miasto dało się go usłyszeć bez problemu.
                Już miałam wybiegać, żeby zwrócić swoją uwagę na kierowcę, żeby nie odjechał, gdy stało się coś czego bym się nie spodziewała. Podczas otwierania drzwi zobaczyłam czerwony blask nadchodzący z prawej strony do autobusu. Wyszedł on z uliczki obok mnie więc, byłam prawie pewna, że tu zaraz przyjdzie. Zamknęłam drzwi jeszcze szybciej niż je otworzyłam i położyłam się na ziemi. Czułam jak serce bije mi z emocji jak szalone. Obserwowałam co się dzieje na przystanku i zamarłam. Dwóch młodych mężczyzn podeszło do autobusu i weszło do środka. Widziałam przez brudne szyby pojazdu, jak w środku siedzi parę osób, a kierowca rozmawia o czymś z tą dwójką. Czyżby pracowali razem? Może tak naprawdę nie są źli? Czerwone flary. Widziałam je już w poprzednim miasteczku. Ciekawe czy to te same dwa światełka, które widziałam wtedy na horyzoncie.
                Obserwowałam dalej uspokajając się już nieco. Kierowca, który nosił czapkę, wysiadł i przylepił kolejną ulotkę na przystanek. Uścisnął się z dwójką mężczyzn po czym wsiadł do autobusu i odjechał. Nie widziałam go dokładnie, bo ciągle był zasłonięty przez swój pojazd, ale kojarzyłam mniej więcej jego posturę. Nie był na pewno dużo starszy ode mnie. Miałam szansę złapać go na kolejnym przystanku za jakieś trzy dni. Nie mając już nic innego do roboty, chciałam schować się na zapleczu, żeby przespać się i jutro z rana wyruszyć, kiedy zamarłam. Jedna z flar wylądowała tuż przed drzwiami poczty. To mnie całkowicie sparaliżowało. Dwójka zbliżała się do mnie. Wycofałam się i biegiem ruszyłam na zaplecze, gdzie zatrzasnęłam drzwi przesuwając rygiel. Ruszyłam po tym za ladę, gdzie wcześniej uwięzione były dwa trupy i wychylając się z przerażeniem obserwowałam nadchodzącą dwójkę. Bez problemu sforsowali główne drzwi do poczty i oświetlając czerwonym kolorem wnętrze rozejrzeli się. Byli uzbrojeni. Mieli w rękach pistolety, a przez plecy przewieszone karabiny. Ten większy z nich, ciemny blondyn z krótką, przypominającą siano, czupryną odezwał się. Jego głos był dla mnie znajomy.
- Ktokolwiek chowa się w tym budynku niech rzuci broń. Nie mamy złych zamiarów, ale jeżeli ten ktoś ma to zginie. Nie szukamy kłopotów! –krzyknął, bardzo niskim, charakterystycznym głosem. Miałam kiedyś znajomego w Internecie, który miał taki głos. Nie byłam pewna, w końcu mógł być to ktoś inny z podobnym głosem, ale zaryzykowałam. W końcu i tak nie miałam broni palnej, więc nawet jakbym jakoś pokonała jednego z nich, to drugi by mnie zabił. Wychyliłam się.
- Pablord? – zapytałam ochrypniętym, nie używanym od paru godzin głosem.
- Hę? Kim jesteś? – zapytał patrząc na mnie ostrożnie – Znamy się?
                Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Na pewno skojarzy mnie jak mu powiem kim jestem, ale czy nie lepiej pozostać anonimową? Pablord był przyjacielem Bobra z Wałbrzycha i zawsze wydawał się być godnym zaufania i solidnym człowiekiem. Czy był taki naprawdę? Postanowiłam jeszcze chwilę się wstrzymać.
- Powiedzmy, że tak. Rozmawialiśmy już parę razy. Wiedz, że ja cię znam. Czy jesteś w stanie mi pomóc – zapytałam nieco drżącym głosem.
- Jestem tutaj, żeby pomagać. Zbieramy z Obłąkanym Ocalałym różnych ludzi i transportujemy ich do bezpiecznego miejsca. Jedynego naprawdę bezpiecznego miejsca – powiedział tajemniczo.
- Właściwie nie jedynego. Wiemy, że jest jeszcze coś takiego w wielu innych miastach, ale nasze jest największe! Jest świetnie bronione i mamy tam wielu dobrych ludzi. Tak właściwie zapomniałem się przedstawić, jestem Mpd – powiedział mniejszy chłopak i ukłonił się mi delikatnie.
- O jakim miejscu mówicie? – zapytałam zaciekawiona.
- Najpierw muszę wiedzieć kim jesteś i czy jesteś tutaj sama. Nie ukrywam, że szukamy ocalałych z Królowego Mostu odkąd dowiedzieliśmy się o jego upadku. Kojarzysz Bobra? On jest naszym głównym celem. Nasz dowódca chcę poznać kogoś, kto utrzymał tak dużą grupę ludzi w malutkim obozie po środku trzech stad zombie, które panoszą się teraz na północnym wschodzie Polski.  Zresztą szukam go bo jest moim przyjacielem, a mamy spore podejrzenia, że mógł przeżyć. To twardy skurczybyk – powiedział Pablord podchodząc krok bliżej.
- Jestem Miczi i jestem sama. Byłam częścią ludzi z Królowego Mostu i uciekłam wraz z piątką innych. Również szukam Bobra, tak jak i innych osób, niestety bezskutecznie. Prawdopodobnie nikt nie przeżył. Byłam na miejscu chwilę po ataku i nie znalazłam nikogo. Wątpię, żeby wszyscy się po prostu rozpłynęli. Teraz chciałabym poznać to miejsce, o którym mówiliście.
- Miczi? Świetnie przetransportujemy cię do naszej bazy. Skoro jesteś szczera to mogę ci powiedzieć, że jest ona w Toruniu. Mamy listę osób, które były w waszym zespole i ty też tam jesteś. Możesz powiedzieć co się stało z tą piątką, która z tobą była i kim byli ci ludzie? Poza tym wyjdź już stamtąd, obronimy cię chociażby nie wiem co miało się stać – powiedział uśmiechając się i odwracając w stronę zabarykadowanych przeze mnie drzwi. Teraz zobaczyłam na jego kurtce napis „Toruńska Ostoja Ocalałych” i odetchnęłam z ulgą.
                Pobiegłam szybko odblokować drzwi i ostrożnie wyszłam do Mpd i Pablorda. Ten drugi spojrzał na mnie krytycznie, ale nie miałam ochoty opowiedzieć mu co się ze mną stało. On usiadł na podłodze i wykładając rzeczy z torby zaczął jeść.
- Częstuj się jeżeli jesteś głodna no i wybacz, że tak od razu cię o to proszę, ale koniecznie muszę się dowiedzieć, kto był z tobą w grupie i co się z nimi stało – powiedział łagodnie. Sprawiał wrażenie kogoś, kto jest naprawdę solidnym człowiekiem i pomimo tego co mnie ostatnio spotkało byłam w stanie mu zaufać. Dlatego gdy tylko zjadłam trochę opowiedziałam mu, bez zbędnych szczegółów, całą moją historie od wyjechania z Królowego Mostu na zwiad, aż do teraz. Gdy słuchał o kompanach, którzy zostali zabici i o tym co Dalion i Smród mi zrobili widać było, że jest śmiertelnie poważny. W swoim notatniku przy zapisywaniu danych na liście narysował dwie czaszki przy imionach Daliona i Smroda. Znak ostrzegawczy. Byłam zmęczona, ale czułam się w końcu bezpiecznie. Pablord zaproponował mi, żebym się przespała do rana, wtedy wyruszymy dalej. Gdy już się ułożyłam do snu wpadło mi do głowy jeszcze jedno pytanie.
- Właściwie to jak dostaniemy się do Torunia? – zapytałam.
- Autobusem. Kierowca zna trasę od Białegostoku do Torunia, jeździ tam na życzenie Karła i jego prawej ręki, Dziary –powiedział życzliwie Pablord po czym dodał – prześpij się Miczi. Przypilnujemy wszystkiego i już nic złego ci się nie stanie.

                Chciałam jeszcze zapytać kto to jest Dziara i kim jest Karzeł, ale nie miałam siły. Uśmiechnęłam się i zasnęłam, czując się naprawdę bezpiecznie.

wtorek, 22 lipca 2014

Rozdział 11: Nie bój się

Rozdział 11, czwarty z perspektywy Natalii. Ekipa regeneruje się po starciu z kanibalem, ale oczywiście nie ma zbyt wiele czasu na wytchnienie. Spotykają na drodze do Torunia kolejnych ludzi. Jak to się skończy? Czytajcie, a się dowiecie :) Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym.

