sobota, 25 listopada 2017

Rozdział 24: Światełko w tunelu

Rozdział 24, kolejny z perspektywy Zuzy. Wiem, że dawno mnie tu nie było i projekt nieco podupadł, ale mam nadzieję, że ucieszycie się, że pojawił się kolejny rozdział i to taki, w którym naprawdę sporo się dzieje. Czy Płock utrzyma się pod napływem zombie? Zapraszam do czytania i komentowania, a już niedługo mam nadzieję, że widzimy się w finale ;)

POV:
Zuza - Rozdział 24 - Dzień 8
Bobru - Dzień 8 - Pomaga w obozie w Płocku
Irek - Dzień 8 - Wraca z grupą Dziary bronić okolic Torunia

---------------------------------------------------

Rozdział 24: Światełko w tunelu


                Grupa z Inowrocławia pojawiła się w tak idealnym momencie, że wydawało się to wręcz niewiarygodnie wygodne. Jednak to byli oni. Na czele z ogromnym Gigantem stali po drugiej stornie drzwi, obwieszeni broniami i gotowi do walki. Wydawali się wręcz błyszczeć, niczym światełko w tunelu. Pierwsze, co zauważyłam to to z jakim niepokojem patrzyli na Neri.
- Spokojnie, ona jest ze mną. Bardzo pomogła ogarnąć to wszystko na górze – wskazałam ręką na sufit.
- Jak wygląda sytuacja? – zapytał Gigant, w czasie gdy dwóch ludzi, których nie znałam zamykali drzwi prowadzące na zewnątrz. Nie miałam pojęcia skąd, ale mieli nawet klucze.
- To wszystko sprawka Zszytych. Wpuścili tutaj całe Stado, a przez ten cały chaos jeden z naszych strzelił próbując ich powstrzymać i sprawił, że na górze jesteśmy zamknięci. Całkowicie – powiedziałam zgodnie z prawdą.
- No to kiepsko. Z tej strony też nie zdążylibyśmy uciec, Stado zaczyna otaczać wzgórze, właściwie gdybyśmy tutaj nie weszli to prawdopodobnie bylibyśmy martwi – odpowiedział mężczyzna.
- Chodźmy na górę, tam pomyślimy co i jak – zaproponował Gigant.
                Tak też zrobiliśmy. Wróciliśmy na górę tą samą drogą, którą zeszliśmy na dół. Pójście taką grupą było znacznie cięższe, szczególnie z Gigantem, który miał spore problemy przeciskając się przez węższe punkty tunelu. Udało się nam jednak przejść przez te najgorsze odcinki i w końcu zobaczyliśmy schody prowadzące do kościoła. Podróż ponownie zajęła nam ponad pół godziny, ale na górze nie było słychać nic poza trupami. Ludzie wewnątrz obozu starali się zachować ciszę. Byłam ciekaw jak zareagują jak zobaczą nas z powrotem po tak krótkim czasie.
- Jak poszło w Inowrocławiu? – zagadałam do Giganta, czując nagłą potrzebę otwarcia ust.
- W sumie bez większych problemów – odpowiedział – Ben z chęcią odstąpił ludzi. Nie tylko tych dwudziestu. Jak jechaliśmy w tą stronę to podróżowaliśmy karawaną.
- Karawaną? – zapytała zaciekawiona Neri.
- Tak – odpowiedział powoli Gigant – Z ludźmi z Torunia i Inowrocławia.
- I gdzie oni są? – zapytałam.
- Na drodze. Stado nie tylko uderzyło tutaj. Jest naprawdę ogromne i z tego co wiem jego druga odnoga, jeszcze większa niż ta idzie w stronę Ostoi. Dziara z paroma ciężarówkami wypełnionymi ludźmi ma zatrzymać je jak najdłużej.
                Nie miałam pojęcia jaki tak naprawdę był plan. Co się działo i dlaczego Zszyci atakowali wszystkie pozostałe obozy. Z tego co zrozumiałam do tej pory wydawało mi się, że pomiędzy okolicznymi ludźmi, a tymi, którzy ukrywali się pod trupimi maskami panował pokój. Skąd nagłe działanie? Czego oczekiwał przywódca Stada, który nakierował tysiące trupów w stronę cywilizacji. Zastanawiało mnie też co stało się z dziewczyną, którą spotkałam na drodze. Mówiła, że szuka drogi do Warszawy i podróżuje na wschód. Stamtąd jednak przyszła fala zmarłych. Czy ona mogła przeżyć? Czy może dołączyła do tego orszaku i jest teraz na górze, uderzając w bramy kościoła?
                Wspięliśmy się w końcu po długich kamiennych schodach i zobaczyliśmy drzwi. Tak jak myślałam były zamknięte. Zapukałam cicho, patrząc na grupę ludzi, która obwieszona broniami stała gęsiego pode mną. To była teraz nasza nadzieja. Moja nadzieja na to, że będę mogła kolejnego dnia otworzyć oczy i walczyć dalej. Pukałam cicho, bo wiedziałam, że każdy hałas może być dla osób w kościele zabójczy. Gdy jednak nikt nie otworzył drzwi za pierwszym razem, uderzyłam w drzwi nieco donośniej. Chociaż słychać było jęki trupów, to metaliczne uderzenie wydawało się przebijać wszystko i wchodzić niczym nóż w masło w kakofonię dźwięków, która z pewnością była słyszalna w całej okolicy.
                Po czwartym razie, kiedy uderzenia były już naprawdę mocne usłyszeliśmy dźwięk przekręcanego zamka. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Marcin.
- Zuza? Neri? Już wróciłyście? Wchodźcie! – powiedział z jednej strony głośno, a z drugiej ledwo słyszalnie. Wlaliśmy się do środka, zupełnie jak wcześniej trupy na dziedziniec przez bramę. Marcin zamknął za nami drzwi, a po chwili w korytarzu pojawiła się też reszta. Po krótkim przywitaniu się przeszliśmy do głównej sali kościoła. Wszyscy poza Łapą i Sarą byli na nogach. Chociaż od naszego wyjścia minęły dwie godziny to sytuacja na górze nie zmieniła się prawie w ogóle. Być może było nawet trochę gorzej niż wcześniej, bo trupy zdawały się nacierać z taką siłą, że nawet solidne, wzmacniane drzwi wyglądały jakby miały lada chwila runąć pod natłokiem uderzających.
- Jak to się stało? – zapytał Gigant – Gdzie jest Łapa.
- Została ciężko raniona przez tutejszych i dochodzi do siebie. No i jakby nie patrzeć ich winą jest też to w jakiej sytuacji się znajdujemy – powiedział Medyk.
- Nie przesadzajmy już tak z tą winą tutejszych. Emil zadziałał impulsywnie, ale to nie jego wina, że Zszyci nasłali na nas stado. Nikt nie wie czyja to wina. Może to tylko kaprys – powiedział Józef.
- Tak czy siak jesteśmy odcięci. Rozumiem, że dół jest już otoczony? – zapytał Marcin.
- Mhm – potwierdził kiwnięciem głowy Dymitr.
- Katastrofa – rzucił Medyk odpalając papierosa.
- Nie możemy się załamywać – zauważył Gigant – Sytuacja jest ciężka, ale w tym kościele jesteśmy bezpieczni. Zszyci nie atakują, prawda? Poza otwarciem bramy nie było ich widać? – upewnił się.
- Tak. Otworzyli bramę. Było ich dwóch i we dwójkę sprowadzili na nas większa zagładę niż ktokolwiek, z kim walczyliśmy wcześniej. To jest w tym wszystkim najbardziej przerażające… - powiedział Józef.
- Tyle dobrze, że jesteśmy tutaj, a nie na zewnątrz. Mamy masę broni i amunicji. Jeżeli przeczekamy tutaj w ciszy najbliższe godziny to trupy siłą rzeczy ruszą dalej. Jak stoimy z zapasami? – zapytał się najwyższy z całego towarzystwa.
- Starczą na dwa, góra trzy dni. Reszta jest w magazynie, który jest setki zombie dalej od tego budynku – stwierdził Marcin.
- To daje nam sporo czasu do namysłu. Teraz chyba nie pozostaje nam nic poza siedzeniem tutaj i czekaniem w ciszy. Jak jechaliśmy tutaj to sporo trupów było na wylotowej na zachód. Stado idzie dalej, więc w końcu będzie musiało dać sobie spokój – stwierdził Karol siadając na jednej z ławek i zrzucając plecak oraz ogromny miecz na bok.
                Sytuacja nieco się uspokoiła. Gigant miał racje, nie mogliśmy zrobić z tego miejsca właściwie nic. Trupy napierały, momentami słabiej, ale nie przestawały, jakby były pewne, że nie mam dokąd uciec. Uparły się, żeby stać i próbować nas dorwać. Wdrapałam się na wieżę obserwacyjną, gdzie miałam doskonały widok na całą okolicę. Chociaż było ciemno to bez problemu udało mi się zauważyć linie, gdzie trupy się nieco rozrzedzały. Sięgały one jednak granic miasta, zarówno na wschód jak i zachód. Widać było, że przemieszczają się i spora część przeszła już przez centrum, ale wciąż trwało to niesamowicie powoli. Potrzebowaliśmy spokoju i ciszy. Łapa i Sara wciąż były w fatalnym stanie. Póki co zapasy nie były problemem pierwszej potrzeby, ale to mogło zmienić lada dzień, szczególnie jak stan jednookiej kobiety by się pogorszył.
                Delikatne odchrząknięcie wyrwało mnie z przemyśleń. Usłyszałam je najpierw w środku głowy i byłam pewna, że to głos mojego ukochanego, którego nie słyszałam już od paru dni. To jednak był Gigant. Schylił się pokonując framugę drzwi, po czym stanął po mojej prawicy. Widziałam jak dłonie zacisnęły mu się na poręczy. Początkowo stawiałam, że to kwestia zmęczenia, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że to zdenerwowanie.
- Odkąd tu przyjechaliśmy nie mieliśmy nawet chwili na odpoczynek. Wojna z trupami, wojna z ludźmi, a teraz jeszcze wojna z ludźmi, którzy wyglądają jak trupy – zaczął mówić, bardziej do siebie niż do mnie. Milczałam – Mogę cię o coś zapytać?
- Jasne – odpowiedziałam.
- Czy uważasz, że warto było? Iść tutaj zamiast pójść na zachód, do Ostoi, Inowrocławia czy jeszcze innego miejsca?
                To nie było najprostsze pytanie. Z jednej strony czułam się między tymi ludźmi dobrze. Wydawali się być dobrzy, o ile można było kogokolwiek określić w takich czasach tym mianem. Chcieli, żeby ten region był bezpieczny, myśleli o odbudowie cywilizacji i szukaniu sposobu na pokonanie wszystkich przeciwności losu. Odkąd jednak tutaj przybyłam miałam za sobą operację, sytuację, w której musiałam przełamywać się do zrobienia drugiej osoby krzywdy, otaczało mnie stado trupów, a końca przygód nie było widać.
- Było warto. Cieszę się, że mogę pomóc – odpowiedziałam po chwili zastanowienia.
- Wiesz, co jest głównym problemem tego świata? – zadał pytanie, jakby całkowicie zignorował moją poprzednią odpowiedź – Moralność. Szczególnie w takich grupach jak ta. Musimy ciągle decydować o tym co jest dobre, a co nie jest. Naszym problemem powinny być trupy, a celem przetrwanie. Jakimś cholernym cudem, utrudniamy sobie jednak robotę…
