poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Rozdział 19: Porządek i spokój

Rozdział 19, kolejny z perspektywy Bobra. Wybaczcie za to, że ostatnio nie ma rozdziałów, no ale tak wychodzi. Postaram się jak najszybciej i jak najlepiej zamknąć ten tom, ale zobaczymy jak to będzie. Po przeczytaniu proszę Was o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym.
POV:
Bobru - Rozdział 19 - Dzień 6-7
Irek - Dzień 6-7 - Przebywa w Toruniu
Zuza - Dzień 6-7 - Wyszła po zapasy medyczne do okolicznego szpitala
-----------------------------------------------------
Rozdział 19: Porządek i spokój (BOBRU)

                Z budynku wyszliśmy dopiero kolejnego dnia. Z rana ruszyliśmy od razu w stronę Płońska. Wciąż rozmyślałem nieco o śnie, który miałem, ale wiedziałem, że na horyzoncie są poważniejsze problemy, którymi się trzeba było zająć. Analizowanie snów zdecydowanie do nich nie należało, ale jednak wciąż poniewierało się po mojej głowie, nie dając chwili wytchnienia. Odrzuciłem myśli, skupiając się przede wszystkim na dwóch celach – tym czy Feline i jej ludzie przetrwali stado, oraz nadchodzącym spotkaniem z przywódcą Zszytych. Wiedziałem, że sporo ryzykowałem planując takie spotkanie, ale warto było zaryzykować. Ten człowiek miał tyle sytuacji, żeby mnie zabić, albo pozwolić umrzeć, a mimo tego nic z tym nie zrobił. Chciał rozmawiać.
                To znacznie odróżniało go od naszych dotychczasowych przeciwników. Jedynym podobnym przypadkiem była Łapa, ale od dawna nie mogłem nazwać jej wrogiem. Przynajmniej tak sobie wmawiałem. Byłem bardzo ciekaw jak sytuacja się rozwinie, do czego to wszystko zmierza.  Miałem już jednak wszystko rozplanowane.  Kiedy Łowca pojedzie z ludźmi Feline po Potwora, Krystek na pewno będzie chciał mu pomóc, a Ika zostanie w obozie. Wtedy wykorzystam tą sytuację i wymknę się wieczorem na wspomniane w liście miejsce spotkania.
                Drogę do Płońska przebyliśmy bez problemów i w południe staliśmy już przed budynkiem szpitala, w którym był obóz Feline. Sam nigdy tu nie byłem. Znałem to miejsce jedynie z opowieści. Całe miasteczko było w kiepskim stanie. Musieliśmy się przebijać przez trupy, żeby dotrzeć do odpowiedniej uliczki, na której znajdował się obóz. Tutaj jednak było znacznie spokojniej. Ten widok sprawił, że uśmiechnąłem się szeroko. Nie minęła chwila, kiedy zauważyłem, że za bramą wejściową ktoś się rusza. Mieliśmy opuszczone bronie, wiedziałem, że po akcji na arenie w Grudziądzu jesteśmy tu mile widzianymi gośćmi. Nie pomyliłem się. Po drugiej stronie ogrodzenia, w wymiętej koszuli, lekko mrużąc oczy, stał Olaf.
- Kogo to moje paskudne ślepia widzą – powiedział donośnym, ochrypłym głosem, który przypominał nieco dźwięk odpalanego silnika.
- Witaj – powiedziałem w imieniu całej grupy – Dobrze widzieć cię całego. Słyszeliśmy, że przechodziło tędy stado.
- Przechodziło – sapnął otwierając bramę – przechodziło – powtórzył.
                Gdy tylko stanęliśmy za progiem ogrodzenia zobaczyliśmy, że na dwóch, nieco ukrytych, wieżyczkach stali strażnicy. Mieli w rękach karabiny. Nie wyglądali na specjalnie podekscytowanych, raczej zmęczonych. Sam plac przed szpitalem był nieduży, ale stało tutaj parę samochodów wyglądających na sprawne, oraz charakterystyczne dwie ławeczki, które często towarzyszyły wystrojom takich miejsc.
- Wiecie kolorowo to nie było, nie ukrywam – powiedział podając każdemu po kolei rękę – Ale mamy mały obóz. Trupy nie za bardzo się nami zainteresowały. Pogasiliśmy światła, siedzieliśmy cicho i zagryzaliśmy zęby przy każdym gwałtownym ruchu ogrodzenia.
- Duże było? Stado w sensie – zapytał nagle Krystek, tuż przed wejściem do budynku. Olaf odwrócił się. Zobaczyłem w jego oczach sporo, przede wszystkim zmęczenia.
- Nawet sobie kurwa nie wyobrażasz – powiedział – Przechodziło przez to miasto przez ponad godzinę. Ponad godzina jebanej przepychanki tuż pod naszym nosem.
- Znaczy, wi-widziałem część tego stada – chłopak wyraźnie się zmieszał po usłyszeniu słów mężczyzny – ale po prostu byłem ciekaw.
- Życzę ci żebyś nigdy go nie zobaczył.
- A mieliście jakieś straty w ludziach? – zmienił nieco temat Łowca.
- Dwóch - powiedział cicho. Minęliśmy strażników, którzy skinęli do nas głowami - Mieli pecha i wjebali się akurat na zwiad po mieście. Chociaż nie wiem jakbym chciał nie mogłem im otworzyć bramy. Rzuciliśmy im spluwy przez ogrodzenie i skitraliśmy się do środka. Bronie znaleźliśmy dzisiaj z rana, w kałuży flaków dwie ulice stąd...
- Przykro mi - stwierdziłem szczerze.
- Mi też - powiedział Olaf - Ale co was tutaj właściwie sprowadza? Chcecie widzieć się z szefową? Czy coś więcej?
- Właściwie to chcę się z nią zaraz zobaczyć. Skorzystalibyśmy też z noclegu i niedużej pomocy - powiedziałem.
- Odbiliście ją i uratowaliście. Miejsce dla was znajdzie się tu zawsze - po raz pierwszy w całej rozmowie przemówił nieco bardziej ludzkim głosem.
- Dbamy o sojuszników - powiedziałem uśmiechając się delikatnie.
- A co do tej pomocy to nasz wóz został parę kilometrów stąd. Bez koła - włączył się do rozmowy Łowca.
- Auto? - zapytał Olaf.
- Samochód ciężarowy - westchnął mężczyzna.
                Olaf zaklął, prawdopodobnie po rusku.
- Dobra. Traficie do biura szefowej? Idziecie tamtymi schodami na samą górę i tam w połowie korytarza taki drzwi z napisem "Feline". Jak coś pytajcie o drogę. A wy chodźcie ze mną - wskazał Łowcę i Krystka - Ogarniemy ten burdel.
Patrzyliśmy z Iką jak trójka mężczyzn skręca w jeden z korytarzy szpitala i po chwili znika w jego odmętach. Część mojego planu już się jakoś ziściła. Będą zajęci pewnie cały dzień jak nie dłużej. Teraz mogłem spokojnie ogarnąć sprawę z Feline, a następnie pójść w nieznane i spotkać dowódcę Zszytych.
                Ruszyliśmy wskazaną przez Olafa drogą i niedługo staliśmy na najwyższym piętrze. Szpital był dosyć nieduży, ale tętnił życiem. Wiedziałem, że obóz Feline jest zdecydowanie najmniejszym w okolicy nie licząc tego powstającego w Płocku, ale i tak mieli tutaj bardzo ciekawą atmosferę. Przypominała trochę tą z Ostoi, gdzie każdy gdzieś się spieszył, miał swoje zadanie, wszystko było zorganizowane i czuć było, że społeczność radzi sobie ze wszystkim. Na ostatnim piętrze mieliśmy małe problemy, ale człowiek, który wyglądał na kucharza szybko nakierował nas na odpowiedni drzwi, niosąc dwie skrzynki wypchane ziemniakami i gwiżdząc pod nosem.
                Stanęliśmy pod drzwiami do biura Feline. Denerwowałem się nieco, bo wiedziałem, że jest ona dosyć specyficzną osobą, ale była moją sojuszniczką, więc wewnętrznie czułem, że nie ma się czym przejmować. Zapukałem. Ika stała obok mnie i widziałem stres na jej twarzy. Zdążyłem już zauważyć, że nie lubi ona za bardzo nowych miejsc, ale wiedziałem też, że muszę ją zabierać na te misje bo znała się na uprawianiu roślin najlepiej z całej okolicy. Mogła dokładnie powiedzieć czego potrzebujemy w naszym nowym obozie i pomóc nam uruchomić produkcję jakiegokolwiek pożywienia, szczególnie, że zima dopiero co się skończyła.
- Proszę - usłyszałem z wnętrza. Głos był niesamowicie opanowany i spokojny.
Weszliśmy do środka.
                Naszym oczom ukazał się gustownie urządzony gabinet, który kiedyś musiał należeć do ordynatora albo dyrektora szpitala. Wystrój pozostał podobny, bo poza dużym, dębowym biurkiem, skórzanym fotelem, dwoma krzesłami oraz niedużą półeczką, wypchaną po brzegi książkami, nie było prawie nic. W kącie, na niedużym stoliku stał jeszcze gramofon, z którego dobywała się muzyka klasyczna. Tak dawno nie słyszałem żadnej muzyki, że odruchowo się uśmiechnąłem, chociaż nie byłem wielkim fanem tego gatunku.