------------------------------------------------------

Rozdział 11 (Natalia): Nie bój się


                Wciąż miałam w uszach dźwięk motoru, którym kanibal uciekł ze swojego domu. Wciąż przed oczami rozgrywał mi się ten sam horror. Śmierć Najmłodszego i Przystojnego była sporą stratą. Teraz było nas czterech, w tym Gigant, który nie mógł chodzić o własnych siłach oraz Młoda, która nie umiała walczyć. Bałam się o to, że ktoś nas znowu napadnie. Sytuacja była bardzo ciężka, a droga do Torunia daleka. Jechaliśmy na północny-zachód omijając duże miasta i starając się nie pakować w tarapaty. Gigant drzemał z tyłu pojazdu, a ja obserwowałam słońce, które było wysoko na niebie.  Zapasy na razie mieliśmy, więc o to się nie martwiłam tak samo broń. Planowałam jak moglibyśmy pojechać, żeby zahaczać tylko małe wioski, ale nie było to łatwe. Minęliśmy nad ranem Łomżę i za parę godzin powinniśmy być przy w okolicach Makowa Mazowieckiego. To będzie mniej więcej połowa drogi do Torunia. Nie wiedziałam w sumie czego mam się spodziewać po tym miejscu, ale miałam nadzieję, że jakoś to się ułoży.
                Młoda też drzemała oparta twarzą o okno. Współczułam jej. Była z ludźmi, których ledwo znała, daleko od swojej jedynej rodziny – siostry. Łapa prawdopodobnie nie żyła, gdy ostatni raz ją widziałam uciekała w kierunku Białegostoku z Nieznajomą. Szkoda mi było tego co się stało, ale akurat tej dziewczyny nie żałowałam. Łapa była okrutna i pokazała to nie raz chociażby okaleczając Eryka. Eryk. Wspomnienia bezpiecznego Obozu po odbiciu go przez Bobra były cudowne. Mieliśmy wszystko i wszyscy żyli. Mogliśmy tam się bronić przez długie miesiące, ale teraz było już po wszystkim. Została nas czwórka, a Gigant, który był moją jedyną podporą teraz był w fatalnym stanie. Byłam zdana na siebie.
                Jadąc główną drogą zauważyliśmy z Najstarszym rozbitą ciężarówkę na poboczu. Poprosiłam go żeby się zatrzymał bo to co zauważyłam w środku, przez otwarte drzwi do ładowni wyglądało obiecująco. Wysiadłam i stwierdziłam, że jest na tyle ciepło, że nie potrzebuje nawet kurtki. W końcu według moich obliczeń zbliżał się luty. Już niedługo uciążliwa biała pierzyna okrywająca cały świat zniknie i w końcu będziemy mogli chodzić normalnie ubrani z pełną swobodą ruchów. Co prawda zombie znowu staną się bardziej niebezpieczne, ale kiedyś dawaliśmy sobie z nimi radę to i teraz damy.  Podeszłam bliżej trzymając w ręce pistolet i celując we wszystkie strony. Wydawało się być bezpiecznie. Schowałam broń za pasek i oburącz otworzyłam drzwi do ładowni z głośnym skrzypnięciem. W środku było mnóstwo pudełek z puszkami. Całe stosy jedzenia konserwowanego. Zawołałam Najstarszego i kolejne dziesięć minut przekładaliśmy opakowania z ładowni do naszego bagażnika. Zapakowaliśmy w sumie pięć kartonów, które mogły nam spokojnie starczyć na miesiąc jak nie więcej.
                Zadowolona z znaleziska wróciłam do samochodu i pojechaliśmy dalej. Z nudów zaczęłam czyścić pistolet, który z pewnością tego od czasu do czasu wymagał. Poklepałam ręką po kieszeni spodni i zauważyłam, że mam tam jeszcze pięć naboi. Kolejne siedem było w magazynku. To wszystko co miałam. Nie było tego dużo. Na pewno nie mieliśmy odpowiedniej ilości amunicji do walki z Ocalałymi. W samym domu kanibala wystrzeliliśmy o wiele więcej niż powinniśmy, a przecież nie zabiliśmy tego starca.
                 Podróż dłużyła się, a słońce powoli chowało się za horyzontem. Całe szczęście byliśmy jednak naprawdę blisko celu i już widzieliśmy miasto. Zjechaliśmy na pobocze i zaczęliśmy planować czy warto wchodzić tam teraz, czy dopiero z rana.
– Moglibyśmy w sumie przenocować, w którymś z domów – zaproponował Najstarszy.
– Jeżeli to ma być dom z kimś takim jak tamten staruch to ja dziękuje – skwitował Gigant, który się niedawno obudził.
– Ja tam myślę, żeby nie ryzykować na wpadniecie na innych ocalałych i po prostu przespać się tutaj, a z rana ruszyć dalej.
Jak na zawołanie usłyszeliśmy dźwięk silnika. Nie naszego silnika. Sięgnęłam po broń i kazałam zgasić światła Najstarszemu. Było jednak za późno. Spory furgon zajechał przed nas i zauważyłam jak wysiadają z niego trzy osoby. Miały przewieszone przez ramiona karabiny i wydawały się całkiem wysokie.
                Usłyszałam stłumiony przez szybę, niski głos.
– Hej wy tam! Potrzebujecie pomocy?
Pytanie mnie zamurowało. Czy to nie byli bandyci? Z małymi pretensjami ze strony Giganta opuściłam auto i bojąc się jak cholera wyszłam im na spotkanie. Światła latarek przejechały po mnie niczym promienie roentgena. Najstarszy również zapalił światła w naszym aucie i teraz mogłam się lepiej przyjrzeć trzem przybyszom. Cała trójka była ubrana w stroje moro i miała atletyczną sylwetkę. Pierwszy z nich był całkowicie łysy i nie nosił czapki. Dreszcze mnie przeszły na ten widok, ale nie to było w nim najdziwniejsze. Miały oczy dwóch różnych kolorów. Wyglądało to przedziwnie. Do tego płaski podbródek, orli nos oraz wąskie usta sprawiały, że wyglądał naprawdę strasznie. Ten obok niego, po środku, miał długa brodę i w przeciwieństwie do towarzysza przypominał yeti.  Miał strasznie duży nos i nosił ładną, skórzaną uszankę. Ostatni z nich był zdecydowanie starszym człowiekiem. Jego twarz była pokryta zmarszczkami, miał na ramieniu opaskę czerwonego krzyża, a za okularami, które nosił ukrywało się bystre spojrzenie. Musiał być medykiem. Tak czy siak cała trójka zapewne była częścią wojska. Nie widziałam żadnych sił specjalnych od dawna i to mnie zdziwiło. Czy takie organizacje jeszcze istniały?
– To zależy – powiedziałam, starając się aby mój głos nie drżał – od waszych intencji.
– Jeżeli wasze nie będą agresywne to z pewnością się dogadamy – powiedział Medyk.
– To samo mogę powiedzieć o nas – powiedziałam.
– No to się dogadaliśmy dziewczyno – odpowiedział starzec.
– To potrzebujecie pomocy? Widzę, że podróżujecie kiepskim środkiem transportu. Jeżeli jedziecie na zachód możemy was podwieźć – wtrącił się Yeti.
– Od tak bezinteresownie? Kim właściwie jesteście? – zapytałam.
– Żołnierzami. Straciliśmy cały oddział i uciekamy ze wschodu na zachód. Słyszeliśmy, że w Toruniu jest bezpiecznie i tam się właśnie udajemy – odpowiedział Łysy.
Brzmiało to zbyt pięknie, żeby było prawdziwe.
– Czyli może… możemy się z wami zabrać? – zapytałam. Taka pomoc byłaby nieoceniona. Teraz, kiedy Gigant nie może chodzić, a jedyną obroną grupy jestem ja i Najstarszy nie byłoby łatwo. Ci ludzie byli naszą szansą.
– Przecież powiedziałem. Podawaj swoje rzeczy. Zaraz was przepakujemy i pojedziemy. Ilu was jest? – zapytał Medyk.
– Oprócz mnie mała dziewczynka, mężczyzna z ranną nogą, oraz drugi w pełni zdrowy – odpowiedziałam.