- Tak działają ludzie, dlatego zazwyczaj jak mam wybór, to wybieram mniejsze grupy – powiedziałam, a Karol spojrzał na mnie – To był wyjątek, ale jak powiedziałam, nie żałuje.
- Czuję, że najbliższe tygodnie zdefiniują wszystko. Boję się trochę tego co nadchodzi. Wojna nigdy nie niesie ze sobą nic dobrego – powiedział Gigant. Zawsze był pozytywny i spokojny, jeżeli panikował to coś musiało być na rzeczy.
- Nie możemy na zapas się martwić. Też czuję się niepewnie, ale wiem, że musimy sobie dać rade. Żeby przetrwać – ostatnie zdanie wypowiedziałam z pokładami entuzjazmu, które pojawiły się zupełnie znikąd. Takie sytuacje zazwyczaj zwiastowały coś dobrego.
                Nagle na dole usłyszeliśmy mały wybuch. Ktoś z kościoła wyrzucił granat i ten poleciał w środek trupów. Fontanna kończyn wyleciała w górę spadając pomiędzy pozostałe trupy, które prawie od razu uzupełniły lukę w szeregach. Gigant złapał się za głowę i pobiegł na dół. Nie było go pięć minut, a jak wrócił, był czerwony na twarzy.
- Wpadli na pomysł, żeby dźwiękiem wywabić ich z okolic kościoła, a przy okazji ich trochę wybić. Pomysł mógłby zadziałać gdybyśmy mieli setki granatów, a nie dziesięć. Odstawiłem skrzynie z nimi i kazałem im nic nie robić – powiedział oddychając głęboko. Widać, że go to zdenerwowało.
- Dobrze. Lepiej nie ryzykować – odpowiedziałam krótko.
                Staliśmy tak przez około piętnaście kolejnych minut. Rozmowa zboczyła na nieco luźniejsze tematy. Gigant opowiedział jak bez większych problemów dotarli do Inowrocławia i jak spotkali tam dawno nie widzianego i uznanego za zmarłego przyjaciela, którego nie miałam jeszcze okazji poznać. Podobno był bardzo ciekawą postacią. Dodatkowo dowiedziałam się nieco więcej o ofensywie, która była wyprowadzana na północy.  Byłam bardzo ciekawa całej społeczności, w którą dopiero zaczynałam wchodzić i miałam szczerą nadzieję, że uda mi się przeżyć do tego momentu. Trupy wciąż oblegały cały plac na wzgórzu. Nie było widać ich końca i choć ludzi i amunicji mieliśmy sporo to nie widziałam żadnych szans na zwyciężenie tego boju, nawet jakby trupy wchodziły jeden po drugim. Zwyczajnie przewaga liczebna była zdecydowanie po ich stronie.
                Nagle rozmowy przerwał nam blask. Serce mi podskoczyło do gardła. Niebo rozbłysło na niebiesko, a potem na zielono, a huk, który przeszedł okolice przywołał na moje plecy dreszcze. Z jednego z dachów ktoś puszczał fajerwerki. Pokaz wyglądał niesamowicie, szczególnie, że ostatni raz petardy puszczano na sylwestra rok temu, bo w tym roku oczywiście już nikt o tym nie myślał, w końcu trwała apokalipsa zombie. Świat się kończył. Ktoś jednak wyraźnie próbował narobić hałasu w innych częściach miasta. Żałowałam jak cholera, że brama upadła. Byłam pewna, że gdybyśmy ją odpowiednio wzmocnili i zamknęli to trupy nie byłby w stanie przez nią przejść, bo podjazd pod nią był zbyt wąski, żeby naparło na nią całe stado.
                Gigant chwycił mnie za rękę. Zbiegliśmy razem po schodkach do środka kościoła. W środku wrzało, wszyscy stali przy oknach i patrzyli, starając się dojrzeć źródła i obserwując trupy. Hałas jaki wytwarzały fajerwerki był na tyle głośny, że nie musieliśmy się przynajmniej martwić o to, że ściągniemy na siebie dodatkową uwagę.  Podbiegliśmy do grupki zebranej przy rozbitym oknie.
- …ktoś zdecydowanie chcę nam pomóc – zdołałam usłyszeć tyle zanim podeszliśmy wystarczająco blisko. Medyk pykał nerwowo papierosem, puszczając kłęby śmierdzącego dymu.
- Co robimy? – zapytał Pablord.
- Powinniśmy wykorzystać ten moment – zdecydował Marcin – Trupy się przesuwają. Jeżeli na dziedzińcu zrobi się trochę miejsca to dobrze byłoby powalczyć na dziedzińcu i zabezpieczyć bramę oraz tyły.
- Nie wiem czy to najlepszy pomysł – wtrącił Emil.
- Gorszy niż rozbicie szyby? – zapytał ironicznie Medyk.
- Przestańcie już to ciągle przywoływać do cholery jasnej – Marcin aż odwrócił się do tyłu. Pierwszy raz zobaczyłam go zdenerwowanego. Zaskoczyło mnie nieco to, że poczuł się tak pewnie, chociaż pojawił się w grupie tak niedawno.
- Dobra, masz rację. Przepraszam – powiedział starszy mężczyzna – Tak czy siak według mnie powinniśmy zaryzykować. Jak ktoś nam próbuje pomóc to albo to Toruń, albo Bobru. Obie opcje wręcz krzyczą żebyśmy walczyli i nie dali za wygraną.
- Musimy ustalić plan działania – głos Giganta standardowo przebił się przez hałas – Przygotujcie wszystkie bronie jakie mamy, każdy kto jest w stanie niech chwyta za karabin i zaraz pomyślimy co i jak.
                Na niebie po chwili pojawiły się kolejne smugi z zupełnie innego budynku. Drugie miejsce, które również odwracało uwagę zombie od wzgórza. Zszyci potrafili kontrolować przepływ trupów znacznie lepiej, ale nasza taktyka też działała. Nagle jednak uderzyła mnie myśl.
- Co jeśli to ktoś inny? Ktoś, kto chcę po prostu przejąć to miejsce – zapytałam na głos, gdy wszyscy zebraliśmy się w kółku. Było nas ponad dwudziestu.
- Wątpię – odezwał się Józef – To miejsce to chodząca fala trupów. Nawet jak ktoś chciałby je przejąć to na pewno nie teraz. Jestem pewien, że nadchodzi ratunek.
- Dobra pozostawiając domysły musimy przemyśleć dobrze jak to zrobić. Mamy dosyć ograniczoną liczbę osób i nie możemy zostawić też kościoła bez ochrony. Chociaż nic na to nie wskazuje, to w okolicy mogą kręcić się dalej Zszyci. Jeżeli wszyscy stąd wybiegniemy to przejmą to miejsce bez walki. Dodatkowo mamy tutaj dwie ranne kobiety – włączył się do rozmowy najwyższy z nas.
Wszyscy dosyć zgodnie przytaknęli. Gigant miał absolutną rację, szczególnie, że wysyłanie całej grupy na tak niebezpieczną misję było po prostu bez sensu.
- Dlatego proponowałbym rozbicie się na dwie grupy. Mamy tutaj dziesięć okien wychodzących na tą stronę placu. Gdyby każdy obstawił inne to mielibyśmy stąd świetne wsparcie – Karol wskazał dłonią rząd okien, z jednym wybitym wcześniej przez Emila – Dalej dwie osoby pilnowałby tylnych drzwi, którymi byśmy wyszli. Tak dla pewności, żeby nic nie zakradło się do środka. No i ostatecznie osiem osób wyszłoby na zewnątrz i wyczyściło jak najwięcej się da, tak żeby dostać się do bramy i ją zamknąć. Poczekamy na dobry moment i wtedy przy pomocy salwy z okien i siły przebicia powinniśmy tam dotrzeć. Wtedy wystarczy będzie oczyścić resztę i zablokować dodatkowo bramę samochodami lub czymkolwiek innym.
- Ja mogę dowodzić drużyną przy oknie – zaproponował Medyk – Wolałbym zostać jednak w środku, nie te lata żeby przebijać mi się przez tłumy trupów.
                W krótce do jego drużyny dołączył mężczyzna z kozią bródką o imieniu Dymitr oraz jego dziewczyna – rudowłosa Natalia, a także siedmiu ludzi z Inowrocławia. Do obrony drzwi został wyznaczony chłopak o imieniu Pablord oraz siostra Łapy. Cała reszta, ze mną i Marcinem na czele miała wyjść do tego piekła. Zdecydowałam się pójść z tą grupą nie dlatego, że czułam się pewnie w terenie. Bałam się, że ktoś zakradnie się do kościoła i zaatakuje wnętrze, a byłam pewna, że gdy znowu przed moim celownikiem pojawi się człowiek to znowu może mnie sparaliżować, a tutaj nie było miejsca na błędy.
                Niedługo po tym jak się przygotowaliśmy i czekaliśmy na odpowiedni moment, na niebie pojawiły się kolejne fajerwerki. Chociaż cała sytuacja trwała już dobre piętnaście czy dwadzieścia minut, to z dachów wciąż wylatywały smugi, które wzlatując w niebo wyzwalały dźwięk i rozbłysk. Trzy budynki, z których ktoś próbował odwrócić uwagę trupów i nawet im się to udawało. Byłam ciekaw, czy tajemniczy wybawiciele będą w stanie dotrzeć na wzgórze i wspomóc nas w jego oczyszczaniu.  Przeładowałam karabin i wcisnęłam dwa magazynki za pasek. Na około kościoła zrobiło się względnie luźniej, chociaż wciąż wyglądało to koszmarnie. Gigant, jako jedyny z grupy uderzeniowej, nie miał w rękach broni palnej. Ostrzył swój miecz. Wiedziałam, że tak naprawdę dzięki temu jak sprawnie nim operuje, zrobi zdecydowanie najwięcej z nas wszystkich. Oczywiście musieliśmy mu dać nieco miejsca, żeby przypadkiem nie trafił kogoś z naszych, ale mając wsparcie w postaci siedmiu strzelających ludzi, oraz kolejnych dziesięciu z okien, powinien być siłą nie do zatrzymania.
                Wszystko jednak musiało wyjść w praktyce. Stanęliśmy przed wyjściem. Była tu skrzynia z granatami, którą wcześniej zarekwirował Gigant. Podeszliśmy do niej.
- Niech każdy weźmie po granacie. Gdy zamkniemy bramę może to być przydatne – zaproponował Marcin. Także każdy z nas po kolei wziął po jednej sztuce. Emil wyglądał na nieco przerażonego niedużym, zielonym, okrągłym przedmiotem, ale reszta trzymała się nieźle. Józef wydawał się być gotowy do działania, na twarzy Marcina też nie było widać niczego poza determinacją.  Dwójka ludzi z Inowrocławia, która dołączyła do Naszej grupy trzymała się najgorzej, ale ostatecznie poza delikatnie drżącymi rękoma wyglądali całkiem groźnie. Najspokojniej wyglądała jednak Neri. Zimny wyraz twarzy nie zdradzający kompletnie nic - Jeden zostanie w skrzyni, więc jak byście mieli gdzie go użyć to użyjcie.
Pablord i Młoda, którzy mieli bronić drzwi kiwnęli głowami. Stanęliśmy pod drzwiami gotowi do akcji. Dasz sobie radę, odezwał się nagle głos mojego zmarłego męża. Tym razem to był na pewno on, bo poza dźwiękami trupów i petard w kościele panowała absolutna cisza. Miałam szczerą nadzieję, że mówił prawdę, bo im bliżej było wyjścia w falę trupów, tym bardziej się bałam.