                Za biurkiem siedziała chudziutka dziewczyna w moim wieku. Chociaż widziałem ją wtedy na arenie w Grudziądzu to teraz rzuciło mi się w oczy coś, czego nie zauważyłem w zgiełku walki. Jej oczy. Były tak niebieskie, że zdawały się pochłaniać okoliczne barwy. Wyglądały jakby świeciły delikatnie w ciemności. Dowódczyni siedziała na fotelu z kolanem uniesionym tak, że opierała o niego podbródek. Kiedy jednak weszliśmy wstała, przeszyła nas wzrokiem i uśmiechnęła się delikatnie.
- Bobru - powiedziała uprzejmym głosem - Myślałam, że nigdy mnie tu nie odwiedzisz.
- Czasy się zmieniają, a ja mam sprawę - powiedziałem podchodząc bliżej biurka i podając jej rękę. Uścisnęła ją z zdecydowanie większą siłą niż się po niej spodziewałem.
- Sprawę to mam ja. Nie zdążyłam jeszcze Ci podziękować za ratunek, a jestem pewien, że gdyby nie Ty to skończyłabym swoje życie w tej klatce. Mój obóz i moi ludzie są twoimi dłużnikami - powiedziała ciepło, chociaż uśmiech na jej twarzy zniknął.
- Będziesz mogła mi się odwdzięczyć, więc o to się nie martw - powiedziałem po czym odwróciłem wzrok w kierunku Iki - To jest Ika. Jest kobietą, która zajmuje się uprawianiem ziemi i ogrodnictwem w moim obozie - przedstawiłem towarzyszkę, która idąc w moje ślady wymieniła się uściskiem dłoni z Feline.
- Miło mi poznać - powiedziała nieco obojętnie po czym usiadła pokazując nam krzesła - Przejdźmy do interesów. Mów co cię tu sprowadza Bobru - zaproponowała.
- Nie wiem czy pamiętasz ustalenia podczas spotkania w Inowrocławiu, ale miał powstać nowy obóz. Przy rzece, niedaleko stąd, żeby nieco odciążyć te tereny - zacząłem. Kiwnęła głową na znak, że pamięta - I udało się. Zajęliśmy dobrą pozycję w Płocku i przyjechałem tutaj, żeby cię o tym poinformować, a także dowiedzieć się, co o tym myślisz i poprosić, a raczej zapytać o parę rzeczy - rozgadałem się utrzymując z nią kontakt wzrokowy.
- Mianowicie? - przeszła do konkretów z nutką zaciekawienia w głosie.
- Zapasy i ludzie. Ale spokojnie, potrzebujemy głównie leków, których zapewne macie pod dostatkiem oraz jakichkolwiek nasion, z których moglibyśmy zacząć uprawę - powiedziałem.
- Z lekami nie będzie żadnego problemu, ten szpital wydaje się mieć ich pod dostatkiem. Ale że Dziara lub Ben nie dali wam żadnych nasion przed wyjazdem to mnie nieco dziwi - odpowiedziała. Zanim zdążyłem coś powiedzieć to do rozmowy wtrąciła się Ika.
- Interesują nas trochę inne nasiona niż te sadzone w Ostoi. A słyszałam nieco o waszych ogrodach na dachu.
- Jak dużo was interesuje? - zapytała niebieskooka.
- Tyle żeby zacząć. Do reszty dojdziemy sami - odpowiedziała Ika.
- Zanim się rozgadacie na ten temat, to wolałbym pogadać najpierw o ludziach - wtrąciłem - Mam jeszcze parę rzeczy do przemyślenia i muszę odpocząć po tym co się stało w drodze.
- Wyglądasz rzeczywiście marnie Bobru. Dobra, mów jak to według Ciebie powinno wyglądąć.
- Chociaż moi ludzie bez problemu ogarną rzeczy takie jak zasadzenie nasion czy gotowanie to przydałyby mi się ręce do pracy. Czy to do obrony obozu czy to do jego fortyfikowania - rozwinąłem myśl.
- Sama nie mam zbyt wielu ludzi - zaczęła.
- Wiem. Nie proszę o stałą pomoc, chyba, że sama będziesz chciała kogoś na stałe do mnie przydzielić, ale każda osoba może zrobić różnicę. Druga taka grupa wyruszyła po ludzi z Inowrocławia. Jak obóz w Płocku stanie na nogi to sam mogę ci ich odwieźć - obiecałem.
- Dobra - powiedziała po chwili zastanowienia, zmieniając przy tym nogi na krześle. Muzyka zatrzymała się na chwilę, ale po chwili znowu zaczęła grać - Do jutra rana będziesz miał gotowych ludzi. Nie wiem ilu, ale postaram się odstąpić tylu ile będę mogła.
- Dziękuje - powiedziałem uśmiechając się.
- Wiesz, to jest pewna inwestycja. Bycie jedynym takim obozem wysuniętym na wschód nie jest niczym łatwym. Z wami niedaleko powinno być znacznie lepiej.
- Nazywaj to jak chcesz - powiedziałem kiwając głową. Jej oczy zdawały się przenikać moją duszę.
- To wszystko? - zapytała odwrcając wzrok.
- Nie do końca - powiedziałem. Poczekałem chwilę aż sama spyta, ale ta cierpliwie czekała - Chcę wiedzieć co wiesz o Zszytych.
                Feline znowu zatrzymała na mnie wzrok. Z jej twarzy nie dało się za dużo wyczytać. Po chwili, gdy w pomieszczeniu słychać było tylko muzykę i nasze oddechy, odezwała się:
- Tyle co nic. Na pewno mniej od Ciebie. Jedynego jakiego widziałam sama to w drodze do Torunia przed spotkaniem w Inowrocławiu, a sporą grupę także w Grudziądzu na arenie. Wiem, że ci szaleńcy noszą skóry martwych przyszyte do swoich ciał jako elemnet kamuflażu. I to właściwie tyle. Nie mam pojęcia ile ich jest, gdzie są i jakie mają zamiary - odpowiedziała na moje pytanie dosyć wyczerpująco. Przyjemnie się z nią rozmawiało.
- Okej. Miałem nadzieję się czegoś dowiedzieć, ale skoro tak samo przedstawię ci wiadomości, które udało się nam zebrać. Są wszędzie. Jest ich na pewno ponad setka, ale nie zdziwiłbym się jakby ich liczba sięgała tysiąca. Noszą kamuflaż, który chroni ich przed uwagą trupów i pozwala przemykać się niepostrzeżenie, przez największe stada - zacząłem wylewać z siebie informacje.
- Może my też tak powinniśmy. Na pewno pomogłoby to nieco w naszych marnych życiach - rzuciła bardziej żartem niż serio.
- Ich dowódca nazywa się Krawcem. Podejrzewam, że mają w obozie parę osób, które zajmują się przygotowywanim kawałków skóry do przyszycia, chociaż nie zdziwiłbym się jakby jedynym, który się na tym zna był Krawiec. Nie mamy pojęcia gdzie jest ich obóz, ale wiem dwie ważne rzeczy - mają na pieńku ze Złomiarzami, co jest nam bardzo na rękę, a dodatkowo mają bardzo dobrze rozbudowany wywiad - powiedziałem.
- Po czym wnioskujesz to ostatnie? - zapytała zaciekawiona.
- Chcieli mi przekazać wiadomość i wiedzieli dokładnie gdzie mnie szukać, chociaż byłem w drodzę. Nie zdziwiłbym się jakby wiedzieli, że teraz tu jestem - odpowiedziałem.
- To nasi wrogowie czy sojusznicy? - zapytała.
- Raczej to pierwsze, chociaż sam już nie wiem. Mam nadzieję, że się w jakiś sposób dowiem.
- Mam nadzieję, że nie będzie to jakiś szalony sposób - odpowiedziała.
- Nie będzie - skłamałem.
- W porządku - odpowiedziała po chwili wahania - Możesz teraz nas zostawić same na babskie pogaduszki, a sam iść odpocząć. Mamy tyle wolnych pokoi, że przygotowałam cztery oddzielne dla was. Stołówkę bez problemu powinniście znaleźć, bo jest niedaleko miejsca, gdzie będziecie spać. Ale jak coś pytajcie. Wszyscy tutaj wiedzą wszystko.
- Dziękuje - odpowiedziałem - Za wszystko.
                Zostawiając nieco wystraszoną Ikę z szefową obozu w Płońsku sam ruszyłem na dół w poszukiwaniu swojego pokoju. Chociaż opisy gdzie co znaleźć nie były dokładne to jednak nie miałem problemu ze znalezieniem i stołówki i swojej kwatery. Ludzie zawieszali na mnie zaciekawione spojrzenia. Społeczność była naprawdę zamknięta jak tak patrzyła na każdego nowego przybysza. Byłem ciekaw ilu z tych ludzi jutro ruszy ze mną spowrotem do domu. To była naprawdę ciekawa kwestia.
                Korzystając z gościnności spróbowałem jedzenia na stołówce i tutejszy kucharz, grubszy mężczyzna o ksywce Siekierka naprawdę dawał rade. Zjadłem z apetytem przysłuchując się rozmowie dwóch strażników, którzy wciąż przeżywali przechodzące tędy niedawno stado. Najadłem się do pełna jedną i to niecałą porcją i ruszyłem do swojego pokoju. Nie były to niewiadomo jakie warunki, ale też nie było na co narzekać. Miałem łóżko, stolik, lampkę oraz dwa krzesła i niedużą szafę. Widać było, że Feline czy jej ludzie, przygotowali ten pokój specjalnie z myślą o gościach.