Medyk spojrzał podejrzliwie na mnie i zapytał.
– Jaki rodzaj rany? Mam nadzieję, że nie ugryzienie bo w takim wypadku wam nie możemy pomóc.
– To jest ugryzienie. Tylko, że przez człowieka. Spotkaliśmy kanibala, który zabił dwóch naszych i prawie zjadł trzeciego – widząc ich miny szybko dodałam – Sami obejrzycie ranę to zobaczycie, że to nie jest ślad po zębach zombie.
                To ich przekonało. Następne paręnaście minut przepakowywaliśmy się rzeczy z naszego auta na ich furgon. Byli świetnie wyposażeni, ale brakowało im jedzenia, więc podzieliliśmy się naszymi zapasami. Po wejściu do środka i schowaniu się za plandeką zobaczyłam jak Medyk zaczyna oczyszczać ranę Giganta. Po chwili była ładnie zabandażowana i oczyszczona. Goiła się. Młoda bała się. Nie znała tych ludzi i spodziewała się, że mogą okazać się podobnymi psychopatami jak Jakub. Uspokajałam ją przytulając do siebie i powtarzając po cichu do ucha Nie bój się.
                Ta ekipa mi zaimponowała. Wydawali się wiedzieć jak przetrwać. Byli dobrze wyposażeni i czuć było, że wiedzą co robią. Z zaciekawieniem spojrzałam na jedną z dwóch skrzyń stojących przy siedzeniach kierowcy. Co w nich mogło być? Yeti i Medyk musieli zauważyć moje spojrzenie po uśmiechnęli się tajemniczo. Łysy szykował furgon do odjazdu.
– Pewnie się zastanawiasz co tam mamy? Chodź pokaże ci – powiedział Medyk podważając jedno z wiek. Westchnęłam cicho. Skrzynia była pełna amunicji różnej wielkości i grubości. Musiało tam być co najmniej parę tysięcy sztuk amunicji. Spojrzałam pytająco na Medyka, a on wybuchnął serdecznym śmiechem.
– Spokojnie, mieliśmy przetransportować to wszystko do bazy przy granicy z Ukrainą, ale odkąd się posrało to jeździmy z tym i wyposażamy dobrych ludzi, których spotkamy. Jedna taka już nam poszła. W Toruniu na pewno zejdzie nam kolejna. Jest tam sporo dobrych ludzi.
Na samo wspomnienie Torunia przechodziły mnie dreszcze. Było to miejsce owiane sporą tajemnicą, ale to sprawiało, że chciałam tam jechać jeszcze bardziej. Usiadłam z powrotem na swoje miejsce.
– Co tak właściwie wiecie o Toruniu? Czy na pewno jest tam bezpiecznie? – zapytałam.
– Jest. Niejaki Wojciech zwany przez swoich Karłem rządzi tamtymi ludźmi i muszę przyznać, że kurewsko dobrze mu to wychodzi – stwierdził Yeti zamykając skrzynię i układając się na jednym z siedzeń. Całe wnętrze było dosyć proste, plandeka dawała ochronę przed zimnem i wiatrem, a cztery długie kanapo–podobne meble były miejscami odpoczynku. Na jednym leżał teraz Gigant, drugie było okupowane przez Yetiego na trzecim siedziałam ja i Monika, a na czwartym siedział Najstarszy i Medyk. Powinniśmy się tu pomieścić chyba, że żołnierze zbiorą kolejne potrzebujące osoby.
                Auto ruszyło i już po chwili przysnęłam. Obudził mnie Medyk, który potrzasnął mną delikatnie. Młoda dalej spała, tak samo jak Najstarszy. Gigant siedział co ucieszyło mnie niesamowicie. Brakowało mi jego obecności, przy nim czułam się bezpiecznie. Kto jak kto, ale to właśnie on był we wszystkich ważnych momentach za czasów Obozu w Królowym Moście. Był prawą ręką Bobra i dawał radę, co udowodnił ratując mnie z tego piekła. Pamiętałam jakby to było dziś jak siedziałam schowana w domu i słyszałam pierwsze strzały. Wbiegł on wtedy cały spocony i z plamami krwi na mieczu. Powtarzał ciągle „Bobru kazał cię chronić” i niosąc moje wręcz bezwładne ciało wyniósł mnie z piekła. Po tym w końcu zaczęłam doceniać trud jaki Bobru wkładał w obronę nas. Nie było to łatwe i straciliśmy mnóstwo osób, ale w końcu po takim czasie to zrozumiałam.
                Przyczyną mojego obudzenia były dwie rzeczy – po pierwsze świtało, co oznacza, że przespałam dobre paręnaście godzin, a po drugie Yeti przygotował śniadanie. Były to proste, aczkolwiek smaczne sucharki z różnymi rzeczami z puszek, które znaleźliśmy. Jedną porcję zjadłam z rybami z puszki, a drugą z kiełbasą. Najadłam się naprawdę porządnie i kiedy przystanęliśmy aby rozprostować nogi i spokojnie zaplanować dalszą drogę zobaczyłam w oddali Maków Mazowiecki, nieduża mieścinka będąca mniej więcej w połowie trasy Białystok–Toruń. Cieszyło mnie, że przeżyliśmy połowę tej trasy, ale martwiło to co nas jeszcze czeka przed dotarciem do celu. W końcu na tym odcinku ponad stu kilometrów spotkaliśmy się już z tyloma zagrożeniami, że aż ciężko było to zliczyć.
                Pogoda dzisiaj była piękna. Zatrzymaliśmy się przy lesistej drodze otoczonej z obu stron lasem. Śniegu było coraz mniej, można było znaleźć miejsca na ziemi, gdzie było widać starą, jesienną trawę. Łysy i Yeti poszli się wysikać w krzaki, a Medyk sprawdzał na świeżym powietrzu jak goi się rana Giganta. Po rozszarpaniu jej przez kanibala, było znacznie gorzej, ale już po dwunastu godzinach było widać doświadczenie Medyka w tych sprawach. Gigant właściwie mógł już chodzić o własnych siłach, więc pomagając mu zawiesić na plecach jego nieodłączny element, miecz, przeszliśmy się kawałek wzdłuż drogi. Karol szedł ciężko, ale pewnie. Gdy oddaliliśmy się na około trzydzieści metrów przytuliłam się do niego. Całkowicie po przyjacielsku. Był teraz dla mnie jak starszy brat i bardzo mi na nim zależało. Mężczyzna uśmiechnął się.
– Dziękuje za uratowanie mnie. Gdyby nie ty zginąłbym na stole tego psychopaty – powiedział.
– Nie ma sprawy. Właściwie to bardziej zasługa Młodej, która sprawdziła co ten stary zwyrol ma w lodówce, ale wszyscy o ciebie walczyliśmy. Chciałabym ci coś powiedzieć – zaczęłam.
– Hmm? – czekał na rozwinięcie moich myśli spoglądając na mnie bystrym spojrzeniem.
– Chcę ci podziękować . Karol, gdyby nie ty, to prawdopodobnie zginęłabym w Królowym Moście. Otworzyłeś mnie i dzięki tobie udało mi się dopasować do tego świata. Potrafię już nawet żyć bez Bobra. Chociaż mam wrażenie, że przeżył to wszystko i jest gdzieś tam – zrobiłam okrężny ruch dłonią – i też nas szuka.
– Miejmy nadzieję. Chciałbym po prostu ich wszystkich zobaczyć. Bobra, Cinka, Sołtysa, Kiciusia, Miczi… Gdyby nie ludzie z Supraśla… –rzekł.
– Podjęliśmy sporo kiepskich decyzji. Ale nie martwmy się. Myślę, że przetrwamy jeszcze długi czas, a na pewno do Torunia. Przecież ci ludzie są niesamowici. To rasowi wojskowi, twarda sztuka do zgryzienia – nagle usłyszeliśmy serie z karabinu. Upadliśmy na ziemię, ale po chwili zorientowaliśmy się, że nie była ani do naszych nowych sojuszników, ani do nas. To właśnie żołnierze ostrzeliwali parę trupów, które wychodziły akurat z lasu. Obserwowałam jak po pięć–sześć kul przeszywa jednego trupa za drugim. Strzelanina zakończyła się tak samo gwałtownie i szybko jak się rozpoczęła. Nie rozumiałam po co zdradzać swoją pozycję i marnować amunicje, ale po chwili stwierdziłam, że ci ludzie są naprawdę groźni i nikt o zdrowych zmysłach bez realnej przewagi liczebnej na nich nie wyskoczy.