                Spojrzałam jeszcze w stronę głównej sali kościoła. Sara podniosła się i zaniepokojona rozglądała po wnętrzu. Po utracie matki stała się cieniem samej siebie. Nasze spojrzenia się spotkały. Chociaż w kościele było raczej ciemno, nie licząc pojedynczych świec zapalonych, żebyśmy mogli pozbierać bronie, to zauważyłam jak na mnie patrzy. Pomachałam do niej, a ona delikatnie odmachała. Miałam nadzieję, że wrócę żeby dalej się nią zająć i wytłumaczyć, co tu się właściwie dzieje. Zdziwiło mnie jednak to, że obudziła się dopiero teraz. Jej rana była już w naprawdę dobrym stanie przez co powinna być już tylko osłabiona, a ona jednak spała prawie całymi dniami, nie licząc krótkich pobudek, przy których jadła, chwilę ze mną rozmawiała i znowu zasypiała.
                Marcin dał nam znak żebyśmy się przygotowali i  stanął przy drzwiach. Grupa Medyka stała już gotowa przy oknach. Na razie wybite było tylko jedno, ale wiedziałem, że lada chwila do ogólnej kakofonii dźwięków dojdzie pękające szkło. Uspokoiłam roztańczone dłonie i spojrzałam na Marcina. Uśmiechnął się do mnie.  Musiałam trzymać się reszty i osłaniać Giganta. Zauważyłam, że Marcin również zmienił karabin na swoją włócznię. Z pewnością umiał nią dobrze operować, chociaż wiedziałam, że daleko mu do tego, co Gigant wyczyniał ze swoim mieczem.
                Drzwi zostały otwarte nagle. Chociaż spodziewałam się tego, że klamka zostanie w końcu pociągnięta, to kiedy uderzyła we mnie fala chłodnego, wieczornego powietrza, a także narósł hałas trupów to moje ciało zesztywniało. Czułam się jakbym została sparaliżowana lub zamrożona. Cała grupa wypadła jednak na zewnątrz, a ja zostałam pociągnięta wraz z nimi. Gigant szybko odskoczył od nas i ściął pierwszą trójkę trupów, która znajdowała się metr od drzwi. Z okna sytuacja wyglądała znacznie gorzej, ale tutaj było widać, że zdecydowanie zrobiło się luźniej. Ruszyliśmy. Nasz ostatni bastion właśnie nabierał prędkości. Chociaż widziałam Giganta w akcji to patrzenie na niego ponownie było czymś niezwykle satysfakcjonującym. To z jaką gracją się poruszał, jak pewnie i potężnie ciął – wydawał się być maszyną w ciele człowieka.
                Gdy oczyściliśmy najbliższy kwadrat wokół drzwi to z zewnątrz wypadli za nami Pablord oraz Młoda. Dzielnie trzymali karabiny.
- Strzelajcie do wszystkiego, co uniknie naszych ataków. Nie marnujcie jednak amunicji za dużo amunicji, bo najciężej będzie przy bramie – ryknął Gigant, przebijając się przez kolejną grupę.
 Marcin wydawał się być idealnym partnerem do jego ataków. Kiedy Karol zamachiwał się i ścinał kolejne głowy, to Marcin doskakiwał i dobijał je, a także starał się odpychać trupy, które przez różne deformacje unikały ostrza. Ja nie oddałam jeszcze strzału, chociaż Józef oraz ludzie z Inowrocławia osłaniali ich puszczając krótkie, parostrzałowe serie. Ja, Neri oraz Emil wstrzymywaliśmy się póki co od strzałów, nie chcąc nikogo zranić w tym chaosie, szczególnie, że póki co wszystko układało się po naszej myśli.
                Kiedy przebyliśmy kawałek drogi, zostawiając za sobą ciało na ciele, dotarliśmy do zakrętu, skąd droga prowadziła na plac główny, którym mogliśmy dostać się do bramy. Po lewej była odnoga skręcająca do magazynu, a za naszymi plecami tylna furtka, którą teraz osłaniali Pablord z Młodą. Wysuwaliśmy się powoli do przodu, wciąż powtarzając identyczny schemat. Jedyny moment, kiedy zrobiło się gorąco był wtedy, kiedy stanęła przed nami wyjątkowo duża grupa. Gigant nie chcąc ryzykować wycofał się i pozwolił nam ich załatwić. Szybka seria z paru karabinów bez problemu przebiła zbiorowisko złożone z około dziesięciu trupów, dzięki czemu mogliśmy wrócić do poprzedniego schematu.
                Gdy wyszliśmy na plac to zaczęły się schody. Trupy były teraz wszędzie i nacierały z każdej strony. Chwilę po pojawieniu się w tym punkcie zaczęła się istna kanonada. Dźwięk tłuczonego szkła tworzył idealną parę z strzałami i upadającymi ciałami. Tutaj zachowywaliśmy dystans, bo nie chcieliśmy utrudniać zadania tym, którzy byli w kościele.  Sami strzelaliśmy, a jedynie Gigant machał mieczem, kiedy tylko miał okazję.  Za każdym razem, kiedy słyszeliśmy głośne „przeładować” Medyka to wchodziliśmy do akcji ,żeby wykorzystać moment i nie dać trupom możliwości ponownego zajęcia zdobytego terytorium. Z każdą sekundą byliśmy coraz bliżej otwartej bramy i to właśnie tam miało zacząć się piekło.
- Rzucajcie granaty – powiedział Marcin i chwycił do paska. Wyciągnął zawleczkę i cisnął w grupę trupów przy otwartej bramie.  Huk jaki poszedł zdawał się zatrząsnąć fundamentem wzgórza, ale gdy dorzuciliśmy nasze sztuki to poza ponurą mozaiką flaków zrobiło się znacznie czyściej.  Wszystko szło aż za dobrze.
                Momentem załamania była chwila, gdy Gigant zamachnął się w jednego z większych trupów jakie widziałam. Uderzenie zdawało się być tak silne, że mogłoby przeciąć samochód na pół jednak coś poszło nie tak. Trup ugiął się pod uderzeniem, ale ostrze nie chciało wyjść z jego ciała. Musiało zaklinować się w kamizelce, którą trup nosił na sobie. Gigant starał się przez chwilę siłować, ale w końcu wypuścił ostrze, a wszystkie okoliczne trupy na nas ruszyły. Byliśmy jednak już pod bramą i efektownie kładliśmy kolejne zagrożenia i zaczęliśmy powoli zamykać oba skrzydła. Szło to topornie, a Gigant, który osłaniał nas przed zombie na placu musiał się teraz schować, bo jego ostrze utonęło wśród leżących ciał. Wszyscy wyglądaliśmy jak żywe trupy – cali we krwi oraz resztkach wnętrzności.
                Skrzydła bramy jednak w końcu się spotkały. Józef sprawnie założył wcześniej przygotowaną kłódkę i zaczął obwiązywać dwa przylegające pręty łańcuchem ze stali, który znaleźliśmy w kościele. Zadania nie ułatwiały mu trupy, które desperacko próbowały wrócić na zajęty teren. Udało się nam. Plac był odcięty od drogi, a zombie nie miały szans przebić się przez solidną bramę.  Teraz pozostało oczyszczenie całego terenu obozu.
- Nie mam amunicji! – wrzasnął Emil, który wyjątkowo wczuł się w sytuacje.
- U mnie też pusto – zauważył po chwili Marcin, sięgając znowu po włócznię.
Wiedziałam, że ja też mam już ostatni magazynek. Trupy szły teraz zdecydowanie w naszą stronę, a byliśmy za daleko żeby ludzie z kościoła nas mogli osłonić. Chociaż zadanie zostało wykonane byliśmy straceni. Czułam metalowe pręty odciskające się na moich plecach i ogromny ryk za nami. To był znak, że nie możemy się już bardziej wycofać, a Marcin nie  był w stanie odpędzić wszystkich trupów. Zaczęliśmy uderzać kolbami i przepychać się żeby jak najbardziej opóźnić nadejście nieuniknionego.
                Nadeszło jednak coś znacznie bardziej nieprzewidywalnego. Z kościoła wybiegła grupa ludzi. Serce zabiło mi szybciej, bo zaczęli biec w naszą stronę. Zauważyłem na ich czele Bobra oraz starszego mężczyznę, a także około ośmiu innych ludzi, których kompletnie nie znałam, ale podejrzewałam, że muszą być to ludzie z Płońska. Podbiegli do nas i zaczęli wybijać trupy. Dali nam miejsce na oddech. Wybili całą lewą stronę i po chwili staliśmy na środku placu, a jedyne co odbijało się po okolicy to echa strzałów oraz ryki trupów za bramą. Bobru wyglądał fatalnie. Jego twarz była czerwona, a w oczach widziałam pustkę. Kiwnęłam jednak głową na przywitanie i zajęliśmy się wybijaniem reszty.
- Jesteś potrzebna w środku – powiedział nagle łapiąc mnie za ramię.
- Coś się stało? – zapytałam.
- Tak. Proszę idź tam, my zajmiemy się resztą – głos Bobra brzmiał bardzo smutno. Wiedziałam, że coś go męczy, więc nie pytając już o nic ruszyłam w stronę kościoła zostawiając wszystkich za sobą. Zdążyłam tylko zauważyć jak Gigant sięga po swój miecz i wraca do szalonego tańca, którym przebił nam drogę do bramy.
                W drodze do kościoła było już właściwie czysto. Jedyne trupy jakie mnie spotkały, niedobitki całej walki, odpychałam, biegnąc najszybciej jak umiałam. Czułam zmęczenie, ale przypomniałam sobie o tym, że mam jeszcze pistolet. Wiem, że i tak nie pomógłby nam szczególnie przy bramie, ale zrobiło mi się głupio, że wyleciało mi to z pamięci. Dobiegłam do uliczki, w której było wejście do kościoła i zobaczyłam, że Pablord i Młoda wciąż odpychają trupy, które napływały tylną furtką. Podeszłam do nich i już miałam wchodzić do środka, gdy nagle usłyszałam głośny, męski krzyk:
- Teraz! – nie należał on ani do Pablorda, ani do nikogo z naszego obozu. Wydawał się dobiegać z fali. Mogłam przewidywać co to oznacza, ale nie połączyłam faktów. Gdy zdałam sobie sprawę było już za późno. Z tłumu padł nagle strzał. Pablord dostał w ramię i upadł ciężko na plecy, trzymając się mocno za miejsce, gdzie przebił go pocisk. Nie to jednak było najgorsze. Gdyby to zakończyło się w tym momencie to prawdopodobnie wszystko byłoby w porządku. Nagle z kościoła wypadła osoba. Miała coś na twarzy i jej postura oraz strój wydawały się dziwnie znajome. Przeskoczyła nad Pablordem i pobiegła w tłum zombie, ale gdy nas mijała coś wypuściła.
                To był granat. Odbezpieczony. Chciałam odskoczyć, odkopać go, zasłonić i wykonać parę innych czynności naraz, ale jedyne co robiłam to patrzyłam jak mały obiekt turla się po ziemi. Wydawało mi się, że zobaczyłam nawet jak rozszerza się i wybucha, ale to była tylko moja wyobraźnia. Nie mogłam tego zobaczyć, ponieważ całość została zasłonięta przez Pablorda, który położył się na niego. Zdążył jedynie jęknąć:

- Uciekajcie – po czym nastąpił wybuch.

niedziela, 24 września 2017

Rozdział 23: Piekło na ziemi

Rozdział 23, kolejny z perspektywy Irka. W tym rozdziale akcja będzie nieco chaotyczna, a sam rozdział jest bardziej przejściem do tego, co będzie działo się w zupełnie innym miejscu niż obóz na drodze. Zapraszam do czytania i komentowania.

POV:
Irek - Rozdział 20 - Dzień 7-8
Bobru - Dzień 7-8 - Przebija się do obozu w Płocku
Zuza - Dzień 7-8 - Broni obozu w Płocku 

-----------------------------------------------------

Rozdział 23: Piekło na ziemi (IREK)


                Złomiarze zaatakowali całkowicie niespodziewanie. Nie byłem pewien po czym poznaliśmy, że to oni. Widać jednak było ich linie zbliżającą się do Naszego obozu na drodze. Rozcierałem obolałe uszy po tym jak zostaliśmy obrzuceni granatami błyskowo-hukowymi. Ktoś mną potrząsnął.
- Co? – zapytałem.
- Wszystko w porządku? – powtórzyła głośno Ewelina.
- Tak – odpowiedziałem podnosząc się – Co się dzieje?
- Atakują nas od północnego wschodu, z lasu. Musimy ich przepędzić, tylko ich nam brakuje teraz gdy idą trupy…
                Wspiąłem się na maskę jednej z ciężarówek i ostrożnie się wychyliłem. Strzały latały jak szalone. Pociski odbijały się od pojazdów, ale także trafiały w nas. W paru miejscach leżeli ludzie, których dobijano teraz, żeby nie przemienili się w środku.
- Jakim cudem nas zaskoczyli? – zapytał cicho Dziara, a przynajmniej ja to tak usłyszałem przez oszołomione uszy.
- Nie mam pojęcia, ja patrolowałam drogę – powiedziała spoglądając na Jonasza.
- Ja w lesie nic nie widziałem. Byliśmy tam i nikt nie strzelał, nie zauważyliśmy też żadnego ruchu, musieli się gdzieś chować – wytłumaczył się mężczyzna.
- Przejebane. No nic. Tutaj nam nic nie zrobią, ale jak ich nie przegonimy to nie będziemy mogli przygotować się na nadchodzące trupy – powiedział Dziara.
- Możemy ich wystrzelać. Mamy znacznie więcej ludzi i broni. To jakiś mały oddział – zaproponował Michael.
- Narazimy się na niepotrzebne straty, a przed nami coś znacznie bardziej ciężkiego niż grupka bandziorów – włączył się Konrad.
- Coś zrobić musimy. Jeżeli nie zajmiemy dobrych pozycji to stado nas tutaj otoczy i tyle będzie z zatrzymania – powiedziałem.
- Dajcie mi pomyśleć – powiedział Dziara opierając się plecami o drzwiczki od jednego z pojazdów tworzących mury naszego prowizorycznego obozu. Dowódca Ostoi był bardzo specyficznym człowiekiem jeżeli chodzi o planowanie. Z jednej strony często podejmował niesamowicie głupie decyzje, z drugiej potrafił zaplanować  coś tak dobrze, że mogło zaskoczyć to całkowicie przeciwnika. Według opowieści Łapy tak właśnie zdobył władzę w Toruniu. Podstępem i chytrym planem, w którego realizacji pomógł mu Bobru oraz jego grupa.
                Ludzie ustawili się bezpiecznie za barykadą. Do przybycia stada mieliśmy jeszcze trochę czasu, ale wiadome było, że ono się zbliża. Z każdą chwilą było coraz bliżej i bliżej. Nie mogliśmy zostać w tym kwadracie. Musieliśmy przygotować barykadę, którą będziemy musieli obronić, a czas uciekał. Był wciąż środek nocy. Potrzebowaliśmy odpoczynku, żeby być w pełni przygotowanymi na nadchodzącą walkę. Żywi kontra martwi, gdzieś na drodze pośrodku niczego.
- Masz rację – odezwał się w końcu Dziara. Uszy działały mi coraz lepiej, ale wciąż słyszałem delikatny pisk. Strzały prawie ucichły, Złomiarze puszczali jedynie pojedyncze serie co jakiś czas, żeby zatrzymać nas w miejscu.
- Kto? – zapytała Ewelina, która jak zwykle liczyła na to, że racja zostanie przyznana jej.
- Irek. Musimy z tym coś zrobić. Mam już nawet plan. Ryzykowny, ale powinien się udać – zaczął – Wanda na pewno nie atakuje nas bez powodu. Zapewne ten ogonek towarzyszy nam od Torunia, albo jego okolic. Osobiście stawiam, że ma do nas jakiś interes. Spróbujmy to załatwić pokojowo.
- Nie wiem czy z nimi się da – zmartwił się Jonasz. On lepiej od nas wszystkich znał Złomiarzy. Przez ponad miesiąc był ich więźniem.
- Jestem pewien, że będzie chciała rozmawiać. Po prostu wyślijmy jedną, nieuzbrojoną osobę z białą flagą. To skurwiele, ale posłańca nie zabiją – zapewnił nas. Przez chwilę zapadła cisza. Nikt nie kwapił się do wyjścia na pole, gdzie ostrzał prowadzili Złomiarze. Westchnąłem pod nosem, po czym podniosłem rękę – Doskonale. Zapytaj czego chcą i powiedz, że akurat to co tutaj robimy uratuje też ich dupska. Jak będą czegoś chcieli to zapal czerwoną flarę – w tym momencie dostałem do ręki nieduże zawiniątko – i daj nam znać. Podejdziemy.
                Nie do końca zadowolony z tego, co się dzieje przygotowałem się do drogi. Za pasek schowałem nieduży pistolet i nóż, żeby mieć się czym bronić w razie gdyby ludzie Wandy nie chcieli jednak współpracować. Wychyliłem się jeszcze przed wyjściem, żeby zobaczyć co się dzieje. Strzały ustały, ale widać było prowizoryczny obóz i palące się w nim ognisko.  Wyglądali jakby rzeczywiście chcieli czegoś konkretnego. To napełniło mnie nieco odwagą i przekonaniem, że wcale nie skończę z paroma otworami po kulach w ciele. Zgarnąłem białą koszulkę, która ktoś zostawił na jednej ze skrzynek i żegnając się z resztą przeskoczyłem przez jedną z ciężarówek.
                Szedłem pewnie, chociaż moje nogi zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Koszulkę niosłem nad sobą, machając nią delikatnie. Zbliżałem się do obozu wroga. Teraz z bliska, mogłem przyjrzeć się im lepiej. Było chłodno, ale ciepło ogniska dodawało otuchy. Przy ogniu siedziało około dziesięciu osób. Nie zdziwiło mnie ani trochę, że gdy mnie zauważyli to podnieśli bronie i wycelowali w moją stronę.
- Na kolana – krzyknął jeden z nich.
 - Przyszedłem porozmawiać – zacząłem powoli uginając kolana, kiedy poczułem uderzenie kolbą w dolną cześć nogi. Zgiąłem się i upadłem, upuszczając przy okazji białą koszulkę, której wciąż kurczowo się trzymałem.
- Widzisz, mamy dosyć podobny cel – powiedział. Był brodaczem z tłustymi, długimi włosami, które prawie błyszczały w blasku ognia. Jego wzrok nie zwiastował niczego przyjaznego – My również przyszliśmy tutaj pogadać. Gdzie jest Dziara?
- W obozie. Wysłał mnie w swoim imieniu – odpowiedziałem. Byłem pełen pokory i chociaż celowano we mnie i widać było, że marzą tylko o wystrzeleniu, to nie chciałem im dać okazji do stracenia nerwów. W tym przypadku byłem idealny do tego zadania. Cierpliwość to zdecydowanie najlepsza z moich cech.
- A ty to? – zapytała kobieta, która stała na lewo ode mnie. Była starsza, znacznie starsza. Miała siwe pasemka włosów wystające poza wełnianą czapkę oraz głębokie zmarszczki w okolicach ust i oczu.
- Irek. Nie odgrywam żadnej konkretnej roli. Szczerze to nie mieszkam nawet w Toruniu, chociaż kiedyś tam przebywałem.
- Dobra. Pijasz marne piwsko Irku? – zapytał jakby nieco przyjaźniej brodacz.
- Pijam – powiedziałem zgodnie z prawdą. Brodaty dał znak swoim ludziom, aby ci opuścili broń, a sam wyciągnął rękę w moją stronę. Chwyciłem ją, zastanawiając się co się zmieniło przez tę parę sekund. Nie chciałem jednak zachowywać się dziwnie, więc wziąłem butelkę, którą mi podali i pociągnąłem łyka. Piwo zdecydowanie było marne. Zacząłem się powoli zastanawiać czy nie cierpiałem na syndrom sztokholmski. Zdecydowanie zbyt mocno bratałem się z tymi, którzy życzyli mi źle. To, w przeciwieństwie do cierpliwości, było moją negatywną cechą.
                Rozsiedliśmy się na pieńkach i skrzynkach wokół ciepłego i buzującego ognia. Złomiarze patrzyli na mnie podejrzliwie. Nie dziwiłem się im.
- Czego chce od nas Dziara? – zapytał brodacz.
- Właściwie to chciał dowiedzieć się czego chcecie wy. Założył, że nie wpadliście na nas przypadkiem – powiedziałem szczerze. Ta taktyka rzadko kiedy mnie zawodziła.
- Dobrze założył – powiedział po chwili wahania mężczyzna – Nasza szefowa jest bardzo ciekawa, co tu się dzieje.
- Nadchodzi stado – odpowiedziałem tonem, który przesiąkał ironią – Czy naprawdę wasi ludzie muszą wszystko odbierać jako atak? – Nie wiem skąd wzięła się u mnie ta śmiałość. Zaczynałem podejrzewać, że gdzieś w głębi mnie siedzi chęć śmierci. Nie do końca mi się to podobało.
- Chociaż nasze obozy się nienawidzą i walczą to rozumiemy, że zagrożenie dotyczy też nas. Chcielibyśmy uczestniczyć jakoś w tym co się dzieje. Szczególnie jak akcja przeniesie się w nasze tereny. Chyba nie wierzysz, że utrzymacie się tutaj dłużej niż dzień? – zapytał szczerząc zęby.
- Każdy dzień daje szanse na lepsze przygotowanie obozów. Obmyślenie planu. Grudziądz leży zresztą kawałek od Torunia, a stado idzie właśnie na nas. Wątpię, żeby skręciło – zdziwiłem się.
- Toś głupi. Stado szło na rzekę, ale zmieniło kierunek marszu. To te pojeby w skórach trupów nimi sterują, a uwzięli się na nas jak nigdy. Po ich ostatnim ataku na arenie ledwo się pozbieraliśmy – powiedział, a w jego głosie dało się słyszeć desperacje.
                Ta informacja mnie nieco zaskoczyła. Ludzie przy ognisku splunęli równo do środka na samo wspomnienie o ludziach Krawca. Nienawiść działała jednak w obie strony, a ludzie Wandy byli uświadomieni. Do tego stopnia, że rozumieli kto stał za atakiem na arenie. To była bardzo cenna informacja. Jeżeli Krawiec wypowiedziałby wojnę pozostałym grupom to sojusze mogłyby się nieco zmienić. Kto wie czy Złomiarze nie stanęliby wtedy po naszej stronie.