                Nie miałem pojęcia, która jest godzina, ale byłem pewien, że do północy mam jeszcze sporo czasu. Rzuciłem się na łóżko, które o dziwo było znacznie wygodniejsze niż na to wyglądało. Złożyłem ręce pod głową i chłonąc to jak dobrze mi było z pełnym żołądkiem oraz jak rozkosznie dało się zatopić w miękkiej kołdrze powoli zacząłem odpływać. Rytm wody płynącej w rurze utulił mnie całkowicie do snu. Czułem zmęczenie i byłem obolały, bo jak zwykle przeleciałem w losowym kierunku zdecydowanie zbyt wiele metrów nie dotykając ziemi. Musiałem nad tym mocno popracować.
                Obudziłem się po jakimś czasie. Wydawało się to tak nagłe jak samo zaśniecie, ale z drugiej strony czułem się wypoczęty i ogólne samopoczucie się poprawiło. Wstałem i przeciągnąłem się. Nóż i pistolet wróciły na swoje miejsca, a ja ziewając wyszedłem z pokoju. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to to, że paliły się światła. Oznaczać to mogło tylko tyle, że pora jest już późniejsza, albo bardzo późniejsza. Ruszyłem w stronę stołówki żeby się przekonać.
                Zegar wskazywał godzinę dwudziestą drugą. Wiedziałem mniej więcej o jaki las chodzi i wiedziałem, że jeżeli zaraz nie wyjdę to nie będę miał szans dotrzeć tam na czas pieszo, chociaż nie wiem jakbym chciał. Droga powrotna nie stanowiła już problemu, ale teraz kluczowym sojusznikiem był czas. A ten nie pozwalał mi na dłuższe ociąganie się. Zastanawiałem się czy jest z tego miejsca jakieś drugie wyjście. Pokręciłem się nieco po parterze, starając się nie wzbudzać specjalnych podejrzeń. Zauważyłem, że są jeszcze drugie drzwi, które prowadziły na tyły budynku.
                O dziwo były one otwarte, a miejsce, w którym się znalazłem musiało być po prostu wyjściem ewakuacyjnym. Nie miałem pojęcia dlaczego nikt go nie pilnował, ale znalazłem się na tyłach szpitala, gdzie stały przepchane śmieciami kontenery oraz panował tak okropny smród, że ciężko było złapać oddech. Pochyliłem się i przechodząc do bardziej skradającego się trybu ruszyłem przed siebie. Nie obawiałem się za bardzo patrolu ludzi Feline, bo wiedziałem, że tak naprawdę po tym jak przez miasto przeszło Stado z pewnością nikomu nie będzie się śpieszyło na wieczorne patrole. Strażnicy woleli obserwować okolicę zza bezpiecznych murów. Martwiłem się nieco, że drzwi, którymi wyszedłem ktoś wykorzysta żeby wejść, albo będą zwyczajnie zamknięte, ale wiedziałem, że w samym obozie wciąż jest masa uzbrojonych ludzi, więc o katastrofę raczej ciężko.
                Same miasto było opustoszałe. Nie brakowało pojedynczych trupów, ale wyglądały one na niedobitki, którym albo brakowało nóg, albo jeszcze większej części ciała, a także tych, które zostały w tyle jedząc. Reszta została zebrana falą przez stado, które równie dobrze mogło teraz iść w stronę Płocka. W sercu zakłuło mnie na samą myśl o tym. Martwiłem się obozem, chociaż wiedziałem, że zostawiłem go w rękach Łapy, a ona jak mało kto znała się na trzymaniu rzeczy w ryzach. Ominąłem kolejne osiedle, wychodząc na drogę główną biegnącą na wschód. Zabiłem trzy trupy, które wyjątkowo blokowały mi dalszą drogę i ich nie zabicie kosztowałoby mnie wiele czasu. Poczułem się trochę jak na samym początku, kiedy to wybiegałem jeszcze wystraszony z domu, nie mając na koncie ani żywej ani martwej duszy. A teraz był kim innym. Zabijałem żeby przetrwać i żeby zapewnić to przetrwanie moim ludziom. Nie wahałem się przed prawie niczym. Kiedyś, za czasów Królowego Mostu miałem jeszcze takie wahania, ale teraz wyglądało to inaczej. Byłem pewien, że jedyną drogą ochrony najbliższych było stanowcze działanie i zabicie problemu.
                Do lasku doszedłem po około godzinie. Księżyc w pełni sprawiał, że nie musiałem nawet używać latarki, co dodatkowo mi pomogło w tym żeby nie rzucać się specjalnie w oczy. Nogi się delikatnie pode mną uginały, a umysł zastanawiał się "co ja najlepszego wyrabiam?", ale dzielnie szedłem do przodu. Postanowiłem zaufać i spróbować negocjować z Krawcem. Nie byłem właściwie pewien jakim jest człowiekiem. Ale wiedziałem jedno - był zupełnie inny od moich tymczasowych przeciwników. Nie wiedziałem nawet czy do końca go tak nazywać, ale z drugiej strony przeczucie mówiło mi, że nim właśnie jest.
                Gdy zagłębiałem się w drzewa, przedzierałem przez krzaki, czułem coraz bardziej, że ktoś jeszcze tu jest. Nie umiałem dokładnie tego opisać. Miałem broń w pogotowiu, ale zdawałem sobie sprawę, że właściwie szedłem w nieznane i nie miałem zbytnio szans jeżeli to rzeczywiście była zasadzka. Zwątpienie ciągnęło mnie do tyłu, ale ja dzielnie szedłem do przodu.
                Nagle usłyszałem szelest. Na polanę wyszedł mężczyzna. Powstrzymałem się od odruchowego podniesienia pistoletu. Mimo to wciąż trzymałem rękę w pogotowiu do wyciągnięcia broni i nawet się przed tym nie ukrywałem. On jednak wydawał się być tak spokojny. Ziała od niego tak niesamowita aura. Był ubrany w czarną kurtkę, czarne spodnie, na dłoniach miał rękawiczki. Jego twarz była gładka, co sprawiało, że z jednej strony wyglądał bardzo młodo, ale z drugiej miał tak mocno zarysowaną szczękę, że ciężko było nie nazwać go mężczyzną. Jego włosy miały nieduży przedziałek, który rozdzielał je na lewo i prawo po obu stronach jego twarzy.  Nie było po nim widać niczego.
- Przyszedłeś – zauważył. Miał bardzo niski głos.
- To dziwne miejsce na spotkanie.
- Mogłem przyjechać do twojego nowo powstałego obozu – powiedział, bez problemu wskazując ten fakt – ale nie w tym rzecz. Chciałem z Tobą pogadać na dosyć neutralnym gruncie. Zapytasz dlaczego, dosyć neutralnym? Ponieważ wszystko dookoła jest pod moją kontrolą. Ale nie jestem tyranem ani wrogiem. Jestem sojusznikiem, którego musisz po prostu zrozumieć – zaczął bezpośrednio.
- Sojusznikiem? Nie wiem właściwie kim jesteś i za kogo cię uważać – powiedziałem ostrożnie.
- Jedynym wrogiem w okolicy jest Wanda i jej ludzie. Reszta jest dla mnie neutralna. To, że pomogłem tobie i twoim ludziom nie oznacza, że zrobiłem to żeby się zaprzyjaźnić. Zrobiłem to żeby zadać cios Wandzie. Reszta to tylko dodatek – powiedział.
- Całkiem wygodne wyjaśnienie. Dlaczego tak się na nią uwziąłeś? – zapytałem.
- Zabiła wielu moich ludzi. Bez większego powodu, dla zwykłej satysfakcji i marnych zapasów. A takich rzeczy nie przepuszczam płazem. Zresztą jesteśmy bardzo podobnymi ludźmi – wytłumaczył. Staliśmy teraz o parę kroków od siebie. On wyprostowany i pewny siebie, ja lekko przygarbiony i gotowy do akcji. Mogłem go zabić w tym momencie. Ale to nie mogło się tak skończyć.
- Czego ode mnie chciałeś? – zapytałem.
- Współpracy – odpowiedział prawie natychmiast.
- Na jakich zasadach i czemu ze mną? Odpowiadam pod Toruniem czy tego chcę czy nie. Dlaczego nie zawrzesz takiego paktu z Dziarą? – zapytałem coraz ciekawszy tego wszystkiego.
- Toruń i Inowrocław to tak duże miejsca, że z nimi akurat przeprowadzę negocjacje. Ale po drodze mogę już zacząć budować sojusze i postanowiłem zacząć od najcięższego – czyli tego z tobą. Wiem, że pojawiam się znikąd i żądam różnych rzeczy, ale chyba to nie będzie nic złego. Bo teraz też jakbyśmy żyli w sojuszu, tylko od teraz byśmy nie musieli się siebie bać. Moglibyśmy nawet sobie jakoś pomagać.
- Musi być jakieś ale.
- Prowadzę wiele badań, z chęcią się podzielę swoimi wynikami i z waszą pomocą uda nam się odbudować to wszystko. Albo dostosować ludzi do tego stopnia, że nie będę musieli obawiać się martwych – powiedział – Ale jest takie, że każdy obóz, oprócz Torunia, musi dostarczyć mi kogoś, kto będzie moim zakładnikiem, na wypadek, gdyby coś miało pójść nie tak. Jakby jednak wszystko się udało to będą oni bezpieczni. Jak osiągniemy wspólnie jakieś cele to będziemy mogli pomyśleć o usunięciu tego ograniczenia. To jedyny poważny warunek. Dodatkowo domagam się współpracy na wysokim poziomie, wtedy nikomu nic się nie stanie, a my szybko staniemy na nogi.
                Spojrzałem na niego ostro. Czuł się tak pewnie jakby mógł rozdawać wszystkie karty i widział jaka karta ląduje teraz na stole. Dlaczego?
- Czemu Toruń nie musi nikogo dostarczać? – zapytałem.