                Pomogłam z Medykiem Gigantowi wejść na pakę po czym zasłaniając plandekę ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy mijając kolejne budynki zrujnowanej mieściny, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk. Pojazd zatrzymał się, a Yeti spojrzał na Medyka. To spojrzenie było krótkie, ale sprawiło, że przeszły mnie ciarki. Młoda, która niedawno wstała przytuliła się do mnie. Widać, że dziewczynka bała się, ale w sumie ja też nie czułam się najlepiej. A co jeśli właśnie trafiliśmy na lepszych od siebie? Łysy zatrzymał auto i wysiadł. Medyk i Yeti podążyli za nimi wyskakując tyłem z broniami gotowymi do strzału. Odchylili plandekę więc dokładnie widziałam co dzieje się przy jednym z domków, a sytuacja wyglądała niecodziennie. Przynajmniej niecodziennie jak na czasy apokalipsy zombie. Był tu przystanek autobusowy, na którym czekały trzy osoby. Dorosła kobieta i dwójka dzieci. Stali oni całkiem daleko, ale słyszałam większość rozmowy.
– Potrzebujecie pomocy? Jeżeli podróżujecie na zachód możemy was podwieźć – zaczął Medyk opuszczając broń.
– Nie dziękuje – odpowiedziała kobieta – Czekamy na Zbłąkanego Ocalałego.
Yeti spojrzał na Medyka, a ten uniósł brwi ze zdziwienia. Sama byłam zaskoczona. Kto to Zbłąkany Ocalały? Jej mąż?
– Kim jest ten Zbłąkany Ocalały? – zapytał Yeti.
– Nie słyszeliście o nim? Grasuje w tych okolicach od około tygodnia. Tutaj macie jego rozpiskę, zostawia je na przystankach autobusowych, dla takich zbłąkanych ocalałych jak my – to mówiąc podała mu pogniecioną kartkę.
                Yeti obejrzał ją i z zaskoczeniem na twarzy podał pozostałym. Ci przeczytali ją i oddali kobiecie.
– Skoro tak mówicie… – powiedział niepewnym głosem Medyk – To… – i reszty nie usłyszałam bo zagłuszyła mi Młoda, która szturchnęła mnie w bok.
– Natalio… – pisnęła. Zauważyłem, że jest cała roztrzęsiona, a wręcz przerażona.
– Co się stało mała? – zapytałam troskliwie.
– Boję się tych ludzi. Boje się wszystkiego… Mam dość tego. Chcę gdzieś zostać i nie spędzać już całych dni w drodze. Czy nie możemy zostać w którym z tych domków? – zapytała.
– Kochanie jesteśmy już w połowie drogi do Torunia. Pięć, góra sześć dni i jesteśmy na miejscu. Wytrzymaj jeszcze trochę – odpowiedziałam.
– A co jeśli tam też będą źli ludzie? Naprawdę się boję… – powiedziała.
Źli ludzie są wszędzie, miałam ochotę odpowiedzieć, ale powstrzymałam się. Nie musiała o tym wiedzieć. Ja sama bałam się powiedzieć tego na głos.
– Nie bój się. Jesteśmy w dobrych rękach. Gigant wraca do zdrowia i jesteśmy teraz bezpieczni.
                W tym momencie rozmowa się zakończyła bo wrócili żołnierze. Zostawili kobietę z dziećmi na przystanku. Dla mnie wydawało się to szalone, ale może rzeczywiście jest jakiś człowiek, który ratuje wszystkich zbłąkanych. Gdy tylko auto znowu ruszyło zapytałam o to Medyka.
– Co to w końcu jest ten Zbłąkany Ocalały?
– Okazało się, że jakiś facet jeździ autobusem po tej stronie kraju i zbiera wszystkich podróżnych, którzy tak jak ta babka, nie mają co ze sobą zrobić. W sumie szlachetne, ale w końcu trafi na jakiegoś skurwiela i po zabawie –skwitował staruszek.
– Po czym tak właściwie poznajesz dobro w ludziach? Do nas i do tej kobiety podszedłeś bezinteresownie. Czy była taka sytuacja, że z kimś walczyłeś zamiast mu pomagać? – zapytałam rozsiadając się wygodniej.
– Może się ze mnie będziesz śmiała, ale po prostu to czuje. Yeti powtarza, że to nas w końcu zgubi i kto wie, może nawet ty i twoja grupa to ci, którzy nas zabiją, ale po prostu wydaje mi się, że umiem poznać dobrych ludzi – odpowiedział.
                Odpowiedź mnie zadowoliła. Medyk był pozytywnym człowiekiem. On widział jeszcze w innych dobro, ja straciłam tą umiejętność dawno, dawno temu. Teraz widziałam w nich tylko skurwysyństwo i nienawiść. Tak rozmyślając znowu zasnęłam. Gdy się obudziłam pojazd stał. Był środek nocy, ale nikt nie spał. Wszyscy nasłuchiwali. Nie wiedząc co się dzieje zachowałam ciszę, aż w końcu usłyszałam. Kobiecy krzyk. Musieliśmy być gdzieś w lasach za Makowem Mazowieckim. Krzyk się nasilił. Medyk rzucił mi mój własny pistolet, w pełni naładowany i dobrze wyczyszczony i powiedział cicho.
– Chodź z nami to pokaże ci coś, po czym może nas lepiej zrozumiesz.
                Nie wiedziałam o co chodzi, byłam zaspana, ale mimo to z zaciekawieniem opuściłam pojazd za Medykiem i Łysym. Obaj byli wyposażeni w karabiny z długimi lufami, prawdopodobnie broń długodystansowa. Dodatkowo widziałam, że mają nakręcone na lufy tłumiki. Coś się szykowało. Wyszliśmy w ciemną noc i poczuliśmy zimny, orzeźwiający wiatr. Bałam się, ale w sumie byli przy mnie dwaj doświadczeni żołnierze. Co mogło pójść nie tak? Podążaliśmy lasem gdy nagle coś poczułam. Zapach pieczonego mięsa. Nagle kawałek dalej zobaczyłam płomień. Ktoś spędzał noc w naprawdę spartańskich warunkach. Zakradaliśmy się coraz bliżej źródła światła, starając się nie narobić hałasu. Nie było to łatwe bo przy każdym naszym kroku skrzypiał śnieg, a co jakiś czas wiatr zrzucał białą pierzynę z drzew przez co osoby, które przy nim siedziały rozglądały się nerwowo. Były tam dwóch siedzących ocalałych i jeden leżący. To właśnie była kobieta, która krzyczała. Jej głos był przepełniony bólem. Podkradliśmy się do jednego z bardziej zasypanych krzaków. Medyk kazał mi obserwować i słuchać. Po chwili pomiędzy powiewami wiatru dało się rozróżnić poszczególne słowa.
– Zamknij ją Kamil bo nie wytrzymam. Zaraz sprowadzi na nas niebezpieczeństwo – powiedział jeden z zakapturzonych siedzących przy ognisku.
– Ma złamaną nogę idioto. Chyba nie będzie śpiewała z tego powodu?! – zapytał ironicznie drugi, niskim, głębokim głosem.
– Zabijmy sukę, jest tylko obciążeniem. Odkąd jej ładna siostra zginęła to ciągniemy tego paszczura bez sensu – odpowiedział pierwszy.
– Może to jest i jakieś wyjście. Dawno nie jadłem mięsa – zgodził się z nim drugi. Gdy jeden z nich wstał chciałam zainterweniować, ale Medyk złapał mnie za rękę.
– Widzisz teraz jak łatwo poznać różnych ludzi? – zapytał szeptem.
                Dwaj mężczyźni zbliżyli się do kobiety, która teraz krzyczała jeszcze bardziej, nie tylko z bólu, ale także wołając o pomoc.
– Ci ludzie są źli – powiedział przeładowując i oddając dwa szybkie strzały. Kobieta umilkła zaskoczona, kiedy jej towarzysze upadli w pobliskie zaspy. Jeszcze bardzie się zaskoczyła, gdy Łysy i Medyk wzięli ją i zanieśli do pojazdu. Ja zostałam jeszcze chwilę, żeby zgasić ognisko. Patrząc w płomienie powiedziałam po cichu:

– Teraz rozumiem.

czwartek, 17 lipca 2014

Rozdział 10: Pełni sił

Rozdział 10, czwarty z perspektywy Bobra. W tym rozdziale poznacie dowódcę grupy z trochę innej strony. Otworzy się on trochę, ale całe szczęście będzie miał przed kim. Rozdział przygotowuje do akcji w kolejnym rozdziale z mojej perspektywy. Po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym :)

------------------------------------------------------

Rozdział 10 (Bobru): Pełni sił


                Leżałem na jednym z łóżek odpoczywając po śniadaniu. Potwór delikatnie podskakiwał na nierównej drodze co sprawiało, że czułem się senny. Ostatnia noc była dosyć nerwowa. To co stało się w Zambrowie przeraziło nas i właściwie nikt się nie wyspał. Byliśmy w drodze do Ostrowy Mazowieckiej, kolejnego miasta na trasie Białystok–Toruń.  Planowaliśmy zatrzymać się tutaj i ponownie uzupełnić zapasy w nadziei, że coś tu znajdziemy.
                Patrząc w sufit ładowni przysłuchiwałem się wymianie zdań Nieznajomej i Łapy.
– Przesadzasz – syknęła Łapa – Co nam niby grozi? Jak widzisz byliśmy w Zambrowie, widzieliśmy te flary i jakoś wyszliśmy bez zmarnowania amunicji z tej sytuacji. Wystarczy trochę ostrożności i nic strasznego się nie stanie. Zresztą jesteśmy w pełni sił.
– Ciekawe co by powiedziała gdyby straciła rękę tak jak ja… – zamruczał pod nosem Cinek, który siedział oparty plecami o moje łóżko.
– Wszystko nam grozi! Wiem, że już mamy pewną wprawę bo jednak przetrwaliśmy sporo, ale zauważ ile osób straciliśmy! Cały Obóz w Królowym Moście upadł. Było nas około dwudziestu, a teraz ciągniemy się z jakimś kierowcą tira przez Polskę, prawie bez zapasów i jedziemy do Torunia, w którym najprawdopodobniej nic nie będzie – wyrzuciła z siebie Nieznajoma.
Słyszałem jak  Łowca zaburczał coś z miejsca kierowcy, ale nie włączył się do rozmowy.
– Damy radę. Ja bym nazwała to wszystko selekcją naturalną. Mówcie co chcecie, ale z osób, które zginęły mało kto był tak sprawny jak nasza grupa. Jesteśmy teraz w świetnej formie i nic nie stoi nam na przeszkodzie – stwierdziła z pewnością w głosie Łapa.
                Pomyślałem sobie o wszystkich, którzy już prawdopodobnie nie żyli. Czy Łapa naprawdę uważa, że ktoś taki jak Gigant jest słaby? Miczi? Szpieg? Nie chciało mi się włączać do dyskusji bo była bezproduktywna, ale po cichu układałem kontr argumenty na wypadek, gdyby ktoś na siłę zmusił mnie do wypowiedzenia swojego zdania.
– Tak zdecydowanie osoby takie jak Erni czy Gigant to słabeusze, świetne podsumowanie, kurwa – włączył się, tym razem na głos, Cinek.
– Spokojnie, przecież powiedziałam, że nie wszyscy. Po prostu uważam, że nie możemy żyć przeszłością. Straciłam siostrę, więc wyobraź sobie, że wiem co to tęsknota i ból po utracie bliskiej osoby. Nie możemy się rozpraszać ciągłym szukaniem igły w stogu siana bo tej igły zwyczajnie może już z nami nie być – skontrowała spokojnie.
– Odkąd ty się pojawiłaś to czuję jakby ktoś mi wbił igłę w plecy – dodał, ponownie pod nosem, ostatecznie wyłączając się z rozmowy.
– Nie możemy też ich przekreślać. To byli… to są twardzi ludzie i nie chcę mi się wierzyć, żeby każdy zginął – włączył się do rozmowy Sołtys – Co nie zmienia faktu, że nie powinniśmy rozdrapywać starych ran. Nie mamy helikoptera, żeby latać nad okolicą i szukać każdego znaku życia, a następnie sprawdzać czy to ktoś z naszych.
– Taa po tym co zobaczyłem marzę o podróży helikopterem – dodał dosyć słyszalnie Marcin.
Sołtys zignorował jego słowa i ciągnął.
– Zresztą możliwe, że w Toruniu znajdziemy kogoś z naszych ludzi. W końcu chyba ktoś oprócz nas o tym wiedział. Mam na myśli ten plan. Nie mówiłeś Natalii chłopcze? – to pytanie skierował do mnie.
                Nie zmieniając obiektu zainteresowania powiedziałem.
– Niestety nie. To był luźny plan, w życiu bym nie pomyślał, że stracimy ten Obóz.
Sołtys westchnął cicho i już nic nie mówił. Ja również nie kontynuując rozmowy odwróciłem się na bok, żeby spróbować chociaż chwilę pospać.
                Gdy obudziłem się reszta zbierała się akurat do skromnego obiadu. Potwór stał gdzieś na poboczu, a Łowca siedział na jednym z łóżek rozmawiając o czymś z Sołtysem. Czułem spory głód, więc z uśmiechem na twarzy przyjąłem gorący talerz z fasolą.
– Gdzie właściwie jesteśmy? – zapytałem zaczynając jeść.
– Dojeżdżamy do Ostrowa Mazowieckiego. Musimy ustalić kto tym razem idzie w teren – powiedział Łowca.
– Myślę, że teraz powinny pójść trzy osoby. Przynajmniej grupa pilnująca będzie tak samo silna jak ta co idzie po zapasy – stwierdziłem.
– Ja się piszę – powiedziała z przekonaniem Łapa.
– Też chciałbym pójść – odpowiedział Cinek.
– Stary nie masz ręki. Nie powinieneś…
– Przestań kurwa. Nie traktuj mnie jak dziecka . Chcesz żebym siedział całymi dniami w tym tirze i zamienił się w Sołtysa? – wykrzyczał Cinek.
Sołtys spojrzał na niego spode łba, ale nic nie powiedział.
– Jak chcesz. Skoro tak Łowca powinien pójść z wami – powiedziałem.
– Wydaję mi się, że lepiej bym się spisał tutaj – stwierdził jednooki.
– Wiem, ale ja muszę odpocząć, bo ledwo stoję na nogach, Sołtys nie nadążyłby za Łapą, a Nieznajoma… – tutaj urwałem i zaczerwieniłem się nie wiedząc co powiedzieć. W sumie Nieznajoma choć była skryta i wydawała się być łatwą ofiarą umiała strzelać. Potrafiła też szybko się poruszać – W sumie Nieznajoma mogłaby z wami pójść. Pasuje ci to? – zapytałem dziewczyny.
– T… tak myślę, że tak – powiedziała wyraźnie zdziwiona.
– Tak więc ustaliliśmy. Słońce jest jeszcze wysoko, więc będziecie mieli sporo czasu jeżeli wyruszycie od razu po obiedzie – powiedziałem kończąc rozmowę.
                Po zjedzeniu obserwowałem jak przygotowują się do wyjścia. Łapa miała pod ręką pistolet, a Cinek i Nieznajoma po strzelbie. W sumie obawiałem się trochę o przyjaciela. Ostatnim razem, kiedy puściłem w tym towarzystwie Kiciusia to przypłacił to życiem. Czy był to przypadek? Miałem nadzieję, że tak. Przed wyjściem Łapa przeczyściła swoją broń i włożyła nowy i jeden z ostatnich magazynków jakie mieliśmy. Amunicja nam się kończyła, więc poprosiłem Łapy, żeby zwracała uwagę na posterunki policji, sklepy z bronią lub strzelnice. Dodatkowo dałem jej paczkę petard, którą znalazłem niedawno w jednym z budynków i powiedziałem, żeby odpaliła je gdy będą w dużym niebezpieczeństwie i przyda im się pomoc. Gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że na dworze jest naprawdę ładna pogoda. Śniegu było z dnia na dzień coraz mniej, a dzisiaj było wyjątkowo ciepło. Mimo tego wszyscy ubrali się szczelnie i w miarę wygodnie. Odprowadziłem ich wzrokiem wzdłuż ulicy, gdzie zaczynały się nieduże domki i budynki fabryczne. Miasteczko nie było duże, ale miało sporo miejsc do przeszukania. Z racji iż byliśmy wyżej, widziałem dokładnie sieć uliczek ułożoną w coś na kształt szachownicy. Spoglądając na nich ostatni raz zamknąłem drzwi ładowni i przesunąłem blokadę kładąc się na łóżko. Sołtys czytał jedną z książek, które znalazł w rupieciach Łowcy, a kierowca czyścił swoją ogromną broń.
                Karabin snajperski dalej robił na mnie duże wrażenie. Był dwa razy dłuższy od mojej ręki i bardzo ciężki. Luneta do przybliżania była na tyle dokładna, że jestem pewien, że zobaczyłbym Królowy Most z Białegostoku gdyby nie lasy po drodze. Wydarzenia ostatnich dni wykończyły mnie jednak na tyle, że nie zauważyłem nawet kiedy znowu zasnąłem. Obudził mnie hałas silnika. Z początku  myślałem, że to Potwór startuje, ale po chwili zlokalizowałem, że dźwięk wydobywa się z zewnątrz. Przerażony zerwałem się i spojrzałem na Sołtysa, który z strzelbą na kolanach siedział przy drzwiach do ładowni. Po chwili zauważyłem też Łowcę, który siedział na fotelu kierowcy przykucnięty i obserwował ulicę. Spojrzałem pytająco na Adama, ale ten tylko przyłożył palec do ust i kazał mi być cicho. Dźwięk zbliżał się coraz bardziej. Sięgnąłem po swój pistolet i usiadłem naprzeciwko Sołtysa. Czekaliśmy.