- Myślicie, że stado zostanie nakierowane na Grudziądz zamiast na Toruń? – zapytałem bezpośrednio – Nie wydaje mi się, bez obrazy, że wybiorą mniejszy obóz.
- To nie kwestia wielkości – odpowiedział – To po prostu złośliwość i zaciekłość. Nie wiadomo czym spowodowana.
Osobiście wiedziałem, mniej więcej, co jest powodem tej nienawiści Krawca do Złomiarzy. Powód był błahy, bo poszło o jeden atak, ale Zszyci nie odpuszczali od tego momentu i atakowali ludzi Wandy na każdym kroku.
- To co planujecie teraz? – zapytałem – Zakładając, że poinformujemy was jak stado będzie się zbliżało i spróbujemy zrobić coś razem?
- Odpuścimy. Przecież i tak nie mamy jak wykurzyć was z tej drogi. Zresztą jak rzeczywiście idzie stado to nic tu po nas – zauważył Brodacz.
- Tak po prostu? – zdziwiłem się, nie wiedząc o co tutaj konkretnie chodziło.
- Tak po prostu. Macie dużo lepszą pozycję. Przygotujcie się lepiej do obrony, a raczej ucieczki – odpowiedział.
                Spojrzałem na horyzont, skąd niedługo miało przyjść stado.  Było ciemno, ale wzrok płatał figle i wyglądało to jakby coś tam się poruszało. Wątpiłem żeby był to początek fali trupów, nie słychać było jęków, które powinny być słyszalne z naprawdę dużej odległości. Tak przynajmniej wyglądało to podczas stawiania ostatnich punktów strategicznych, gdy stado oddzieliło mnie od grupy z Potwora i wpadłem na Krawca. Było za wcześniej. Spojrzałem znowu na Złomiarzy, którzy nie wyglądali na zbyt zadowolonych i chciałem wstawać.
- Już się zbierasz? Posiedź z nami. Co chciałeś ustaliłeś, a przynajmniej będzie to wyglądało jakbyśmy obgadali wszystkie sprawy świata. Śpieszy ci się tam, jak nawet w Toruniu nie mieszkasz? – kusił Brodacz, a pozostali ludzie zawtórowali.
                Zbierałem się już do odpowiedzi, kiedy usłyszeliśmy jęk. Odwróciliśmy się w kierunku źródła hałasu.  Do ogniska człapał zombie. Wyciągał ręce i zbliżał się z każdym krokiem, jęcząc przeraźliwie. Jego powykręcane ciało było coraz lepiej widoczne w blasku ognia. Jeden z mężczyzn wstał i wymierzył do niego z karabinu.
- Daj spokój – powiedział inny członek grupy – Do jednego będziesz strzelał?
- Racja – odpowiedział zmieszanym głosem niedoszły strzelec. Wyciągnął nóż i poszedł w stronę trupa.  Nikt nie zwracał na niego uwagi, w końcu zombie był tylko jeden, a zabicie pojedynczego osobnika nie powinno być zbyt trudne.  Usiadłem jeszcze na chwilę. Rzeczywiście nigdzie mi się nie śpieszyło. Nie odpalałem czerwonej flary, więc Dziara nie miał powodu żeby się denerwować. Mógł spokojnie zająć się sobą, szczególnie, że Złomiarze nic mi nie robili.
                Zdążyłem tylko zerknąć w stronę upadającego ciała, będąc pewnym, że trup został bez problemu pokonany. Poderwałem się jednak gdy ujrzałem leżącego bez głowy Złomiarza. Nie musiałem nawet patrzeć w stronę napastnika, żeby wiedzieć, czyja to sprawka. Zszyci. Pozostali w obozie poderwali się, ale ja już wiedziałem, że element zaskoczenia jest po stronie ludzi Krawca. Wszystko wydawało się dziać bardzo szybko. Obóz otoczyli wojownicy ubrani w skóry trupów, ktoś rzucił czymś w ognisko, przez co całą polanę spowił gęsty, dławiący dym, a po chwili poczułem ręce zaciskające mi się na ramionach. Minęło maksymalnie pół minuty. Klęczałem z rękami wykręconymi do tyłu. Zdążyli przenieść mnie za linię drzew, chociaż polana wciąż była pokryta w gęstym dymie.
- Szybka piłka, bo nie mamy czasu – powiedział znajomy mi głos. Był to Krawiec. Chociaż wyraźnie się śpieszył mówił wciąż powoli i spokojnie – Ta barykada ma upaść. Sama z siebie nie wytrzyma długo, ale ma to zrobić jak najszybciej. Stado musi bezpiecznie przepłynąć na zachód, żeby połączyć się z drugą częścią, która w tym momencie przechodzi przez Płock. Wymyśl coś i zabierz ich stąd jak najszybciej.
- Przecież stado i tak ich przegoni. Dlaczego zaatakowałeś Płock? – zapytałem.
- Tak miało być. Bobru się nie ugiął, więc rozdzieliłem stado na dwa. Bardzo możliwe, że tak samo zrobię przed Toruniem, żeby dać też nauczkę tym bandytom z Grudziądza. Ty musisz mi w tym pomóc, tak jak się umawialiśmy. Nie musisz nawet nikogo zabijać, po prostu daj im do zrozumienia, że obrona tu nie ma sensu i trzeba się wycofać. Ja przygotuje stado tak, żeby wszystko wyglądało jak najbardziej przerażająco. Ale Ty musisz wypowiedzieć odpowiednie słowa – wyjaśnił mi przywódca Zszytych – A teraz wracaj, bo zaczną coś podejrzewać, a dym opada. Pamiętaj, co jesteś nam winien.
                Wyleciałem z lasu w opadające opary dymu. Wszyscy Złomiarze nie żyli. Podczas całego zamieszania Zszyci zaskoczyli ich całkowicie. Nie miałem pojęcia, co powiem w obozie i jak wytłumaczę to, że przeżyłem, ale w głowie miałem tylko słowa Krawca. Potrafił podporządkować sobie człowieka. Mogłem wyśpiewać wszystko Dziarze i bronić się do upadłego, ale skoro Krawiec tutaj był to właściwie równie dobrze mógł zaraz zaatakować nas, nie wiadomo jak wielu jego ludzi stało w okolicznych lasach. Było też stado. Musiałem grać tak jak mi zagrał.
                Dotarłem do barykady z ciężarówek i przeskoczyłem na drugą stronę. Dziara i cała reszta już na mnie czekali.  Zauważyłem, że większość ludzi była gotowa do ataku, widocznie nie wiedzieli co się działo.
- Co tam się stało? – zapytał Dziara podniesionym głosem.
- Nie mam pojęcia. Ktoś ich zaatakował, zobaczyłem tylko nadchodzącego trupa, potem kłęby dymu, a następne co widziałem to leżący Złomiarze.
- Nie widziałeś kto Cię zaatakował? – zdziwił się Jonasz.
- Nie wiem ani tego, ani tego dlaczego mnie oszczędzili – odpowiedziałem od razu na pytanie, które miało paść po tym.
- A sami Złomiarze? Powiedzieli ci coś ciekawego? – zapytał Dziara.
- Chcieli współpracy… Szczególnie jak trupy dojdą w okolicę Torunia i Grudziądza – odpowiedziałem.
- Współpracy? To ciekawe…
- Wydaje mi się, że bardziej nienawidzą Zszytych niż nas – powiedziałem -  Po tej akcji na arenie są gotowi wypowiedzieć im wojnę.
                Dziara zamyślił się. Spojrzał w niebo, po czym odwrócił się do nas plecami.
- Każdy sojusz się przyda jeżeli Zszyci naprawdę będą chcieli zaatakować Ostoje. Chociaż Złomiarze… ech sam nie wiem.  Póki co to problem na przyszłość. Teraz musimy się skupić na obronie tego miejsca – rozkazał.
- Po głębszej analizie nieco się obawiam obrony tego miejsca – powiedziałem przez nieco ściśnięte gardło.
- To znaczy? – zdziwił się Jonasz.
- Złomiarze powiedzieli, że mają więcej oddziałów w okolicy. Nie wiem kto zabił ten, ale możemy znaleźć się pomiędzy młotem, kowadłem, a stadem. Zdałem sobie z tego sprawę jak z nimi pogadałem – skłamałem.
- Tak chciałeś obstawić to miejsce – zdenerwował się Dziara – a teraz mówisz nam żebyśmy cofali?
- Nie wiedziałem, że Złomiarze tutaj są. I to nie tylko. Możemy tutaj stacjonować, ale stado bez wątpienia uderzy w Toruń i Grudziądz. Wycofamy się, wyślemy poselstwo do Wandy i razem obronimy nasze ziemie – powiedziałem, tym razem zgodnie z prawdą. Zepchnięcie z drogi to jedno, ale nie mogłem pozwolić Krawcowi na zalanie Ostoi. Za dużo ludzi mogło zginąć. On też musiał liczyć się z tym, że sam nie złamię wszystkich zabezpieczeń od środka.  W tej sytuacji musiał pogodzić się z tym, że Ostoja będzie się bronić, a ja mogłem jej w tym pomóc.
- Co jak co, ale zgadzam się – dołączył do rozmowy Konrad, który dotychczas wsłuchiwał się bez słowa – Irek dobrze mówi. Przyjechanie tutaj było dobrym posunięciem, ale mamy beznadziejną pozycję. Jak obstawimy drogę z przodu to Złomiarze, lub to co ich zabiło zajdzie nas od flanki. Jeżeli wycofalibyśmy się pod Toruń to moglibyśmy zorganizować obronę z prawdziwego zdarzenia, być może przy pomocy Wandy, na terenie, który znamy i kontrolujemy. Płock musi wytrzymać bez naszej pomocy, ale wydaje mi się, że to wszystko jedna, wielka pułapka, której celem było wywabienie nas i kupienie czasu, żebyśmy nie byli aż tak gotowi na atak stada – powiedział.
- Cholera by to wszystko… - krzyknął Dziara i kopnął pobliską skrzynkę, która rozwaliła się z trzaskiem. Spojrzał na drogę przed nami, gdzie zaraz miało być pełno zombie. Pokiwał głową jakby sam nie wierząc w to co robi po czym zakręcił w powietrzu dłonią, dając znak, żebyśmy zbierali obóz. Wracaliśmy do domu.
                Zebranie wszystkiego nie zajęło nam wiele czasu. Na twarzach ludzi widać było zarówno ulgę jak i złość. Jednym podobało się to, że opuszczamy tak niebezpieczne tereny, a drudzy widzieli tylko to, że znowu trzeba pracować i jechać. Ja jednak się cieszyłem. Chociaż Dziara i reszta patrzyli na mnie w dziwny sposób to wizja tego, że uniknę rozlewu krwi, a przynajmniej go przesunę, napawała radością. Tak bardzo chciałem uniknąć skutków moich czynów.  Sprawić, żeby jak najmniej osób ucierpiało, bo tego, że ktoś zginie byłem pewien. To wszystko to była kwestia czasu, a ja go byłem w stanie nieco kupić.
- Wsiadasz? – zapytał Dziara.