- Bo sam sobie wziąłem jednego z ludzi z Torunia. Ba, mógłbym go zaliczyć od razu za twój obóz, ale to byłoby za proste…
- Co masz na myśli? – zapytałem czując się niepewnie.
- Zanim odpowiem muszę wiedzieć czy masz jakieś pytania i czy podjąłeś jakąś decyzję – powiedział.
- Jak mówiłem – to nie jest moja sprawa. Ja nie szukam kłopotów i dziękuje za to co twoi ludzie zrobili w Grudziądzu. Ale to Toruń ma ostateczne zdanie. Ja osobiście ci nie ufam ani trochę – powiedziałem szczerze.
                Krawiec się zaśmiał.
- To bardzo mądrze z twojej strony. Myślę, że jakbyś szepnął w najbliższym czasie parę miłych słówek w Toruniu czy Inowrocławiu to wyszłoby na dobre. Nie chciałbym, żeby coś złego spotkało mojego sojusznika – odpowiedział z nieukrywaną groźbą.
- Złego? – zapytałem kładąc dłoń wyraźnie na rączce pistoletu.
- Złego. Stado jest teraz naprawdę blisko Płocka. Mogę je bez problemu odciągnąć, ale nie wiem czy zdążę przenieść wiadomość do moich ludzi, którzy kierują biegiem stada…
Chciałem coś powiedzieć, ale zanim wypowiedziałem chociaż słowo, to przemówił znowu on. Przez całą rozmowę wyraz jego twarzy się nie zmieniał. Zupełnie jakby to co widzę wciąż było maską.
- Ernest. On jest moim zakładnikiem – powiedział. Przez dwie sekundy to do mnie nie doszło.
- Ty skurwielu… - powiedziałem podchodząc krok bliżej i sięgając po pistolet. Wyciągnąłem go naprawdę szybko. Wycelowanie w niego nie sprawiło mi też żadnych problemów. Ale wtedy usłyszałem jak z okolicznych krzaków, nagle, zupełnie znikąd, pojawia się prawdziwa fala tych samych dźwięków. Metalicznych pstryknięć. Nagle naokoło mnie rozjaśniło się około trzydziestu punktów, które trzymały w rękach małe lampy. Cała polana rozjaśniła się oślepiającym blaskiem.
- Możesz mnie zastrzelić, tylko pytanie co dalej. Moi ludzie może i nie przepadają za bronią palną, ale umiemy z niej korzystać. Nie wyszedłbyś z tego żywy, a Twoi ludzie cię potrzebują. Pomyśl jakby się zachowali jakbyś nie wrócił na noc do obozu. Jakby poradzili sobie w Płocku bez ciebie. Dlatego odłóż broń i odejdź. Znasz zasady. Jeżeli jutro w tym miejscu nie pojawi się zakładnik to przejdziemy do nieco chłodniejszych stosunków. Tego możesz być pewien – powiedział, po czym nie czekając na moją reakcję odwrócił się i machnął ręką. Światła momentalnie zgasły, prawie tak szybko jak się pojawiły.

                Stałem osłupiały przez kolejną minutę. Nie wiedząc co o tym myśleć i co z tym zrobić. A następnie odwróciłem się na pięcie i pogrążony w myślach ruszyłem do obozu Feline.

niedziela, 2 kwietnia 2017

Rozdział 18: Dla dobra ogółu

Rozdział 18, kolejny z perspektywy Zuzy. Jest to bardzo długi rozdział, który może i sam w sobie nie jest bardzo istotny fabularnie (chociaż pod koniec pojawi się coś bardzo ważnego), ale i tak myślę, że jest ciekawym opisanie przygody. No i dochodzę powoli do swojego limitu rozdziałowego, ale postaram się naprawdę przyspieszyć pracę. Z nożem na gardle zawsze lepiej się pracuje ;) Zapraszam do czytania oraz komentowania po przeczytaniu i jakbyśmy nie usłyszeli się za pięć dni to sprawdzajcie fanpage: https://www.facebook.com/MrBobru (znajdziecie tam na pewno potrzebne informacje)

POV:
Zuza - Rozdział 18 - Dzień 6-7
Bobru - Dzień 6-7 - Jest w drodze do Płońska
Irek - Dzień 6-7 - Jest w Toruniu

------------------------------------------------------

Rozdział 18: Dla dobra ogółu (ZUZA)


                - Stan ciężki. Pomimo zatamowania krwawienia, nie odzyskuje przytomności. Kula mogła uszkodzić mózg. Jeżeli tak to już z tego nie wyjdzie. Potrzebuje lepszej aparatury. Odłamki kuli mogły ukryć się gdzieś głębiej. To cud, że ona w ogóle żyje – powiedziałam wycierając ręce w szmatkę podaną przez Józefa. Gdy rozmawiałam o medycynie stawałam się prawie taką gadułą jak Mpd.
- Ta dwójka uciekła. Nic na to nie poradzimy, przynajmniej na razie – westchnął Józef.
- Co teraz? Będzie tak po prostu leżała? – zapytała Młoda. Jej twarz, z typowej dla niej bladości, przeszła w głęboką czerwień. Oczy miała mokre od łez. Ale głos jej nie drżał. Pomimo oczywistej beznadziejności sytuacji ta starała się pokazać, że nie poddaje się. Podobnie jak leżąca na ziemi siostra.
- Musimy zdobyć parę potrzebnych rzeczy. Przeszukać miasto, zdobyć narzędzia, jakiś środek znieczulający, leki… - włączył się Medyk, który odpalił papierosa. Na jego twarzy widać było zmęczenie. Przez ostatnią godzinę walczyliśmy o utrzymanie Łapy przy życiu. Dodatkowo Medyk został postrzelony. Rana była jednak powierzchowna i zdążył już sam sobie ją opatrzeć.
- Mogę pomóc – wtrącił tajemniczy nieznajomy, który uratował nas, bezinteresownie atakując tutejszych chłopaków.
- Ja też – odezwał się Emil.
- Ty… Ty… - Młoda spojrzała na niego nienawistnie. Widać było, że kipi z niej czysta odraza do przywódcy tubylców.
- Daj spokój Młoda. Gdyby nie on, wszyscy moglibyśmy leżeć już martwi. Kupił nam wiele czasu i przeciwstawił się swoim ludziom. Wybrał nas, nie widzę powodu, żeby mu nie ufać.
- Nie wiem co w nich wstąpiło. Nie byliśmy takimi ludźmi… A przynajmniej tak mi się wydawało – powiedział poprawiają okulary na nosie – Pomogę wam. Chociaż tyle mogę zrobić.
                Westchnęłam ciężko. Mijając Mpd podeszłam do miejsca, w którym spaliśmy i sprawdziłam jak czuje się Sara. Ta przespała całą sytuację i chociaż zamieszania i krzyków było sporo, to wciąż spała. Paradoksalnie jej rana też była niebezpieczna i jej stan nie był do końca stabilny. Łapa wcale nie była jedyną poszkodowaną, która teraz znajdowała się w budynku. Obie jednak wciąż oddychały i miałam nadzieję uratować je obie. Gdy zmieniałam okład na nowy podszedł do mnie tajemniczy nieznajomy.
- Chyba jeszcze się nie poznaliśmy – powiedział. Jego głos był głęboki i kojący. Byłam pewna, że gdyby był lektorem to uwielbiałabym słuchać rzeczy czytanych przez niego – Marcin.
- Zuza – podałam mu dłoń, którą zdecydowanie, ale nie za mocno, uścisnął.
- Nie wiem czy wiesz, ale w okolicy jest szpital. Zauważyłem go gdy kręciłem się po okolicy. Myślę, że tam warto będzie uderzyć – zaproponował.
- Mogę zapytać dlaczego nam pomagasz? – przerwałam mu, zbyt ciekawa tego, żeby pominąć taką informację.
- Wierzę w dobro na tym świecie. Wkradłem się tutaj, żeby zobaczyć kto tu urzęduje i gdy zobaczyłem jak tamten chłopak celował do bezbronnego człowieka, a reszta z was stała tak ze strachem widocznym z daleka, postanowiłem zainterweniować – wytłumaczył – I widzę, że nie myliłem się. Przynajmniej co do was… - te ostatnie słowa dodał pod nosem. Czułam, że nie były skierowane do mnie.
- Spore ryzyko. Jesteśmy wdzięczni, ale wciąż nie wiem czy bym tak zrobiła – powiedziałam.
- Widzisz w takich czasach trzeba w coś wierzyć. Ty też na pewno w coś wierzysz. Masz jakiegoś anioła stróża, który czuwa nad tobą i mówi ci co jest słuszne, a co nie – podrapał się po brodzie.
- Może. Teraz jednak musimy iść. Anioł Stróż Łapy chyba przyspał, bo jest umierająca – ucięłam temat.
                Marcin stał jeszcze chwilę przy mnie po czym ruszył w stronę wyjścia. Miałam nadzieję, że po prostu chce poczekać na mnie na zewnątrz, a nie, że rusza w swoją stronę. Gdy wzięłam potrzebne rzeczy i przepakowałam mój plecak, tak żeby było w nim więcej miejsca na lekarstwa, zaczęłam szukać Emila. Ten był już gotowy. Miał na plecach coś przypominającego połączenie plecaka i torby turystycznej. Wspólnie poszliśmy w kierunku wyjścia, gdzie parę minut temu zniknął Marcin.
                Gdy wyszliśmy na zewnątrz zauważyliśmy mężczyznę stojącego przy tylnej furtce.
- Gotowi? – zapytał. Pokiwaliśmy głowami. Otworzyliśmy ostrożnie tylne wyjście i po kolei zaczęliśmy schodzić w dół zboczem wzgórza.