                W końcu gdy dźwięk był bardzo blisko usłyszeliśmy  dziwną serie hałasów – trzask, krótki krzyk, a następnie dźwięk upadających w śnieg obiektów. Spojrzałem ze zdziwieniem po towarzyszach. Czekaliśmy jeszcze chwilę, ale nie słyszeliśmy już nic. Dałem znak Łowcy i powoli otworzyłem drzwi do Potwora. Wychyliłem się na zewnątrz i zobaczyłem, że zaczyna się robić ciemno.  Celując pistoletem opuściłem ładownie i zeskoczyłem na miękki śnieg. Sołtys i Łowca wyskoczyli chwilę po mnie. Gdy spojrzałem na ulicę nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Serce zabiło mi szybciej, a ja poczułem falę niepokoju.
                Na ulicy był człowiek. Obok niego leżał motor. Sam mężczyzna też nie dawał oznak życia. Podszedłem ostrożnie rozglądając się po drodze skąd przyjechał, żeby zobaczyć czy to aby nie zwiadowca innej grupy. Nie zauważyłem nic, droga ciągnęła się przytulana przez las z lewej strony, ale nie widać było ani świateł, ani nie było słychać dźwięków. Gdy byłem na wyciągnięcie ręki od nieznajomego to dalej celując w jego głowę wymierzyłem mu kopniaka. Zaskomlał, ale leżał dalej. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na Sołtysa. On kiwnął głową. Chowając broń podniosłem nieznajomego. Ze zgrozą stwierdziłem, że jest on ciężko ranny. Dodatkowo musiał mieć przynajmniej z sześćdziesiąt lat, a może nawet i więcej. Zarzuciłem go sobie na plecy i wszyscy schowaliśmy się do ładowni. Zastanawiało mnie przed czym tak szybko uciekał. Zacząłem się też martwić o to, dlaczego nasi nie wracają. Co prawda mi i Łapie przeszukanie Zambrowa zajęło też sporo czasu, ale wtedy to ja byłem w terenie. Teraz wiedziałem co czuli czekający. Kazałem Łowcy wejść na dach i wypatrywać ich powrotu, a sam z Sołtysem zajęliśmy się rannym.
                Sołtys rozebrał go do samej bielizny i sprawdził jego rany. Stary mężczyzna miał skórę zdartą do mięsa na udzie i dziwnie wykrzywioną kostkę. Dodatkowo na obu rękach miał w sumie trzy rany postrzałowe. Biedny starzec musiał trafić na bandytów. Dodatkowo po chwili zauważyliśmy, że brakuje mu sporej części ucha. Adam zabrał się za oczyszczanie jego ran i bandażowaniu ich. Pomagałem mu w miarę możliwości. Po około dziesięciu minutach wszystko było oczyszczone. Całe szczęście kostka nie okazała się skręcona, a same rany na udzie nie były ciężkie do oczyszczenia. Starzec miał szczęście, że był chudy, bo rany na jego ramionach przeszły na wylot i nie rozprysły się w środku ciała. Gdy już mieliśmy go lokować na jednym z łóżek ten otworzył oczy. Były małe i przypominały mi świnie. Wykrzywił twarz w grymasie bólu gdy próbował się podnieść.
– Spokojnie. Jest pan bezpieczny – powiedziałem.
– Gdzie… gdzie jestem? – zapytał ledwo słyszalnym głosem.
– Niedaleko Ostrowa Mazowieckiego. Miał pan wypadek na motorze. Jestem Bobru, a to jest Sołtys – wskazałem palcem mojego kompana –  Czy ktoś pana gonił?
Nie. Poza tym nie jestem żadnym panem. Nazywaj mnie Jakub. Uciekłem z mojego gospodarstwa paręnaście kilometrów stąd. Zaatakowała mnie grupa cholernych bandytów. Spalili mój dom, chociaż zaoferowałem im dach nad głową. Niewdzięczne skurwiele. Gdybym tylko… – ciągnął mówiąc coraz bardziej niezrozumiale.
– Musi pa… Musisz teraz odpocząć. Porozmawiamy jak się trochę wyśpisz i zregenerujesz – powiedziałem uśmiechając się delikatnie.
                Starzec chciał coś jeszcze powiedzieć, ale po chwili po prostu położył głowę na poduszkę i zasnął. Odszedłem kawałek z Sołtysem i usiedliśmy łóżko obok.
– Jeżeli chcesz, żeby z nami podróżował musimy go jutro przepytać. Pamiętasz jakie mamy zasady przyjmowania ludzi Bobru – powiedział po cichu.
                Pamiętałem. Ustaliliśmy już jakiś czas temu z Sołtysem, że spytamy ludzi, których będziemy chcieli dodać do naszej społeczności o parę rzeczy. Popatrzyłem na starca, który drzemał na jednym z łóżek i nagle naszła mnie straszna myśl. Złapałem się dłońmi za twarz i westchnąłem głośno.
– Co cię gryzie? – zapytał troskliwie Sołtys.
– Właśnie naszła mnie myśl. Pomysł. Przeleciał przez moją głowę przez sekundę, ale mimo to pojawił się i po prostu przeraża mnie to. Przeraża i przerasta. Te całe otaczające nas gówno zmieniło mnie na zawsze. Nawet jeśli by się skończyło to nic nie zmieni. Będę dalej takim samym chorym człowiekiem – powiedziałem niewiele głośniej od szeptu.
– Co to za myśl? – zapytał ponownie.
– Myślałem o zabiciu tego człowieka. Mam dość tego wszystkiego, szukania schronienia, myślenia o tych wszystkich, którzy zginęli i wiecznego starania się, żeby było lepiej. Mam teraz tylko was. Co jeżeli ktoś kto gonił tego starca przyjdzie tu i znowu ktoś zginie? Nie przejmę się tym. Bo to całe otaczające nas bagno wyssało ze mnie uczucia. Będzie oczywiście jakiś smutek, ale co z tego? Byłem kiedyś zupełnie innym człowiekiem. Naprawdę mam dość.
                Sołtys wstał i usiadł obok mnie. Poklepał mnie po plecach i spojrzał prosto w oczy.
– Jesteś dobrym człowiekiem Bobru. Dobrym człowiekiem, którego spotkało wiele złego. Nic co zrobiłeś nie stało się bo prostu miałeś na to ochotę. Rozumiem ciężar, który na tobie spoczywa, ale pomyśl, że gdyby nie ty to nigdy byśmy nie doszli tak daleko – stwierdził uśmiechając się.
– To nieprawda. Przeze mnie zginął Eryk I Bartek. Przeze mnie straciliśmy Obóz i wszystkie osoby w nim. Przez moje nieodpowiednie decyzje siedzimy tu teraz i żyjemy złudną nadzieją na to, że w Toruniu znajdziemy spokój – było mi ciężko mówić. Rozkleiłem się kompletnie. Cała powłoka, jaką starałem się osłonić przed smutkiem i żalem pękła. Oddychałem ciężko.
– Jeżeli nie dajesz sobie rady możesz zdjąć z siebie ten ciężar. Przekaż dowództwo Łowcy. Będzie on decydował o wszystkim przez jakiś czas, oczywiście dalej jadąc w stronę Torunia. Nie będzie to błędem, zrobiłeś już  tak wiele. Zasługujesz na parę spokojnych dni. Łapa zajmie się wyprawami po zapasy z Nieznajomą, a może dodatkowo Jakub okaże się przydatnym sojusznikiem, o ile będzie chciał z nami zostać i okaże się godny zaufania – w tym momencie spojrzał na ciężko oddychającego starca.
– Dziękuje – powiedziałem wzdychając raz jeszcze i podchodząc do miski z wodą, aby opłukać twarz. Zastanawiałem się już parę razy jak to by było być zwykłym członkiem tej społeczności. Jakby to wyglądało robić to co ktoś każe i zrzucić z siebie ciężar podejmowanych decyzji. Może i rzeczywiście to było to czego potrzebowałem? Zastanawiałem się jednak czy będę potrafił. Nawet teraz czułem strach. Łapa z resztą nie wracali już jakiś czas. Co jeżeli wpadli w tarapaty? A może już nie żyją?
                Jak na zawołanie usłyszałem krzyk Łowcy. Sięgnąłem szybko po broń i nie czekając na reakcje Sołtysa wybiegłem z ładowni. Uderzyło we mnie zimne powietrze  wieczora. Rozejrzałem się po ulicy, ale nie widziałem żadnego znaku ich powrotu.  Żadne zagrożenie także nie rzucało mi się w oczy. O co więc chodziło?
– Bobru wespnij się tutaj do cholery – krzyknął Łowca mierząc snajperką w stronę miasta. Poczułem motyle w brzuchu i cały drżąc wspiąłem się na Potwora. Będąc na dachu pojazdu spojrzałem w miejsce, które pokazywał mi Łowca.