- Tak. Jedźmy – poprosiłem.

wtorek, 18 lipca 2017

Rozdział 22: Za późno

Rozdział 22, kolejny z perspektywy Bobra. Akcja wszystkich perspektyw będzie się powoli zazębiała, bo stoimy przed najważniejszym wydarzeniem w tym tomie - ataku stada. Bobru musi dostać się z powrotem do obozu w Płocku i wrócić z Płońska, żeby zobaczyć, czy słowa Krawca były prawdziwe. Zapraszam do czytania oraz komentowania ;)

POV:
Bobru - Rozdział 22 - Dzień 7-8
Irek - Dzień 7-8 - Walczy na drodze na północ od Płocka
Zuza - Dzień 7-8 - Broni obozu w Płocku

-------------------------------------------------------

Rozdział 22: Za późno (BOBRU)


                Po powrocie ze spotkania z Krawcem wróciłem do obozu Feline, nie robiąc zbyt dużo zamieszania.  Poprosił mnie o przekazanie więźniów, ale wiedziałem, że tego nie zrobię. Pytanie było jak dużo było prawdy w tym, że potrafi kontrolować stado. Musiałem jak najszybciej wrócić do Płocka i przygotować obronę. Wiadomość o tym, że złapał Erniego też nie była najlepsza. Wychodziło na to, że Krawiec kontrolował sytuacje od jakiegoś czasu. Widziałem na własne oczy, co zrobił ze Złomiarzami i obawiałem się, czy nie będzie w stanie tak zniszczyć i mojego obozu z moimi ludźmi. Nie mogłem się jednak zgodzić na jego warunki. Nie mogliśmy być więźniami i nie zamierzałem oddawać jednego z moich przyjaciół jako karty przetargowej. Musiałem wymyślić tylko, co w takim wypadku zrobić. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej wrócić do Płocka i stamtąd skołować pomoc od Bena i Dziary. Co najgorsze – stado było już pomiędzy Płockiem, a Płońskiem. Według wyliczeń nie szło na Płock, ale nawet jeśli to zmierzało do Torunia. W Ostoi będą mieli wielki problem, bo nie uda im się tak po prostu schować przed falą żywych trupów.
                Położyłem się spać rozmyślając. Nie zasnąłem szybko, ale gdy sen w końcu nadszedł to złożył mnie momentalnie. Obudziłem się, gdy słońce było całkiem wysoko na niebie. Nałożyłem buty i wyszedłem na zewnątrz w poszukiwaniu swoich ludzi. Znalazłem całą grupę siedzącą na stołówce. Postanowiłem nie dzielić się z nimi moim nocnym wypadem, przynajmniej na razie.
- Hej, jak sytuacja? – zapytałem.
- W końcu wstał!– przywitał mnie gromkim głosem Łowca.
- Jak z Potworem? – zapytałem.
- W etapie składania – włączył się do rozmowy Olaf. Był ubrany jak do wyjścia, miał przewieszony karabin przez plecy.
- Długo to zajmie?
- Jutro będziemy mogli jechać. Niestety wymiana opony to nie jest taka prosta sprawa w takim bydle. Myślę, że od biedy nawet dzisiaj wieczorem może się udać, jeżeli chcecie jechać na noc – odpowiedział Olaf.
- Im wcześniej tym lepiej – stwierdziłem.
- Rozumiem. Postaramy się ogarnąć to jeszcze dzisiaj. Niczego nie obiecuje, ale tak mi się wydaje – powiedział .
                Zjadłem spokojnie śniadanie i zająłem się zabijaniem czasu. Ika przygotowała się do wyjazdu przeglądając paczki z nasionami, których Feline użyczyła nam na rozbudowę ogrodów. Krystek zniknął gdzieś na prawie cały dzień, widziałem go raz, siedzącego na ławce przed budynkiem.  Łowca był zabiegany, pomagając ciągle przy naprawie swojego wozu. Ja sam starałem się planować i zastanawiać nad kolejnym krokiem. Wiedziałem, że pozostawienie zakładnika nie wchodziło w grę. Dzisiaj planowałem wyjechać z Płońska i nie miałem nawet jak stawić się na spotkaniu. Mogłem postawić wszystko na jedną kartę i spróbować zaatakować Krawca i jego ludzi na polanie, przedstawić sytuacje Feline i zastawić na niego pułapkę, ale wiedziałem, że to nic nie da, a prawdopodobnie również się nie uda. Nie wiedziałem jednak, co byłby w stanie zrobić jak nie spełnię jego żądań. Czy naprawdę stado podlegało jego kontroli? Tego nie mogłem być pewien. Miałem jednak przeczucie, że z tej współpracy nie wyjdzie nic dobrego i tego się trzymałem.
                Po południu wpadłem na Łowcę, który akurat robił przerwę od pracy.
- Jak idzie robota? – zapytałem.
- Jakoś leci. Zawsze jest od cholery do zrobienia w takich sytuacjach.
- Zanim na nas trafiłeś w Supraślu to nie miałeś takich problemów? – zainteresowałem się.
- Właściwie to nie – odpowiedział – Nie jeździłem też zbyt długo sam. Miałem swoją grupę, którą ludzie z Supraśla wycieli w pień. Wcześniej tamci pomagali mi w wielu sytuacjach.
- Tęsknisz trochę za czasami, gdy byliśmy cały czas na drodze?
- Sam nie wiem – zasępił się nieco mężczyzna – Z jednej strony czułem większą swobodę, ale nie można cholera całego życia na drodze spędzić… Masz jakieś obawy Bobru?
- Nie mam. Wiem, że to jest lepsze wyjście i możemy zbudować coś stabilnego. Po prostu pamiętam osoby, których już z nami nie ma i dlatego miło mi się to wspomina – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Nie ma co żyć przeszłością. Skupmy się na tym co jest. Mamy robotę do wykonania młody – Łowca był zdecydowanie jedyną osobą, która się tak do mnie zwracała. Miałem z nim już sporą historię i był ważnym elementem mojej grupy. Nie dość, że przewiózł nas przez pół Polski do Torunia to jeszcze pomagał mi i doradzał jak tylko mógł. Chociaż nie był wielkim taktykiem to jego rady zazwyczaj miały tą aurę chłopskiego rozumu, który sprawiał, że naprawdę wiele znaczyły. Po śmierci Sołtysa, z którym zazwyczaj rozmawiałem o takich rzeczach, była to relacja, która zdecydowanie wydawała się przydatna.
- Nie zatrzymuje cię już. Zajmij się naprawieniem Potwora, musimy jeszcze dzisiaj wrócić do Płocka – poprosiłem.
- Dam rade – odpowiedział uśmiechając się. Na jego zarośniętej twarzy pojawił się uśmiech. Kiwnął głową i wyszedł na zewnątrz, dalej zajmować się Potworem, którego sprowadzili tu razem z ludźmi Olafa. Dzień mijał dosyć powoli, ale gdy wieczorem jadłem kolację z Krystkiem oraz Iką to podeszli do nas Łowca z Olafem.
- Wszystko gotowe do drogi – zameldował Łowca poważnym głosem. Olaf kiwnął głową. Zauważyłem, że miał przez plecy przewieszony karabin, a jego strój wskazywał, że gdzieś się wybiera.
- Jadę z wami – odpowiedział zanim zadałem pytanie – Chcę zobaczyć jak to u was wygląda, a przy okazji powiem moim ludziom jak mają się zachowywać i kogo słuchać, żeby nie było niespodzianki na miejscu.
- Dużo? – zapytałem.
- Dziesięć osób. Jak na ten obóz uwierz, że Feline oddała praktycznie połowę, więc nie ma co narzekać.
- Dziękuje – odpowiedziałem.
                Zebraliśmy się przed bramą, gdzie stał Potwór. Nasiona zostały zapakowane,  a ludzie z Płońska siedzieli już wygodnie na tyłach pojazdu. Krystek oraz Ika usiedli z nimi, a ja po chwili dołączyłem. Olaf rozsiadł się na siedzeniu pasażera obok Łowcy. Ruszyliśmy. Wyjechaliśmy z Płońska, żeby po chwili sunąć już drogą, którą tutaj trafiliśmy. Serce zabiło mi szybciej, gdy spojrzałem na księżyc. Byłem bardzo ciekaw jak Krawiec zareaguje na to, że nie spełniłem jego oczekiwań. Groził nakierowaniem stada na obóz w Płocku i chociaż głęboko starałem się nie wierzyć w jego słowa, to serce biło mi nieco szybciej i martwiłem się.
                Droga z Płońska do Płocka nie była długa i wiedziałem, że za maksymalnie dwie godziny powinienem rozwiać swoje obawy i stawić czoła rzeczywistości. Jaka będzie – nie wiedziałem. Byłem jednak dobrej myśli. Zastanawiałem się czy grupa, którą wysłałem do Inowrocławia dotarła już do obozu. Na pewno byłaby to spora pomoc, szczególnie jeżeli rzeczywiście coś nam groziło. Ben miał znacznie więcej ludzi niż Feline, dlatego liczyłem, że wesprze Płock, zanim ten stanie się pełnoprawnym miejscem.
                Jechaliśmy już spory czas i wiedziałem, że jesteśmy blisko.
- Ja pierdole… - rozległo się nagle z przodu ciężarówki, które przebiło się przez rozmowy ludzi z Płońska. Zaciekawiony przepchałem się do przodu i wystawiłem głowę, będąc pomiędzy Olafem, a Łowcą. Spojrzałem do przodu. Zamarłem. Z oddali widać już było Płock. Nie dało się również nie  zauważyć tego, co wylewało się z niego, a znikało w odmętach miasta. Słowa Krawca sprawdziły się tak szybko. Musiał on z góry założyć, że się go nie posłucham, albo mieć na tyle rozwiniętą komunikację, żeby przekazać tak szybko wiadomość. Fala trupów zalewała miasto, w którym miał powstać mój obóz. Nie wiedziałem co powiedzieć. Byliśmy przy wschodnim wjeździe do Płocka. Łowca zatrzymał Potwora.
- Co teraz? – zapytał ktoś z tyłu, prawdopodobnie Krystek.
- Musimy dostać się do obozu – powiedziałem.
- Oszalałeś? Widzisz ile ich jest? – oburzył się Olaf.
- Widzę. Moi ludzie tam są i musimy im pomóc. Samo wzgórze na pewno jest bezpieczne. Przynajmniej wnętrze. Co do dojechania tam, to droga prowadząca na szczyt jest dosyć wąska, więc myślę, że bez problemu jak tam dojedziemy zepchniemy trupy. Wystarczy zrobić najpierw trochę hałasu żeby je odciągnąć, a przez resztę przebić się siłą ognia – powiedziałem.
- Brzmi to zajebiście ryzykownie. Ale znasz te tereny i pomożemy ci. Tylko bez przesady cholera jasna, nie będę narażał życia ludzi na samobójczą misje – odpowiedział mężczyzna.
- Mam plan, spokojnie – powiedziałem, bo rzeczywiście w mojej głowie kotłowała cała masa myśli, która układała się powoli w spójną całość. Wszyscy czekali na moje słowa. Ostateczna wersja uderzyła mnie nagle, całkowicie niespodziewanie – Więc tak. Przy rzece, gdzie nie powinno być aż tak dużej części stada są sklepy nastawione bardziej pod turystów – zacząłem – Tam znajdziemy fajerwerki. Podjedziemy tam Potworem i zapakujemy ich jak najwięcej. Następnie dwie lub trzy osoby wysiądą i zajmą pozycje, z których zaczną puszczać te petardy i zrobią nieco zamieszania. Duża część trupów powinna oddzielić się od głównego stada i otoczyć miejsca, z których będzie robione zamieszanie. Te osoby będą bezpieczne, ale przez jakiś czas otoczone.
- Nie brzmi to zbyt kusząco – zauważył Olaf.
- Ja się na to piszę – powiedział Krystek. Dwójka ludzi Olafa podążyła jego przykładem.
- Doskonale – stwierdziłem – Jak zrobi się nieco zamieszania to przejedziemy Potworem wzdłuż rzeki i okrążymy wzgórze. Na pewno tam jest najwięcej trupów, więc dojedziemy jak najdalej się będzie dało i resztę trasy przebijemy na dziko.
- Czemu na tyły wzgórza? – zaciekawił się Łowca.
- Jest tam podobno tajne przejście. Mateusz mi przynajmniej o nim mówił i był pewien, że w którymś z domków je znajdziemy. Podejrzewam nawet o który może chodzić.
- Podejrzewasz? – zapytał Olaf – Bobru nie obraź się, ale strasznie kiepsko to brzmi.
- Plan jest ryzykowny, nie przeczę. Ale innej opcji nie ma.
- Po prostu zróbmy to cholera jasna! – krzyknął Łowca podbudowują morale. Okrzyk ludzi z Płońska może nie przypominał tych filmowych, ale i tak sprawił, że ciarki przeszły mnie po plecach. Krawiec zaatakował, a my mieliśmy pokazać, że damy sobie i tak rade.
                Przez pół godziny przygotowywaliśmy się do akcji. Trupy wciąż wlewały się do miasta i widać było, że przechodzą przez nie niczym fala śmierci. Nie miałem pojęcia jak duża część jest zapchana przez zombie. Nie wiedziałem jak ciężko może być przejść przez jakieś ulice. Potwór odgrywał doskonałą rolę jako taran, ale na dłuższą metę, gdy straci prędkość to nie będzie mógł sobie poradzić z taką ilością przeszkód do zniszczenia. Dlatego w pewnym momencie mogliśmy po prostu utknąć na jednej z ulic i modlić się o to żeby stado jak najszybciej przeszło, a wiedziałem, że moi ludzie mogli mieć kłopoty.  Wybraliśmy na mapie budynki, na których planowaliśmy zostawić Krystka oraz pozostałą dwójkę, po tym jak zaopatrzymy ich w petardy. Trasa była na tyle wymyślna, żeby odciągnąć jak najwięcej trupów od wzgórza i spokojnie przejść na jego tyły do miejsca, gdzie według Mpd mogło być tylne wyjście z naszego obozu.
- Czy wszyscy wiedzą, co mają robić? – zapytałem.
- Tak – odpowiedziało paręnaście gardeł na raz. Ruszyliśmy.