- Idziemy na piechotę? – zapytał Emil.
- To dosyć niedaleko – zauważyłam.
- Tak, ale nie przydałoby się wziąć naprawdę sporo tych wszystkich leków? Jak już tam i tak idziemy, moglibyśmy zapakować trochę więcej tego wszystkiego – powiedział okularnik.
- Pomysł nie głupi – stwierdził Marcin – Zobaczymy czy znajdziemy jakiś pojazd przed szpitalem. Ważne, żeby wziąć te najważniejsze rzeczy. Reszta to tylko opcjonalna sprawa.
                Zeszliśmy kamienny schodkami, omijając miejsca, w których mogły być pułapki. Nie byłam pewna, czy koledzy Emila czegoś nie założyli bez naszej wiedzy, a jedyne czego nam brakowało to trupy na naszej głowie. Schodząc ze wzgórza widać było jakim dobrym punktem ono jest. Co prawda nie miałoby ono specjalnego sensu, gdyby nie zabudowania, które osłaniały go przed główną częścią ulicy, ale całe szczęście ta była zablokowana bramą.
- Właściwie to wy pobudowaliście te mury otaczające wzgórze? – zapytałam Emila.
- My i ci co byli tu wcześniej. Ale konstrukcja i tak jest kiepska. Przydałaby się tu ekipa budowlana z prawdziwego zdarzenia – powiedział.
Z tego co zrozumiałem właśnie tacy ludzie i materiały miały przyjechać z Inowrocławia. Byłam ciekawa jak ten obóz może wyglądać za jakiś czas.
- Szczerze wydaje mi się, że mogliście wybrać nieco lepiej to miejsce. Oczywiście jeżeli planujecie zrobić większy obóz – włączył się do rozmowy Marcin.
- Co masz na myśli? – zapytałam.
- Kawałek na zachód, zaraz pewnie będziemy to mijać, jest stare miasto. Ściśnięte budynki, pomiędzy którymi jest duża przestrzeń do życia. A same budynki nadawałby się idealnie do zasiedlenia gdyby je nieco oczyścić – wytłumaczył.
- Pewnie pomyślimy o czymś takim jak sytuacja w końcu się uspokoi – powiedziałam.
                Wzgórze zaczęło rosnąć za nami powoli. Wkroczyliśmy na ulice. Zombie zauważyliśmy prawie od razu. Zamilkliśmy i przeszliśmy do pozycji zgarbionej i nieco przykucniętej, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Zombie powoli szły w naszym kierunku, były to jednak pojedyncze sztuki. Każdy wyglądał inaczej i wydawało się, że przeszedł zupełnie inną drogę przed, a także po śmierci. Kobieta, którą mijaliśmy miała zlepione włosy od zmieszanej krwi i wymiocin. Jej policzek i duża część szyi była odsłonięta, pokazując przegniłe ścięgna i mięśnie. Kawałek dalej za nią, człapał w naszą stronę mężczyzna. Miał wygiętą nogę, którą powłóczył za sobą, a z brzucha zwisały mu, lekko wystające, flaki. Mijając ich zobaczyliśmy przed nami mężczyznę, który miał wyjątkowo zielony odcień skóry. Szczególnie to było widoczne na czole, które było napięte i wyglądało jakby zaraz miało się rozerwać i pęknąć.
                Dalej był młodszy chłopak z paskudnie rozerwanym gardłem, sama górna część ciała mężczyzny, czołgającego się z wyciągnięta w naszą stronę ręką, a także korpus bez rąk człapiący powoli i wyciągający głowę. Nie chciałam się im zbytnio przyglądać, bo widok z pewnością nie należał do najprzyjemniejszych. Emil podzielał moją niechęć, bo patrzył bardziej na ziemię niż na stwory, ale Marcin był zdecydowanie bardziej uważny. Rozglądał się, odpychając trupy, które podchodziły za blisko. Zastanawiałam się jak dowódca Zszytych mógł pracować z nimi gdy robił swoje badania. Nie dość, że było to niebezpieczne, to jeszcze naprawdę trzeba było mieć mocne nerwy.
                Wyszliśmy na drogę, która z jednej strony była usiana budynkami, a z drugiej linią drzewek oraz sporym pasem zieleni. Zastanawiałam się jak daleko jeszcze do celu, więc gdy zombie zostały z tyłu, a te przed nami były znacznie mniej liczne, to zapytałam.
- Niedaleko – odpowiedział Marcin. Było ciemno, chociaż dzisiejszą noc i tak można było zaliczyć do jasnych. Księżyc świecił i sprawiał, że nie musieliśmy nawet specjalnie używać latarek, tak długo, jak byliśmy na dworze – W sumie to dobra okazja, żeby nieco się poznać.
- Myślałam, że mamy już to za sobą.
- Tak, znamy swoje imiona, ale czy nie warto poznać czegoś więcej? Ja przed wybuchem zarazy pracowałem w biurze obsługi klienta – przyznał.
- Ja studiowałem – powiedział Emil.
- Byłam chirurgiem.
- W sumie to było głupie pytanie. Przecież zajęłaś się ranną, to było pewne. A długo jesteście w tej grupie, w której teraz jesteście? – zapytał ponownie mężczyzna.
- Spotkaliśmy się trzy dni temu – odpowiedziałam.
- Kiedy zaatakowała obóz mój i moich znajomych. No ale, chyba na dobre wyszło, patrząc jakie się z nich chujki okazały – stwierdził Emil.
- Ja w sumie podróżowałem sam od dawna. Nie miałem nigdy zbyt wielkiego szczęścia co do ludzi.
- Podróżowanie samemu nie jest takie głupie – wtrącił Emil – Poza problemem ze spaniem to jesteś mniej zauważalny, zużywasz mniej zapasów, a właściwie ludzie są… - jacy są ludzie się nie dowiedziałam, ponieważ, gdy chłopak kończył mówić, usłyszeliśmy strzał dochodzący z drogi przed nami. Marcin zareagował odruchowo łapiąc Emila pod pachę i biorąc mnie za rękę, a następnie szarżując w stronę pobliskiego murku. Był szybki. Gdy całą trójką kucaliśmy za osłoną kazał nam zostać na ziemi, a sam delikatnie się podniósł i wychylił.
- Światła – wyszeptał. Trupy z okolic doskonale pokazywały, z której strony mamy spodziewać się niebezpieczeństwa. Zaczęły podążać w kierunku, w którym szliśmy, lgnąc do hałasu.
- Co robimy? – zapytał Emil.
- Mogę do nich wyjść i zobaczyć, co chcą – zaproponował mężczyzna.
- Oszalałeś?! – powiedziałam znacznie głośniej niż planowałam, co spotkało się z uciszeniem mnie dłonią. Gdy Marcin wychylił się raz jeszcze, żeby zobaczyć czy mój głos nie zdradził naszej pozycji, kontynuowałam – Przecież to pewnie jacyś bandyci, zabiją cię.
- Wy nie zabiliście – zauważył.
- Ale… - zaczęłam.
- Was też nie znałem – odpowiedział na pytanie, którego jeszcze nie zdążyłam zadać. Zagryzłam wargę. Posłuchaj… usłyszałam głos w głowie – Podobno szukacie ludzi. Jeżeli ich ominiemy mogą dotrzeć do obozu i narobić szkód. Jeżeli czegoś szukają to wskaże im drogę, a jeżeli mają złe zamiary to po prostu ucieknę. Możecie mi zaufać?
- Uciekniesz przed pociskiem? – zapytałam zrezygnowana.
- Jestem szybki – powiedział, po czym zdecydowanie szybciej, niż się spodziewałam, wstał i podbiegł w stronę światła. Nie trzeba było czekać długo. Po chwili światła latarek zaświecił na chodniku niedaleko nas, rzucając długi cień na postać Marcina. Bałam się wychylić, zdecydowanie nie ufałam ludziom tak, jak on, więc jedynie słuchałam tego co się dzieje. Emil ponownie zachowywał się podobnie do mnie.
- Hej, szukacie czegoś? – zapytał nasz nowy przyjaciel.
Przez chwilę panowała cisza, przerwana jedynie jękiem zombie, a po chwilę dźwiękiem kilku uderzeń i upadającym ciałem. Jęk trupa zamilkł.
- Coś za jeden? – krzyknął jakiś chłopak.
- Łapy do góry – dołączył się krzyk kobiety.
- Uważajcie reszta! Może być ich więcej! – wydarł się kolejny głos, zdecydowanie bardziej męski od głosu chłopaka
- Po co te nerwy? Wyszedłem bo wyglądacie na zagubionych i chcę wam pomóc. Szukacie czegoś konkretnego? – głos Marcina był donośny i chociaż nie krzyczał, to słychać go było bardzo dobrze.
                Kolejna chwila milczenia.
- Zgubiliśmy się z rodziną – powiedział w końcu mężczyzna.
- Okej… Czego szukacie? – zapytał Marcin. Zaryzykowałam wychylenie się. Zobaczyła trójkę stojąca przed Marcinem, który miał podniesione ręce. Jego dzida była przewieszona przez plecy. Przez snop światła nie mogłam zobaczyć twarzy, albo jakichś szczegółów postaci, ale nie było wątpliwości, że ich nie znałam. Grupa składała się z mężczyzny i kobiety w podobnym wieku i chłopaka, który wyglądał na nastolatka. Widziałam, że celują do Marcina, chociaż ten spokojnie stał z podniesionymi rękoma.