– Mają problemy – skwitował krótko. Mieli. W oczy rzuciły mi się dwie straszne rzeczy. Od południa na drodze widać było mnóstwo trupów wchodzących do miasta. Musiało to być stado podobne do tego w Królowym Moście. Drugim znacznie gorszym widokiem było światło i dźwięk, które teraz gdy wszystko ucichło usłyszałem. Światło i dźwięk petard z środka miasta.

sobota, 12 lipca 2014

Rozdział 9: Noc

Czas na rozdział 9, trzeci z perspektywy Miczi! Rozdział zdecydowanie najbardziej brutalny na swój sposób i w sumie sam się zastanawiam jak rozwinąłem akcję tak, a nie inaczej. Po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym :)

------------------------------------------------------

Rozdział 9 (Miczi): Noc


                Okazało się, że budynek jest idealny do obrony. Zombie w żaden sposób nie potrafiły przejść przez zakratowane okna oraz wzmocnione drzwi. Ilekroć próbowały wedrzeć się do środka, lub zbierały się większą grupą przed wejściem, czyściliśmy je. Przez to schody były czarne od zaschniętej krwi i na wejściu śmierdziało niemiłosiernie. Za każdym razem, kiedy byłam zmuszona wrócić tam, żeby nie otoczyły nas trupy, to mdliło mnie na samą myśl.
                Urządziliśmy się na zapleczu. Znaleźliśmy trochę koców w okolicznych domach i mieliśmy w końcu dostateczną ilość jedzenia, żeby móc w pełni się najeść. Mimo tego, że było nas piątka to nie czułam się dobrze. Właściwie to nigdy nie czułam się bardziej samotna. Po spędzeniu pierwszej nocy w tym miejscu zastanawiałam się nad ucieczką. Szczerze wątpiłam w to czy ktokolwiek z otaczających mnie osób w jakikolwiek sposób mi pomaga. Po drugiej nocy zaczęłam już nawet planować jak to zrobić, ale gdy przyszło co do czego to nie mogłam znaleźć w sobie tego czegoś, żeby ich zostawić. Szpieg całymi dniami spał, albo był dręczony gorączką. Na całe szczęście rana na ręce zaczęła się goić, ale i tak nie znosił dobrze ostatnich zdarzeń. Damian był całkowicie pasywny. Niby starał się być pomocny, ale był po prostu zbyt nieśmiały, a może leniwy, żeby zaciekawić swoją osobą.
                Najgorzej zachowywali się jednak Smród i Dalion. W tym drugim od dawna już nie widziałam przyjaciela. Od kiedy przybyliśmy do tego sklepu całe dni pili. Zapas alkoholu był spory, więc nie zapowiadało się na koniec ich pijaństwa. Strasznie mi to przeszkadzało bo zachowywali się chamsko, rzucali uwagi nie na miejscu i stali się zbyt śmiali. Nie wiem czy bałam się bardziej tego co mogę zrobić mi, Szpiegowi i Damianowi czy sobie. Wciąż nie mogłam uwierzyć jak apokalipsa zmieniła ludzi. Dalion, kiedyś spokojny chłopak, który był moim przyjacielem, teraz wydawał mi się odrażającym śmieciem. Co najśmieszniejsze był młodszy od Smroda o jakieś dziesięć lat, a mimo to pili na równo. Zdarzało się też żeby rzygali, więc oprócz ohydnego zapachu w części sklepowej, tyły też śmierdziały. Musiałam stąd uciec. Wolałam działać sama. Trop grupy, którą widzieliśmy na miejscu katastrofy helikoptera na pewno już zniknął, ale była jeszcze szansa w tej Toruńskiej Ostoi Ocalałych. Wierzyłam, że tam znajdę schronienie, a może nawet kogoś z Królowego Mostu. Myślałam o nich coraz mniej, ale dalej byli w mojej głowie.
                Trzeci dzień rozpoczął się wyjątkowo źle. Zazwyczaj ta dwójka zaczynała pić pod wieczór, a teraz zobaczyłam kieliszki z wódką już z rana. To nie zwiastowało nic dobrego. Musiałam stąd wyjść. Zjadłam coś na szybko, ubrałam się i odryglowałam drzwi. Wzięłam ze sobą toporek oraz wiatrówkę z paroma pociskami. Było ich coraz mniej więc musiałam naprawdę zacząć oszczędzać, aż do czasu znalezienia kolejnej porcji amunicji. Wyszłam i zauważyłam, że jest dosyć ciepło. Oczywiście na schodach czekały na mnie dwa szwendacze. Czując standardowo trochę adrenaliny wypakowałam swoją złość w pierwszego z nich powalając go dwoma silnymi uderzeniami toporem. Zauważyłam, że im dłużej trwa ten koszmar tym niektóre zombie są coraz słabsze. Można było bez problemu odróżnić takie, które zginęły niedawno od tych, które chodziły już w tym stanie od jakiegoś czasu. Te drugie wyglądały jakby ledwo chodziły. Niektóre miały sznur wnętrzności zwisający z rozprutego brzucha, aż do stóp, a inne uginały się jakby miały się lada chwila rozpaść.
                Nie powiedziałam nikomu o tym, że wychodzę. Nikt też nie usłyszał jak drugi zombie ma rozbijaną czaszkę o schody. Byli oni po prostu zbyt zajęci gniciem. Nie mogliśmy czekać musieliśmy ruszać. Wyszłam na ulicę i rozejrzałam się. Stąd było parę odnóg, ale większość z nich sprawdziliśmy. Poszłam w prawo, gdzie był rządek nie przeszukanych domków i innych budynków. Weszłam do pierwszego lepszego prześlizgując się przez wiszące na zawiasach drzwi do ciasnej i ciemnej klatki schodowej. Blok miał trzy piętra i po dwa mieszkania na każdym. Wchodząc do pierwszego pomocowałam się chwilę z drzwiami. Nie zwracałam uwagi na to czy robię jakiś hałas, w końcu byliśmy już tu trzeci dzień, a nikt nas wciąż nie zaatakował. Jakby chciał to zrobić to już byśmy nie żyli. Poprawiając plecak ruszyłam do jedynego pokoju, w którym było dosyć jasno. Był to podupadły salon, oświetlony przez dwa rządy okien. Były one zakurzone i brudne, ale wpadało przez nie jeszcze troszkę światła.
                Standardowo przeszukiwałam szafy, kredensy, komody oraz szuflady i półki. Zbierałam bardziej przydatne rzeczy, a te zniszczone odrzucałam na podłogę. Słyszałam jak gdzieś nade mną coś człapie. Podejrzewałam, że to parę zombie byłych lokatorów tego miejsca, szuka pożywienia.  Po przeszukaniu salonu, w którym znalazłam trochę leków i działający kompas przeszłam do sypialni. To co zobaczyłam przewieszone nad ścianą przyprawiło mnie o dreszcze podniecenia. Podbiegłam wskakując butami na łóżku i przyjrzałam się znalezisku. Była to maczeta. Dosyć spora i ładnie ozdobiona. Obłożona ciemną skórą na rączce prezentowała się świetnie. Nie czekając ani chwili dłużej rozbiłam gablotkę łokciem i wyjęłam moją nową broń. Leżała w ręce całkiem dobrze, chociaż była odrobinę za ciężka. Musiał tu mieszkać jakiś kolekcjoner bo była w idealnym stanie. Czyszczenie broni nie było łatwe, a co dopiero tak wielkiej jak ta. Całe szczęście w gablocie była też pochwa, do której schowałam nabytek.
                Ucieszona poszłam przeszukiwać pozostałe mieszkanie. Na drugim piętrze wpadłam w końcu na grupę zombie, która robiła tyle hałasu. Chciałam od razu przetestować maczetę. Obnażyłam ostrze z brzękiem i cięłam prosto w pierwszego z trzech trupów szwendających się po mieszkaniu. Nawet przy niedużej sile ostrze przyjemnie przeszło przez ciało i kości odcinając rękę w ramieniu. Czując napływ adrenaliny zamachnęłam się raz jeszcze ścinając wroga z nóg. Ostatni cios zadałam w głowę rozpoławiając  ją i uwalniając falę krwi na zakurzony dywan. Kolejny rzucił się na mnie wyjątkowo szybko. Ledwo zdążyłam machnąć maczeta i jedynie zadałam mu ranę kłutą od ramienia do pasa. Zombie pchnął mnie jednak i sprowadził do poziomu podłogi sam upadając. Czując narastająca panikę zamachnęłam się drżącą dłonią i trzema uderzeniami dostałam się do mózgu trupa. Ostatni poruszał się wyjątkowo wolno. Było to pewnie spowodowane tym, że z jego uda wystawała kość udowa. Nie śpiesząc się nadto wycelowałam dobrze i potężnym zamachem pozbawiłam go głowy. Gdy ta dalej ruszała się po odłączeniu od ciała wykopałam ją pod stół, który stał przy wyjściu na balkon.
                Coraz bardziej wprawiona w posługiwaniu się maczetą sprawdziłam cały blok znajdując przy tym trochę komiksów, które miałam zamiar poczytać w czasie wolnym oraz zapas zapałek, który znalazłam w jednym z mieszkań. Cały proces przeszukiwania zajął mi jakieś dwie godziny.  Gdy opuściłam blok mieszkalny na ulicy kogoś zobaczyłam. Odruchowo sięgnęłam po wiatrówkę i wymierzyłam. Po chwili jednak odetchnęłam z ulgą, gdy rozpoznałam  w nim Damiana. Podszedł do mnie.
– Miczi co z tobą? Gdzie byłaś? – zapytał.
– Przeszukiwałam okoliczne bloki. Mam dość atmosfery panującej w tym sklepie. Dalion i Smród przesadzają…— stwierdziłam zawieszając wiatrówkę z powrotem na plecy.
– Też to zauważyłem i w sumie dlatego cię szukam – powiedział.
– Nie rozumiem – udałam, chociaż domyślałam się o co mu chodzi.
– Nie wiem jak ty, ale ja odchodzę. Nie wiemy czy ktoś z naszej grupy jeszcze żyję, ale nie będę gnił w tym sklepie żeby się przekonać. Szpieg czuje się lepiej i powinien dać radę ruszyć w dalszą drogę. Auto jest gotowe, wystarczy żebyśmy ruszyli i zostawili tych dwóch…— wyrzucił z siebie – Moglibyśmy to zrobić nawet zaraz. Są strasznie pijani, nie zasługują na nic więcej.
Miał rację. Miałam jednak plan zebrać odpowiednią ilość zapasów tak, żeby nie zabierać niczego ze sklepu i nie dawać im sygnału, że odjeżdżamy.
– Poczekajmy do jutra. Z samego rana zapakujemy się i odejdziemy. Pozbieram jeszcze trochę leków, ubrań, koców i jedzenia, żebyśmy nie rzucali się w oczy z nasza ucieczką. Schowam to w aucie i jutro stąd uciekniemy. Przekażesz to Szpiegowi tak, żeby ci dwaj nie usłyszeli? – zapytałam.