                Łowca zakręcił i zaczął jechać w stronę brzegu. Zombie wlewały się do miasta od północnego wschodu, niczym strzała przebijająca tarczę. Nie były one skupione, im głębiej wchodziły pomiędzy budynki, tym bardziej rozdzielały się na kolejne ulice. Te, którymi jechaliśmy były jednak całkiem spokojne. Brzeg wydawał się całkiem czysty, przez co podróż mijała nam znośnie. Nie musieliśmy przebijać się przez nie, co znacznie ułatwiało plan. Pojedyncze osobniki z głuchym hukiem odbijały się od zbrojeń zamontowanych na przedzie i bokach pojazdu. Potwór był istną maszyną do niszczenia takich przypadków. Zauważyłem, że Olaf wraz z Łowcą wymienili nawet szybę, która została wyłamana, kiedy wyleciałem przez szybę w drodze do Płońska.
                Wjechaliśmy na ulicę, która była bardzo blisko Wisły. Widziałem stąd dokładnie trupy, które zajmowały całe wzgórze i krętą ścieżkę do niego prowadzącą.  Światła na górze się nie paliły i stąd nie miałem pojęcia, czy zombie sforsowały bramę, czy próbowały się przez nią przebić. Nie widziałem też żadnych świateł, więc liczyłem na to, że moi ludzie po prostu przeczekują sytuacje w zamknięciu i ciszy. To było najmądrzejsze rozwiązanie, ale upewnić się musiałem. Na ulicy, na której się znaleźliśmy, było sporo wraków aut, albo pojazdów opuszczonych przez właścicieli.  Mimo tego Łowca, jak zawsze, z wielką gracją poruszał się Potworem pomiędzy nimi, czasami delikatnie zahaczając i przesuwając pojedyncze przeszkody.  Kawałek przed nami, na drodze, widać było znacznie więcej trupów. Całe szczęście nie musieliśmy jechać aż tak daleko. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu.
                Sklep, który nas interesował wyglądał na dawno opuszczony. Jedna z witryn była wybita, a w środku panował jeszcze większy mrok niż na zewnątrz. Niebo było czyste. Księżyc oświetlał okolice najlepiej jak potrafił.  Wyskoczyliśmy z Potwora prawie wszyscy, został jedynie Łowca oraz Ika. Uzbrojeni i gotowi weszliśmy do środka. Latarki zatańczyły szalenie po wnętrzu i oświetliły jedynego gościa, który był w środku. Jeden z ludzi Olafa rozbił mu czaszkę.  Sklep wydawał się częściowo przeszukany, ale na zapleczu znaleźliśmy ogromne pudła wypełnione przeróżnymi fajerwerkami – od tych małych, do tych ogromnych, które strzelały wieloma seriami robiąc na niebie prawdziwy pokaz. Zapakowaliśmy je, tyle ile mogliśmy, do toreb, a następnie ruszyliśmy z powrotem na ulice. Wtedy przez morze jęków, które były słyszalne cały czas, przebił się charakterystyczny dźwięk niedużego wybuchu. Byłem pewien, że dochodził ze wzgórza.
- Co tam się dzieje do cholery jasnej? – zapytał Łowca, gdy dotarliśmy do Potwora.
- Coś w obozie… Nie brzmi to zbyt dobrze, musimy szybko rozstawić ludzi i zacząć im pomagać – powiedziałem.
- Jedźmy – dodał Olaf. Chociaż w Potworze szyby były zamknięte to dźwięk jęków narastał im głębiej wjeżdżaliśmy do miasta. Wszystkie trzy budynki, które wybraliśmy były równolegle do linii stada.  Dojeżdżaliśmy już do pierwszego zaznaczonego, gdy pomyślałem, że warto powiedzieć parę słów do osób, które mają zostać uwięzione na dachach danych budynków.
- Macie w plecakach cały zestaw fajerwerków, trochę prowiantu, amunicje i łomy, żeby wyłamać drzwi, jeżeli byłby zamknięte. Jak dostaniecie się na dach to możecie od razu przygotować się do odpalenia ładunków. Puszczajcie je ile wlezie i nie panikujcie. Zamkniemy was na dole, żeby trupy do was nie weszły, ale i tak możecie pozamykać za sobą drzwi na górze, gdyby jakimś cudem dostały się do budynku. Jak stado przejdzie stąd to postaramy się was od razu odebrać z tych dachów. Obiecuje, że zrobimy to jak najszybciej.
                Pierwszy został wypuszczony Krystek. Wyskoczyliśmy na ulicy, na której było już trochę trupów. Ze wzgórze było słychać kolejne wybuchy oraz strzały. Zastanawiałem się, co się tam dzieje. My również nie bawiliśmy się już w podchody. Nie chciałem ryzykować niczyim życiem. Przebiliśmy się przez ulicę wypruwając pociski we wszystko, co się ruszało. Zombie padały jeden za drugim, a my bez problemu odstawiliśmy Krystka z wypchanym plecakiem do budynku, po czym sprawnie założyliśmy łańcuch z potężną kłódką na drzwi. Teraz wszystko leżało w jego rękach. Po akcji wróciliśmy od razu do Potwora i ruszaliśmy w kierunku kolejnego punktu.
                Po odstawieniu trzeciej osoby na niebie było już kolorowo i głośno. Krystek, oraz drugi mężczyzna zaczynali już pokaz, sprawiając, że na ulice, na których byliśmy, schodziło się coraz więcej trupów. Łowca przyspieszył i zaczął okrążać trasę, wykręcając ponownie na brzeg, który wciąż był stosunkowo pusty. Zombie wpadały pod koła Potwora coraz częściej. Byłem dumny z ludzi Feline. Przeprowadzali akcje naprawdę profesjonalnie i wiedziałem, że z ich pomocą to naprawdę może się udać. Olaf wyszkolił ich doskonale.  Gdy dojeżdżaliśmy ponownie do sklepu, z którego braliśmy fajerwerki to zobaczyliśmy, że do całej kanonady dołączył trzeci dach. Wszystko szło po naszej myśli.
                Teraz zaczynał się ten ciężki moment. Musieliśmy dotrzeć do wzgórza i przebić się na jego tyły. Trupy wykonywały zdecydowany ruch. Na pewno odciągnęliśmy trochę ich uwagę i sprawiliśmy, że główne skupisko znajdowało się teraz na ulicy, na której były trzy, obstawione przez nas, budynki.  Jechaliśmy wzdłuż brzegu, a trupy składały się pod kołami Potwora, jeden po drugim.  Okrążaliśmy powoli miejsce, w którym był nasz obóz, ale trupów było coraz więcej. Ciężarówka traciła swoją prędkość z każdym kolejnym przejechanym szwendaczem.
- Co teraz? – zapytał Łowca.
- Zaraz będziemy musieli jakoś wysiąść – odpowiedziałem.
- W ten legion?! – zapytał zdziwiony Olaf.
- Wystarczy, że dostaniemy się na pustą ulicę i resztę drogi przebijemy się siłą – powiedziałem.
- Siłę ognia mamy sporą, ale czy tak dużą, to nie wiem… - zasępił się mężczyzna.
- A co jakby się przekraść? – zapytał ktoś z ciężarówki. Był to młody chłopak z rudą brodą.
- Jak się nazywasz? – zapytałem.
- To Rudy. Nie widać? – zakpił Olaf – On zawsze ma durne pomysły, więc nie ma co go słuchać.
- Poczekaj – uspokoiłem Olafa – Mów – rzuciłem do chłopaka.
- Jak z chłopakami szliśmy na zwiady w niebezpieczne tereny to mieliśmy pewien sposób – jego głos nie pokazywał nawet grama pewności siebie, ale i tak wypluwał kolejne słowa.
- Jaki sposób? – zapytałem.
- Truposze działają głównie na węch. Jak złapiemy parę i wysmarujemy się ich flakami to nie będą nas atakować. Tylko musimy iść cicho i spokojnie – powiedział poważnym głosem.
- Ciebie chyba coś boli – zaśmiał się Olaf.
- Szefie jak to prawda jest – oburzył się chłopak.
- W sumie to nie brzmi, aż tak nierealnie – zastanowiłem się.
- Naprawdę? – zapytali w tym samym czasie Łowca z Olafem.
- Spróbujmy wciągnąć tutaj trupa czy dwa. Przygotujemy ten kamuflaż i zobaczymy jak działa, póki jeszcze nie jesteśmy w samym centrum stada – zaproponowałem.
                Zjechaliśmy na pobocze i delikatnie otworzyliśmy drzwi do ładowni na tyłach Potwora. Trupy, które wypełniały większą część ulicy, natychmiast próbowały dostać się do środka. Ludzie Olafa sprawnie wyeliminowali dwa i wciągnęli do środka, a ja zamknąłem drzwi.  Jeżeli to mogło zadziałać to niesamowicie się cieszyłem. Byłem w kiepskiej formie od wypadku w drodze do Płońska, więc wizja biegania, chociaż nie niemożliwa, nie podobała mi się. Dwa przegniłe ciała położono na podłodze ładowni Potwora. Stanęliśmy w kręgu wokół nich. Olaf dołączył do nas, a Łowca dzielnie przebijał się przez kolejne uliczki, coraz bardziej zbliżając się do celu.
                Rudy sięgnął po nóż. Zasłonił sobie dłonią nos i wziął głęboki oddech. Przeciął koszulkę i bluzę pierwszego z trupów i odsłonił lekko napęczniały i fioletowy brzuch.  Przyłożył ostrze lekko pod klatką piersiową i wbił je. Odór, który się wydostał był zapierający dech w piersiach.  Wszyscy poszli w jego ślady próbując zatkać nosy i uniknąć przykrego zapachu. Rudy rozciął jamę brzuszną i naszym oczom ukazał się nieprzyjemny widok poczerniałych wnętrzności. Chłopak spojrzał na nas. Odłożył nóż na bok i delikatnie, jakby sam tego nie chciał, zamoczył rękę w środku. Starałem się oddychać głęboko ustami żeby nie zwymiotować. Nabrał trochę krwi na dłoń po czym rozsmarował ją sobie po twarzy. Widziałem jak jego blada cera zamienia kolor na ciemną czerwień.
                Następnie pokrył swoje ciało fragmentami większości oraz warstwami posoki, kończąc przygotowanie kamuflażu. Wygląda upiornie, ale patrząc tak na niego pomyślałem, że to naprawdę może się udać.  Po piętnastu minutach potwór został zaparkowany tak, żeby prawe wyjście pasażera wychodziło na jedną z bardziej pustych, bocznych uliczek. Cała załoga była wysmarowana w kamuflażu. Cuchnęliśmy potwornie, ale teraz nadszedł moment prawdy. Wyszedłem pierwszy, a zaraz za mną wyskoczył Rudy. Poruszaliśmy się powoli i podeszliśmy do przodu. Drzwi do Potwora póki co zostały zamknięte, chociaż trupy i tak zainteresowały się hałasem i światłem. Zaczęły iść w naszą stronę. Zacisnąłem mocniej dłoń na rękojeści noża.  Byłem gotowy odeprzeć atak. Trupy były coraz bliżej. Słyszałem ciche jęki, które zlewały się z tą kakofonią, którą było słychać z głównej ulicy. Zombie, który był obok mnie wyglądał przerażająco. Dolna część jego twarzy zwisała na przegniłej skórze. Był niesamowicie wychudzony i prawie nagi, nie licząc resztek spodni trzymających się na kościstych biodrach. Widziałem jego puste, rybie oczy. Spojrzał na mnie. Złapałem oddech i zgodnie z radą Rudego postanowiłem być cicho i nie ruszać się zbyt szybko.
                Zadziałało. Trup powęszył chwilę po czym ruszył dalej. Podobnie zachowali się pozostali, którzy mijali nas jakby nigdy nic. Dałem znak podnosząc rękę i po chwili wszyscy wyszli z Potwora. Ruszyliśmy całą grupą złożoną z dwunastu osób do przodu, starając się trzymać blisko siebie. Byliśmy już prawie przy samym wzgórzu. Widziałem już nawet budynek, w którym według mojej wiedzy mogło być tylne wejście do naszego obozu. Pomysł Rudego zadziałał. Trupy całkowicie nas olewały, albo zatrzymywały się na chwilę po czym szły do przodu nie zwracając na nas zbyt dużej uwagi. Czy tak właśnie działał kamuflaż Zszytych? Czy to był cały ich sekret? Nie mogłem w to uwierzyć.
                Ulica, na której byliśmy, była cała zapchana trupami. Było naprawdę niedużo miejsca na poruszanie się. Widziałem ścieżkę na wzgórze, która prowadziła do furtki, ale tam również było pełno trupów. Znacznie mniej niż przy wejściu przednim, ale wciąż dużo. To była też jakaś opcja, ale wolałem najpierw spróbować załatwić to bezpieczniej. Podeszliśmy do budynku i zaczęliśmy siłować się z drzwiami. Były niestety zamknięte.
- Co teraz? – wyszeptał Olaf.
- Musimy się przebić – odpowiedziałem szeptem. Trupy, pomimo ogólnego hałasu zdawały się interesować nami nawet teraz.
- Jak zaczniemy się przebijać to one się dowiedzą – powiedział cichutko Łowca.
- Musimy zadziałać szybko – odpowiedziałem również cicho.
                Stanąłem przy drzwiach i dałem znak, że odliczam. Pokazałem trzy palce, następnie dwa i jeden po czym uderzyłem w drzwi z całej siły wraz z Olafem. Trupy natychmiast się nami zainteresowały. Ludzie Olafa otworzyli ogień, a na ulicy rozpętał się chaos. Zombie zaczęły nas otaczać. Siłowaliśmy się z zamkiem, zacząłem nawet w niego strzelać. Fala śmierci przyciskała nas coraz bardziej do ściany budynku. Były już tak blisko, że zaczęto używać noży i innych broni białych zamiast karabinów. Drzwi jednak w końcu stanęły otworem. Wpadliśmy do środka i szybko zamknęliśmy drzwi. Trupy jednak nie dawały za wygraną.
- Ja pierdole – stwierdził krótko Olaf.
- Trzymajcie drzwi! – krzyknąłem – Zastawcie to tamtą półką!
Ludzie Olafa posłuchali mnie natychmiast. Krzyki trupów były okropnie głośne. Ledwo dało się to wytrzymać. Zastawiliśmy jednak wejście paroma półkami i prowizoryczna barykada póki co trzymała. Rozejrzałem się po miejscu, w którym się znaleźliśmy. Ika włączyła latarkę i oświetliła resztę pomieszczenia. Odetchnąłem z ulgą. Zobaczyłem dziurę w ścianie, która zdawała się wchodzić w głąb wzgórza. Były tam kolejne drzwi, które wyglądały już na znacznie bardziej prowizoryczne. To musiał być ten tunel.