- Drogi na zachód. Nie mamy kompasu ani nic, trzymaliśmy się do niedawna pewnego szlaku, ale był on zablokowany i nie mogliśmy znaleźć dalszej drogi. Przyjechaliśmy do tego miasta i teraz jesteśmy w kompletnej dupie – wyjaśnił mężczyzna.
- Wystarczy, że będzie trzymać się rzeki. Szukacie może jakiegoś konkretnego miejsca? – zapytał rzeczowo Marcin.
- Obozu. Jakiegokolwiek, gdzie znajdę bezpieczeństwo i ochronę dla mojej rodziny – powiedział.
- Jedźcie, a znajdziecie. Jestem pewien, że nie ominiecie Torunia. Jest tam duży obóz w miejscu Starego Miasta. Aż dziwne, że o nim nie słyszeliście.
- I dojedziemy tam wzdłuż rzeki? – zapytała kobieta, jakby nie do ufała jego słowom.
- Tak. Miniecie po drodze parę innych miast, ale Toruń chyba poznacie, zresztą wieczorem świeci się z daleka. Prawie na pewno wpadniecie na jakiś patrol po drodze, więc nie bójcie się ludzi. Mało w tamtej okolicy bandytów, za duże niebezpieczeństwo ze strony obozu.
                Na ulicy przez chwilę zapadła cisza.
- Dziękujemy – powiedział w końcu mężczyzna. Zobaczyłam, że opuścił broń. Jego rodzina poszła w jego ślady.
- Nie ma problemu. Trzeba sobie pomagać prawda. Jeżeli już o tym mowa, widzieliście może gdzieś w okolicy działający wóz? Nie szukam transportu tylko czego, w czym mógłbym przewieźć większą ilość rzeczy.
- Samego pojazdu nie widzieliśmy, ale popróbujcie z autami zaparkowanymi przed większymi budynkami. Ludzie rzadko je sprawdzają i tak znaleźliśmy nasze dwa poprzednie auta – powiedział życzliwie.
- Dzięki. Powodzenia na drodze – odpowiedział Marcin.
- Przyda się. Nawzajem – po powiedzeniu tego rodzina wróciła do pojazdu i po chwili odjechała w stronę, w którą szliśmy. Wyszliśmy z Emilem zza muru.
- Mówiłem, że nie będzie tak strasznie – powiedział z uśmiechem.
- Jesteś szalony – zaśmiałam się pod nosem.
- Możemy już iść? – zapytał Emil.
Kiwnęłam głową. Ruszyliśmy dalej wzdłuż uliczki. Droga, aż do samego szpitala, była w pozostałej części względnie bezpieczna. Poza trupami w niedużych ilościach, nie spotkaliśmy niczego niebezpiecznego. Zgodnie z radą spotkanej grupy sprawdzaliśmy niektóre wozy, ale nie mieliśmy tyle szczęścia co oni. Do samego celu naszej podróży nie znaleźliśmy żadnego.
                Gdy stanęliśmy przed bramą wjazdową, która była zamknięta, naszym oczom ukazał się dwuczęściowy, spory budynek, przed którym znajdowało się ogromne pole przestrzeni, którego są sporą część zajmował parking.
- Może tutaj się nam poszczęści – powiedział Marcin.
- Dasz radę otworzyć tą bramę? Mam małe problemy z nogą, Emil też jest w kiepskiej kondycji – poprosiłam go.
Mężczyzna bez słowa podszedł do bramy. Sprawnie wspiął się i przeskoczył na drugą stronę. Chwilę świecił latarką, a następnie pociągnął za coś, co musiało być zamkiem i z niedużym szmerem, który przebiegł echem po okolicy, otworzył wejście.
- A co jeżeli ktoś tu jest? – zapytał Emil.
- Nie wydaje mi się. Przynajmniej nic zorganizowanego. Nie widać śladów w trawie, parking jest całkowicie zawalony, a nie wygląda żeby ktoś tego pilnował – powiedział wskazując kolejno przestrzeń przerośniętej zieleni oraz miejsce do parkowania aut, na którym rzeczywiście nie było widać żadnego porządku – No dawajcie, chyba nie przeszliśmy tyle, żeby teraz zrezygnować…
                Nieco niepewnie ruszyłam na przód. Emil oddychał głośno, nie byłam pewna czy ze strachu, czy z emocji. Ruszyliśmy wyłożonym kostką brukiem w stronę parkingu. Gdzie-nie-gdzie widać było zaschnięte dawno ślady krwi, a także pojedyncze ciała, które bez wątpienia musiały tu leżeć od dawna. Rozglądałam się ostrożnie, o ile nasz towarzysz wyglądał na pewnego siebie, to ja obawiałam się, że w każdym momencie może pojawić się przeciwnik, który nas zaatakuje.
- Co jeżeli to zasadzka? – usłyszałam męski głos. Odwróciłam się, ale Emil nawet na mnie nie patrzył. Rozglądał się niepewnie na boki. To nie był też głos Marcina. To był głos z mojej głowy. Czy to możliwe, że nasz nowy towarzysz prowadzi nas w zasadzkę? Nie chciałam dopuszczać do głowy takiej myśli. Przecież byliśmy w takiej rozsypce, że mógł bez problemu pokonać nas w naszym obozie. Nie zrobił tego jednak. Odrzuciłam takie odczucia na bok, odetchnęłam głęboko i przyspieszyłam nieco.
- Cholera dużo tych aut – zauważył obiekt moich obaw.
- Któreś na pewno działa – stwierdził Emil.
- Myślę, że nawet większość. Wygląda na to, że ewakuacja w tym miejscu nawet się nie zaczęła. Kto wie czy to nie było jedno z pierwszych miejsc wybuchu zarazy – zastanowił się na głos mężczyzna.
- Czemu tak myślisz? – zapytałam go zdziwiona.
- Brak śladów ucieczki. Myślę, że ludzie tutaj mogli nie wiedzieć o tym, co się właściwie dzieje, dlatego tylko parę samochodów próbowało stąd wyjechać, ale było już za późno. Zresztą to jedno z bardziej pustych miast, jeżeli chodzi o trupy. Widywałem bardziej niebezpieczne wioski – wytłumaczył. Jego słowa miały sporo sensu.
                Przeszliśmy się wzdłuż kolumny aut, sprawdzając je po kolei. Marcin zaglądał przez szybę kierowcy jakby szukał czegoś konkretnego. W końcu zatrzymał się przy jednym z terenowych aut na dłużej i zauważając coś sięgnął do plecaka. Po chwili poszukiwań wyciągnął coś, co przypominało wygięty wieszak. Poprosił mnie o nóż, który mu podałam. Biorąc latarkę w usta, chwycił nóż i delikatnie podważył szybę, sprawiając, że powstała mała szpara. Oddał mi broń, po czym przez około minutę mocował się z drutem trzymanym w ręce. Wyginał go i kształtował, na coś w rodzaju rączki z pętelką na końcu. Ostrożnie przełożył wynalazek przez powstałą szparę i po chwili mocowania się drzwi stały otworem.
- Przydatna umiejętność – zauważył Emil.
- Wsiadajcie. Podjedziemy pod wejście.
- Czemu wybrałeś ten wóz? Bo jest parę większych – wskazałam coś w rodzaju małego ambulansu stojącego parę aut dalej.
- Dlatego – powiedział sięgając do stacyjki i pokazując nam kluczyki. Ponownie zaskoczył mnie swoim logicznym i spokojnym myśleniem. Wsiedliśmy, ja na siedzeniu pasażera, Emil z tyłu, a Marcin za kierownicą. Pojazd z początku odmawiał posłuszeństwa, ale gdy nieco się rozgrzał ruszył. Bak był w połowie pusty. Marcin ostrożnie wykręcił i pokonując krawężnik przejechał przez trawnik, mknąc w stronę drzwi wejściowych. Chwilę później wychodziliśmy już z pojazdu, obserwują górujący nad nami budynek.
                Zakurzona szyba od drzwi wejściowych sprawiała, że nie widać było, co jest po drugiej stronie.
- Gotowi? Trzymajmy się razem, jak zrobi się gorąco to uciekamy. Nie patrzcie wtedy nawet na to auto. Po prostu uciekajcie do obozu – powiedział Marcin.
Kiwnęliśmy głowami. Marcin, wyciągając swoją włócznię, podszedł do drzwi.  Ja nie czując się tak pewnie sięgnęłam po pistolet, a w drugą rękę wzięłam nóż. Emil trzymał tylko to drugie. Wejście nie należało do najprostszych, zawiasy kompletnie odmawiały posłuszeństwa i całą szklaną płytę trzeba było wręcz wyłamać. Na szczęście Marcin dał sobie z tym radę. Weszliśmy do opustoszałego holu. Promienie latarek zatańczyły po ścianach. Wszędzie leżały trupy. Zapach był nie do wytrzymania, od razu zasłoniłam koszulką twarz, bo nie chciałam czuć tego smrodu. Emil nawet się nie hamował, odbiegł na bok i zwymiotował.
- Cholerna konserwa – mruknął Marcin – Te trupy kumulowały się tutaj od miesięcy, ten zapach, uch – westchnął patrząc na kolejną falę wymiotów wydobywająca się z ciała Emila – Młody może zostaniesz tu? Popilnujesz auta, nam nie powinno długo zejść. Weźmiemy co się przyda i zaraz tu wrócimy.
                Emil tylko machnął ręką żebyśmy szli, po czym sam pobiegł w stronę wyjścia i świeżego powietrza. Smród był tak gryzący, że aż oczy zachodziły mi łzami. Przecierałam je, ale niewiele to dawało. Byliśmy teraz w sporej recepcji. Na lewo i prawo rozchodziły się korytarze, a za recepcją było widać dwie kabiny z windą. Marcin ruszył pierwszy, a ja szłam kawałek za nim. Zauważyliśmy na ścianie coś, co przypominało mapę budynku. Zaświeciłam na nią, a on szybko przejechał palcem po spisie pokoi.