– Jasne. Uważaj na siebie. Ja przypilnuję, żeby nie zrobili nic Szpiegowi – to mówiąc odwrócił się i wrócił w stronę sklepu.
                Ja ruszyłam dalej szukając wszystkiego co może przydać się do przetrwania. Czułam się znowu jak w pierwsze dni po wybuchu apokalipsy. Co prawda było o wiele spokojniej i umiałam się teraz posługiwać bronią, ale i tak czułam się podobnie. Szalone poszukiwanie wszystkiego co może się przydać. Czułam podniecenie pomieszane ze strachem na myśl o opuszczeniu Smroda i Daliona. Nie łączyło mnie już z nimi nic. Byli zwykłymi pijakami, którzy wyjątkowo utrudnili nam przetrwanie. Jutro o tej porze nie będą już moim problemem.
                Następne parę godzin przeszukiwałam trzy kolejne budynki. Znalazłam sporo rzeczy i z radością planowałam powrót do auta, a następnie do sklepu. Zatrzymałam się jednak chwilę odpocząć na dachu i rozejrzeć się po krajobrazie. Słońce akurat zachodziło co wyglądało naprawdę ładnie. Promienie odbijały się od płatków śniegu tworząc jedną, wielką, oślepiającą taflę. Siedziałam z nogami zwieszonymi w dół, nigdy nie doskwierał mi lęk wysokości. Rozglądając się z takiej wysokości można było zauważyć wiele rzeczy. Skłaniało mnie to również do myślenia. O całym syfie jaki mnie otacza. Zastanawiałam się, w którą stronę pojechać i doszłam do wniosku, że pojedziemy dokładnie w stronę zachodzącego słońca. Jadąc tam na pewno trafimy do Torunia. Przy linii lasu na polach, z których przyjechaliśmy, widziałam też sporo zombie. Łaziły mniejszymi i większymi grupkami próbując wyczuć z daleka zapach ludzi. Wszystkie prędzej czy później trafią na ten sklep. Miałam cichą nadzieję, że Dalion i Smród dostaną za swoje.
                Już miałam schodzić z dachu, kiedy zauważyłam dziwny błysk. Z początku wydawało mi się, że po prostu źle spojrzałam na słońce, lub coś mi się przywidziało, ale po chwili blask pojawił się ponownie. Czerwona kropka gdzieś na brzegu lasu. Po chwili pojawiła się druga. Poczułam odrobinę niepokoju, ale obserwowałam kropki z zaciekawieniem. Gdyby były bliżej siebie powiedziałabym, że to samochód, ale zdecydowanie znajdowały się parę metrów od siebie. Ludzie. Inni Ocalali. Czy to może być ktoś z naszych znajomych? Nie wiedziałam, ale nie miałam jak się dowiedzieć. Odległość do strzału była nierealna, więc nawet nie próbowałam.  Czekałam jeszcze chwilę, kropki stawały się coraz większe, ale nie zbliżały się do miasta. Podążały raczej wzdłuż linii lasu i szły na zachód.
                Nie mogąc czekać dłużej podniosłam całkiem już ciężki plecak i zaczęłam schodzić w dół. Nie spotkałam już zombie, wybiłam wszystkie na tej uliczce i pewnie do rana będziemy mieli spokój. A jutro rano nas już tu miało nie być. Idąc ulicą po wydeptanym przeze mnie trakcie modliłam się aby wszystko poszło po mojej myśli. Przed powrotem do sklepu podeszłam do auta i wrzuciłam wszystko co dziś znalazłam na tylne siedzenie. Moja wiatrówka wylądowała w bagażniku razem z toporkiem. Maczetę zachowałam przy sobie w razie gdyby coś miało się stać. Zadowolona z siebie skierowałam swoje kroki w stronę sklepu. Wejście było zamknięte. Zapukałam parę razy i po dłuższym czasie usłyszałam jak ktoś ciężkim krokiem podchodzi do drzwi. Otworzyły się w końcu i stanął w nich Smród. Zionęło od niego potężnie alkoholem, a zataczał się tak ekstremalnie, że wyglądał jakby miał się zaraz wywrócić.
– Gdzie żeś się szlajała? – wyburczał chwiejąc się na nogach.
– Nie twoja sprawa – ucięłam krótko przepychając się obok niego, żeby wejść do środka.  Podczas przepychania się obok niego poczułam uścisk na pośladku. Byłam tak zszokowana, że nie wiedziałam co powiedzieć. Poczułam gniew i zamachując się zdzieliłam go po pysku. Widziałam jak zaklął paskudnie i z obślinioną brodą spojrzał na mnie.
– Jak ci oddam to nie wstaniesz dziewko – krzyknął wymachując łapskiem.
– Spróbuj tylko, a pożałujesz – rzuciłam idąc na zaplecze. Usłyszałam jak drzwi za mną się zamykają i jak Smród podąża za mną.
                Śmierdziało tu teraz jeszcze gorzej niż wcześniej. Maczetę miałam sprytnie ukrytą pod kurtką, którą zabrałam ze sobą na tyły. Jeżeli on był w takim stanie to strach pomyśleć co może mu jeszcze przyjść do głowy. Wchodząc przywitałam skinieniem głowy Szpiega. Ten obserwował mnie tajemniczo i uśmiechnął się delikatnie również ze mną witając.  Rzuciłam swoje rzeczy na posłanie i zabrałam się za robienie czegoś do jedzenia. Miałam ochotę się najeść, żeby zmarnować jak najwięcej ich zapasów, a przy okazji mieć dużo sił na jutro. Przygotowałam więc podwójną porcję fasoli w puszkach, ugotowałam makaron i polałam to wszystko sosem wątpliwej jakości. Podając wszystkim po porcji zaczęłam jeść z pożałowaniem obserwując Daliona. Był w jeszcze gorszym stanie niż Smród, w końcu był młodszy i na pewno nie przyzwyczajony do picia tak jak jego kompan. Starałam się go ignorować. Kiedy zjedliśmy rzuciłam naczynia do zlewu i podeszłam do Szpiega. Dalion i Smród zajmowali się akurat osuszaniem kolejnej flaszki i śpiewaniem zbereźnej piosenki, wiec mogłam bez podejrzeń upewnić się, że zrozumiał plan.
– Damian mówił ci co będzie jutro?
Tak. Jeżeli chodzi o mnie to dam radę. Co prawda jestem teraz jeszcze mniej przydatny niż kiedyś, ale całe szczęście oburęczność da mi szansę jeszcze ci pomóc – to mówiąc uśmiechnął się i zaprezentował parę szybkich ruchów nożem motylkowym, które sprawiły, że uwierzyłam mu bezgranicznie.
– Myślę, że jak oni zasną to bez problemu będziemy mogli odjechać. Będą spali aż do południa jak nie dłużej. Zaplanowałam już, w którą stronę powinniśmy się udać. Mam nadzieję, że wszystko wypali – stwierdziłam.
– Uda nam się. Teraz wybacz, ale muszę się wyspać. Jeżeli wstaniemy za późno to czeka nas kolejny dzień z tymi śmieciami – to mówiąc wskazał ostrzem noża Daliona i Smroda, którzy akurat dyskutowali o czymś głośno. Życząc Szpiegowi dobranoc odeszłam na bok do swojego posłania. Położyłam się i okryłam kocami próbując zasnąć. Nie było to łatwe pomimo zmęczenia gdyż Dalion i jego przyjaciel wciąż hałasowali.
                Zasypiałam i budziłam się na przemian. Byłam pełna obaw, a moje myśli były bombardowane przez dalsze plany. Pomimo późnej godziny Dalion i Smród dalej pili, ja jednak udawał, że śpię. W pewnym momencie poczułam czyjś oddech na plecach. Przeszły mnie aż ciarki, kiedy usłyszałam zapity głos Daliona.
– Miczi śpisz?
Nie odpowiedziałam czekając, aż da sobie spokój. Gdy już myślałam, że odszedł poczułam szturchnięcie w ramię. Podniosłam się i przyzwyczajając wzrok do światła lampy spojrzałam na niego.
– Czego chcesz? – zapytałam.
– Ciebie. Mam na ciebię ochotę Miczi. Kocham cię – powiedział próbując się do mnie przytulić. Odepchnęłam go. Poleciał do tyłu na plecy. Usłyszałam jak Smród parska śmiechem.
– Wyszczekana dziewucha, weźmy ją we dwoje – powiedział uśmiechając się paskudnie.
– Odpierdolcie się ode mnie! – krzyknęłam dosyć głośno. Poczułam ciepło skóry na rękojeści maczety i uspokoiłam się – dajcie mi spać.
Dalion nie dał jednak za wygraną. Podniósł się i usiadł na mnie łapiąc mnie za rękę, która chciałam go uderzyć. Drugą sięgnęłam po maczetę, ale nie zdążyłam jej wyjąć. Przytrzymał mi tą rękę kikutem.
– Chcę ciebie. Podobasz mi się już od dawna, rozumiesz piękna? – wybełkotał.
                Gdy zatkał mi usta dłonią starałam się krzyczeć i gryźć. To obudziło Damiana, który zerwał się chaotycznie i widząc co się dzieje rzucił się na Daliona. Dopadłby go gdyby nie Smród, który zrobił użytek z trzymanej w ręce butelki i rozbił ją z impetem o głowę Damiana. Chłopak padł w rosnącej kałuży krwi i już się nie ruszał. Ogarnęło mnie przerażenie. Po chwili znowu krzyknęłam, ale wiedziałam, że nic mi już nie pomoże. Na chwilę udało mi się nawet wyrwać spod pijackiego uścisku, ale po chwili do ataku dołączył się Smród, z którego ciężarem nie dałam rady walczyć. Poczułam jak przytrzymują mnie coraz mocniej. Czułam się fatalnie i miałam ochotę ich zabić, ale ich było dwóch, a jeden był zdecydowanie silniejszy ode mnie. Nagle Smród się odwrócił i zauważyłam jak jest atakowany przez Szpiega. Ogromny chłopak zasłonił się rękoma przed szybkimi ciosami nożyka Szpiega i usłyszałam jak krzyczy. Smród zaszarżował, ale nie trafił i wleciał w ścianę. Dalion wciąż mnie trzymał mocno, chociaż próbowałam mu się wyrwać. Szpieg wykorzystując utratę równowagi rzucił się na pijaka, lecz w tym momencie sam stracił równowagę zaplątując się w koc.

                To dało czas Smrodowi, który podniósł się i ponownie przeprowadził szarżę. Tym razem trafił odpychając ogromną siłą Szpiega na pobliską ścianę. Widziałam jak po uderzeniu osuwa się on na ziemię i nożyk wypada mu z ręki. Otworzył jeszcze oczy, żeby zobaczyć pięść lecącą w stronę jego twarzy. Po tym odwróciłam wzrok i krzyknęłam jeszcze głośniej. Usłyszałam tylko cztery uderzenia, w którym ostatnie było połączone z trzaskiem łamanej kości. Krzyczałam i krzyczałam mając nadzieję, że ktoś tu przyjdzie i mnie uratuje, ale w końcu nie miałam siły i pogodziłam się ze swoim beznadziejnym losem.