- Pomieszczenia służbowe – zauważył tabliczkę, mówiącą o istnieniu takiego obszaru na trzecim piętrze – i magazyn – dodał pokazując kolejną, tym razem związaną z podziemiami budynku – Najlepiej by było, gdybyśmy się rozdzielili, ale nie wiadomo czy jest tu bezpiecznie. Zróbmy to szybko.
                Rozejrzałam się, świecąc latarką po ścianach. Nigdzie nie było widać przejścia na górę, ale te okazało się być nieco ukryte, w małym korytarzu na lewo od wind. Wyszliśmy powoli na klatkę schodową. Nasłuchiwałam najlepiej jak mogłam i ostrożnie wchodziłam za każdy kolejny zakręt, ale szpital wydawał się opustoszały.
- Pewnie nic nie znajdziemy… - powiedziałam szeptem, gdy wspinaliśmy się z drugiego piętra, na trzecie.
- Dlaczego tak uważasz? – zapytał Marcin.
- Nikt by nie zostawił takiego miejsca ot tak.
- Zdziwiłabyś się jak wiele innych osób tak pomyślało, dzięki czemu to miejsce zostało nietknięte. Zresztą zobaczymy – machnął ręką.
                Dotarliśmy na szczyt tej części klatki schodowej i pchnęliśmy drzwi prowadzące na trzecie piętro. Wyszliśmy na korytarz. Od razu zobaczyliśmy dwójkę trupów, która w stanie głębokiego rozkładu pełzła w drugą stronę. Gdy tylko przekroczyliśmy próg oba trupy odwróciły się w naszą stronę. Jeden z nich nie miał dolnej części ciała i pełzał powoli przy użyciu jedynej ręki, zostawiając za sobą ciemny ślad. Jego towarzysz był cały, ale jego noga zginała się w dziwnym miejscu, przez co szwendał się niezdarnie w naszym kierunku. Zanim w mojej głowie powstała myśl, żeby ruszyć do przodu i zaatakować, to Marcin już się rozpędzał.  Zombie były powolne, dlatego bez większych problemów rozpłatał głowę pierwszemu, po czym zdeptał z impetem drugiego.
- Dziwne. Nie spodziewałem się tutaj trupów – powiedział do mnie, gdy go dogoniłam.
- Mówiłam, że powinniśmy uważać – powiedziałam.
- Masz rację. Chodź, tędy dojdziemy do pomieszczeń służbowych – wskazał drogę.
                Gdy tylko przebyliśmy kolejny zakręt, zobaczyliśmy naprawdę długi korytarz, który rozwidlał się na pokoje, rozsiane po prawej i lewej dosyć równomiernie. Po chwili usłyszeliśmy krzyk. Był odległy, ale poniósł się echem po opustoszałych korytarzach. Podskoczyłam ze strachu. Nawet Marcin drgnął gwałtownie.
- Emil? – zapytałam.
- Nie. Ktoś inny tu jest. Możemy spróbować zgasić latarki – zaproponował.
Cały korytarz pokrył gęsty mrok. Jedynym źródłem światła były pojedyncze snopy księżycowego światła, wpadające przez otwarte drzwi pomieszczeń. Sam korytarz nie miał okien i za dnia, przed wybuchem apokalipsy, musiał być oświetlany sztucznym światłem. Przylegliśmy z Marcinem do ściany i trzymając jego rękaw, szłam do przodu.
- Na pewno znajdziesz  to pomieszczenie? – zapytałam niepewnie.
- Mam taką nadzieję. Bo teraz to nie jestem pewien.
                Szliśmy. Nasze kroki odbijały się cichym echem od kafelkowej podłogi. Drżałam. Przeszliśmy przez kolejny jaśniejszy obszar i Marcin zatrzymał się.
- To tutaj – szepnął. W jego głosie nie było takiej pewności jak przy wejściu do szpitala, co z jednej strony mnie uspokoiło, bo teraz byłam pewna, że to nie zasadzka, ale z drugiej wiedziałam, że gdyby nie on, to prawdopodobnie byłabym zbyt przestraszona, żeby zrobić cokolwiek. Marcin nachylił się przy drzwiach i pociągnął za klamkę. Wsunęliśmy się do środka pomieszczenia, starając się nie narobić przy tym hałasu. Było tutaj ciemno, bo drzwi prowadziły do holu, który rozgałęział się na trzy kolejne pokoje. Wszystkie drzwi były zamknięte. Zabezpieczyliśmy te za nami i spokojnie odetchnęliśmy. Tutaj byliśmy bezpieczni. W szpitalu nie było już słychać nic po tym krzyku, ale to nie zmieniało faktu, że ktoś tam był. Miałam nadzieję, że Emil nie pomyśli, że to ktoś z nas i nie wejdzie tutaj głupio, trafiając na osobę, która rzeczywiście te dźwięki wydawała.
                Na podłodze była gruba warstwa kurzu, przysłaniająca całkowicie podłogę. Nie było wątpliwości, że dawno tu nikogo nie było. Na ścianie widniał długi, przeciągły, krwisty ślad, który wyglądem przypominał jakby ktoś osuwał się zakrwawioną dłonią. Nie było jednak ciała. Marcin przyłożył ucho do każdych drzwi po kolei i przy każdych nasłuchiwał uważnie.
- Nic nie słychać – stwierdził odciągając głowę od ostatnich – Myślę, że możemy się delikatnie rozdzielić i szybko przeszukać te pomieszczenia. Coś czuje, że im szybciej stąd uciekniemy, tym lepiej.
- Okej – potwierdziłam i ruszyłam do środkowych drzwi. On wybrał lewe. Nacisnęłam na klamkę i z niemałym trudem pokonałam zardzewiały zamek. W środku przywitał mnie widok sporego, kwadratowego pomieszczenia. Zauważyłam, że stały w nim dwa stoły, wielka kanapa, w rogu była nieduża kuchnia, a na ścianie wisiał, sporych rozmiarów, telewizor. To musiało być miejsce, gdzie personel odpoczywał w przerwach, jadł i rozmawiał. Spojrzałam na przedmiot leżący na jednym ze stołów i zaskoczona podniosłam go. Był to odtwarzacz mp4. Muzyka, pomyślałam, jak dawno jej nie słyszałam. Zadowolona schowałam łup do kieszeni i nie przykładając specjalnej wagi do pozostałej części pomieszczenia wróciłam do holu. Tutaj na pewno nie było tego czego szukaliśmy.
                Wracając zerknęłam w stronę, w którą poszedł Marcin. Widziałam tylko światło latarki pojawiające się co chwilę i znikające. Nie przeszkadzając mu udałam się do ostatnich drzwi. Tutaj zauważyłam od razu, że zamek jest wyłamany. Odrobinę ostrożniej zanurkowałam do zakurzonego pomieszczenia i gdy tylko przeleciałam latarką po pokoju, to na mojej twarzy pojawił się szczery uśmiech. Był to składzik na leki. Właśnie tego szukaliśmy. Podbiegając do półek, wypełnionych przeróżnymi medykamentami zaczęłam przeszukiwać wszystko w poszukiwaniu potrzebnych leków. Szukałam zarówno tych przeciwbólowych jak i potrzebnych do znieczulenia, oczyszczenia rany, oraz ewentualnej walki z infekcją jaka mogłaby się w nią wdać. Na szali było życie człowieka i to kogoś ważnego dla naszego obozu.
                Leków było naprawdę dużo i nie patrzyłam nawet ile dokładnie czego biorę, po prostu pakowałam wszystko do plecaka, aż ten powoli zaczął się przepełniać. Marcin dołączył do mnie, kiedy opróżniałam ostatnią półkę, ładując do kolejnej kieszeni plecaka pastylki, które świetnie działały jako środek przeciwbólowy, szczególnie w dużych ilościach, a przy okazji pozwalały nieco odpłynąć, co z pewnością pomoże Łapie przetrwać ciężki okres.
- Znalazłaś? – zapytał.
- Tak. A co było w tamtym pokoju? – zapytałam.
- Szatnia. Przeszukałem parę szafek, ale właściwie nie znalazłem nic cennego. Przynajmniej nie na te czasy – powiedział ze smutkiem, wskazując złoty zegarek, który błyszczał kusząco w świetle latarki – Mam coś stąd wziąć?
- Myślę, że to co mam nam wystarczy jeżeli chodzi o leki. Mieliśmy sporo farta. Zachowaj miejsce na sprzęt – powiedziałam. Kiwnął głową. Opuściliśmy składnicę wychodząc na hol, a po chwili wracając na główny korytarz. W szpitalu wciąż panowała cisza.
- To co, teraz czas zejść do podziemi i znaleźć to czego potrzebujemy w magazynie? – bardziej powiedział niż zapytał – Właściwie to czego szukamy?
- Na pewno przydałoby się urządzenie do mierzenia ciśnienia. Wiesz takie z zaciskiem na palec. Dodatkowo potrzebujemy tych wszystkich rzeczy do przeprowadzenia operacji i stworzenia sterylnego pomieszczenia. Zasłony, rękawice, waciki, chusteczki, narzędzia do przeprowadzenia operacji. Niby dałoby się to znaleźć w mieście i użyć jakichś zamienników, ale wolę nie ryzykować. Ona jest w naprawdę kiepskim stanie – wytłumaczyłam.
- Jasne, rozumiem. Dobra, chodź za mną – powiedział i zaczęliśmy drogę w stronę klatki schodowej. Po chwili znaleźliśmy się na niej i powoli zaczęliśmy schodzić w dół. Kiedy minęliśmy parter wybraliśmy drogę jeszcze niżej. Do samych piwnic. Na schemacie najniższa część budynku nie wydawał się duża. Oprócz magazynu była tam jeszcze kostnica, miejsca do kontrolowania elektroniki i hydrauliki budynku oraz miejsce do segregacji śmieci. Nie spotkaliśmy po drodze nikogo – ani zombie, ani ludzi. Zastanawiałam się, kto jeszcze był z nami w szpitalu. Kto krzyknął.
                Podziemia składały się z jednego długiego korytarza, na którego końcu było pomieszczenie, które nas interesowało. Było tutaj obskurnie i w niczym to nie przypominało górnych partii budynku, gdzie, nawet jak na te klimaty, było w miarę czysto i schludnie. Na sufitach latały nitki pajęczyn, poruszające się delikatnie. Czuć było przeciąg, prawdopodobnie w piwnicy było dodatkowe wyjście, bądź też otwarte okno. Na ścianach widać było zacieki, które sprawiło, że miejscami pojawił się grzyb. Marcin szedł znowu przodem. Byliśmy w takim punkcie, że nie musieliśmy się za bardzo martwić tym, że ktoś nas zaskoczy. Korytarz był prosty, a wejścia do poszczególnych pomieszczeń były od siebie bardzo oddalone o paręnaście metrów. Wiedzieliśmy jednak, że jakby zaskoczyły nas tutaj trupy, to nie mielibyśmy jak uciec. Jedyna droga do wyjścia była za naszymi plecami i oddalała się z każdym krokiem.
                Minęliśmy drzwi prowadzące do rozdzielni elektrycznej, a po chwili te prowadzące do wodociągów. Przechodząc obok kostnicy usłyszałam coś. Było to zaledwie stuknięcie, ale w takiej ciszy było doskonale słyszalne. Złapałam Marcina, który najwyraźniej nie zwrócił na to uwagi.
- Co jest? – zapytał szeptem.
- Kostnica. Ktoś tam jest – powiedziałam.
- To pewnie trupy. Zostały zamknięte w tych szafkach na ciała i raczej nikomu nie przyszło do głowy żeby je uwolnić – podsunął pomysł.
- Możemy to sprawdzić? Nie chcę żeby coś nas zaskoczyło jak będziemy wracać – powiedziałam poprawiając plecak, który teraz wyraźnie zaczynał ciążyć na moich plecach.
- Jak to cię uspokoi…
                Stanęliśmy przy drzwiach do kostnicy. Nie mogłam sobie wyobrazić bardziej przerażającej sytuacji. Świat upadł, zombie chodziły po ulicach, liczba żywych spadała gwałtownie każdego dnia, a my siedzieliśmy w nocy, w piwnicy szpitala, zakradając się do miejsca, które powinno być jednym z niewielu, gdzie znajdują się trupy. Marcin nachylił się i ze skupieniem na twarzy zaczął się wsłuchiwać w to, co działo się za drzwiami. W jego oczach pojawiło się coś dziwnego. Przybliżył twarz do mojego ucha i wyszeptał:
- Ktoś tam jest – ciarki przeszły mnie po plecach. Z trudem powstrzymałam się przed wydaniem jakiegoś dźwięku.
- Co robimy?
- Wchodzimy – powiedział łapiąc za swoją dzidę. Ja chwyciłam pistolet i z lekko drżącymi rękoma czekałam. Serce zaczęło mi bić szybciej. Poczułam strach. Taki sam jak wtedy w kościele, kiedy miałam na celowniku jednego z ludzi Emila. Wtedy nie potrafiłam się przełamać i paraliż zwyciężył. Teraz nie mogłam sobie na to pozwolić. Od tego zależało życie moje, Marcina, a także Łapy.
                Marcin otworzył drzwi z impetem. Wbiegł do pokoju, a ja weszłam od razu za nim. Kostnica wyglądała dokładnie tak, jak w filmach. Światła latarek oświetliły rząd szuflad na ciała. Ściany były złożone z dwóch warstw – dolnej wypełnionej kafelkami, oraz górnej pomalowanej na biało. Na podłodze również były kafelki, które sprawiły, że nasze wejście było znacznie głośniejsze niż się spodziewałam. To co zaskoczyło mnie jednak najbardziej, to łóżko. Łóżko na którym przeprowadzano autopsje, a także przygotowano ciało do włożenia do jednej z szuflad. Ktoś na nim leżał. Był to mężczyzna, raczej w wieku Marcina, albo nawet starszy. Prześcieradło było poplamione od krwi, która wyciekała z rany na jego lewym boku. Paskudnej rany. Patrzył na nas nieco nieobecnymi oczami. Oddychał ciężko, jakby każdy kolejny oddech kosztował go więcej niż mógł sobie na to pozwolić.  Patrzyłam na niego przerażona. Marcin oprzytomniał pierwszy i zanim nieznajomy zdążył wykonać kolejny oddech, miał już przyłożone ostrze do gardła.
- Kim jesteś? – zapytał mój towarzysz.
Leżący mężczyzna zakaszlał. Próbował coś powiedzieć, ale nie wyszło mu. Nogi się delikatnie pode mną ugięły. Cofnęłam się o krok do tyłu. Wtedy poczułam uderzenie. Trafiło mnie prosto w rękę. Pistolet wypadł mi i zanim zdołałam zdać sobie sprawę co się ze mną dzieje poczułam ostrze delikatnie naciskające na moje gardło. Druga ręka napastnika powędrowała w okolicę mojego brzucha, uciskając mnie mocno i stanowczo. Poczułam zapach perfum. Kto używa perfum w takich czasach, zdążyłam zadać sobie takie pytanie, kiedy usłyszałam głos. Poczułam ciepły oddech przy moim prawym uchu.
- Rzuć broń i kopnij ją w moją stronę – głos należał do kobiety. Nie był wysoki, raczej głęboki i nieco melodyjny. Bałam się. Strach znowu mnie sparaliżował.  Napastniczka trzymała mnie mocno, tak, że z trudem mogłam oddychać. Chociaż to mogło być spowodowane głębokim strachem. Przerażeniem. Zobaczyłam zaskoczenie na twarzy Marcina. Nie wahał się jednak ani chwili. Położył swoją broń i delikatnie przeturlał ją w naszą stronę.
- Spokojnie, nie szukamy kłopotów – powiedział do nieznajomej za moimi plecami.
- To dobrze się składa, bo my również nie – odpowiedziała kobieta stanowczym tonem.
- Rozbroiłaś nas, byłbym teraz wdzięczny, gdybyś usunęła nóż z gardła mojej przyjaciółki.
- Nie tak prędko – syknęła – Coście za jedni? Pracowaliście tutaj?
- Przyszliśmy tutaj tylko po kilka rzeczy. Mamy obóz niedaleko i nasza przyjaciółka jest ranna. Dlatego nie możemy za dług… - zaczął tłumaczyć, ale nieznajoma mu przerwała.
- Gdzie jest ten obóz?
- Na wzgórzu. Parę kilometrów stąd w głąb miasta.
- Zabierzecie mnie tam? – zadała pytanie tak szybko, że przeszła mnie kolejna fala ciarek na całym ciele.
- Tylko ciebie? A on? – wskazał ręką konającego na łóżku mężczyznę.
- Jemu już nie pomożecie – powiedziała ze smutkiem w głosie – Został ugryziony. Parę minut temu.
Stąd ten krzyk, dopowiedziałam sobie w głowie.
- Rozumiem. Przykro mi – powiedział Marcin robiąc krótką przerwę – A więc jak będzie? Wypuścisz moją koleżankę i pomożesz nam zabrać co potrzebne? Wtedy możemy zabrać cię do naszego obozu.
                Uścisk nieco osłabł, aż w końcu puścił kompletnie. Ledwo utrzymałam się na nogach, ale podbiegłam kawałek do przodu. Odwróciłam się, żeby zobaczyć kim była  tajemnicza nieznajoma. Światło latarki przejechało krótko po dziewczynie, która była nieco młodsza ode mnie. Musiała mieć około osiemnastu lat. Włosy miała spięte w kok, z którego w artystycznym nieładzie odchodziły kosmyki, niedbale upchane za uszy i opadające niesfornie na czoło. Jej twarz miała mocno nakreślone rysy z nieco wysuniętym podbródkiem. Miała stosunkowo wąskie usta, nieduży nos oraz oczy, które szczególnie przykuły moją uwagę. Ozdabiały je równo nakreślone kreski, a same tęczówki wydawały się wręcz mienić w ciemności. Były one też otoczone dodatkowym czarnym okręgiem i przypominały oczy demona, kompletnie nowego gatunku. Miała bladą cerę, która ładnie kontrastowała ze strojem. Nosiła czarną, skórzaną kurtkę, która wydawała się być na nią idealnie dopasowana. Spomiędzy jej płatów wystawała koszulka, która ładnie podkreślała biust. Była szczupła, jej figura ładnie komponowała się ze wzrostem, który musiał wynosić około metra siedemdziesiąt, bo była delikatnie wyższa ode mnie. Na nogach w oczy rzuciły mi się długie, czarne buty, które sięgały delikatnie za kolano. Za nimi widać było zakolanówki sięgające ud, które prawie stykały się z niebieskimi, jeansowymi spodenkami. Oprócz tego w ręce trzymała nóż, a za nią widać było plecak.
                Uśmiechnęła się do nas szeroko. Miała ładny uśmiech.

- Pomogę wam.