                Przez chwilę zrobiło się względnie spokojnie. Rozejrzałem się i spojrzałem na każdego po kolei. Zmęczonych, ale z uśmiechami na twarzy ludzi Olafa, samego Olafa, który patrzył na wejście do tunelu z dziwną miną, Ikę, która też wyglądała na zadowoloną z tego, że się udało oraz Łowcę. Na nim zatrzymałem na chwilę wzrok i zamarłem. Przeszedł mnie dreszcz i całe dobre morale prysnęły nagle niczym mydlana bańka. Mój przyjaciel, który towarzyszył mi od tak dawna trzymał się za kark. Na jego dłoni widać było krew. Nie była to jednak ta użyta do kamuflażu. Świeża czerwień kontrastowała z brudną czernią. Pokiwałem tylko głową jak nasze spojrzenia się spotkały. Łowca został ugryziony.

wtorek, 11 lipca 2017

Rozdział 21: Katakumby

Rozdział 21, kolejny z perspektywy Zuzy. W tym rozdziale przeniesiemy się ponownie do obozu w Płocku, gdzie będziemy mieli naprawdę sporo akcji, a bohaterów spotkają naprawdę spore problemy. Będą musieli zachować stoicki spokój i przetrwać. Obóz w Płocku nie może upaść. Czy im się to uda? Zapraszam do czytania oraz komentowania ;)

POV:
Zuza - Rozdział 21 - Dzień 7-8
Bobru - Dzień 7-8 - Przebywa w Płońsku
Irek - Dzień 7-8 - Jedzie na drogę walczyć ze stadem

--------------------------------------------------------

Rozdział 21: Katakumby (ZUZA)


                Szliśmy właśnie w kierunku wyjścia. W magazynie znaleźliśmy masę przydatnych rzeczy. Byliśmy gotowi do przeprowadzenia prowizorycznej operacji i uratowania życia Łapy. Plecak nieznajomej pomógł nam pomieścić dodatkowe rzeczy.
- Jak się nazywasz? – zapytał zaciekawiony Marcin, przepuszczając nas w przejściu na klatkę schodową.
- Neri – odpowiedziała.
- A ten facet? – zapytałam, ciekawa dlaczego zostawiła towarzysza.
- W sumie nawet nie znałam jego imienia, ani ksywki. Nazywałam go po prostu staruszkiem – Neri podczas rozmowy unikała kontaktu wzrokowego. Było to dziwne, biorąc pod uwagę jak pewnie przyłożyła mi nóż do gardła.
- Ja jestem Marcin, a to jest Zuzia – przedstawił nas mój towarzysz – No i na zewnątrz czeka na nas Emil.
- Miło. Coś poważnego stało się waszej przyjaciółce? – zapytała.
- Została postrzelona. Kula przeszła przez oczodół, ale jest duża szansa, że ta przeżyje, jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli – wytłumaczyłam. Czułam dziwną swobodę przy tej kobiecie, chociaż za grosz jej nie ufałam. Budziła jednak wewnętrzne zaufanie, które sprawiało, że nawet ja się przy niej odzywałam.
- Może opowiesz nam trochę o swoim towarzyszu? – Marcin nie dawał za wygraną. Zaskakiwało mnie jego podejście do ludzi.
- To nieco dłuższa historia. Naprawdę nie czas i nie miejsce na to. Ale obiecuje, że opowiem – powiedziała, a na jej twarzy pojawiło się coś, co z pewnością miało być uśmiechem.
                Opuściliśmy podziemia i wyszliśmy do głównego holu. Zapach wciąż się tu unosił, pomimo otwarcia drzwi. Teraz jednak było nieco świeżej. Przeszliśmy przez mroczne pomieszczenia i wyszliśmy na zewnątrz. Emil siedział przy aucie i oddychał głęboko. Gdy zauważył, że idziemy z kimś podniósł się natychmiast.
- Spokojnie – powiedział do niego Marcin – To jest Neri. Spotkaliśmy ją w szpitalu. Pomogła nam zabrać więcej rzeczy. Zabierzemy ją do obozu.
Emil nie skomentował tej sytuacji. Spojrzał tylko na nią, a kiedy ta odpowiedziała spojrzeniem to odwrócił szybko wzrok. Widocznie nie czuł się przy niej komfortowo. Wsiadł do auta, bez pytania zajmując siedzenie pasażera. Westchnęłam i usiadłam z tyłu z Neri, rzucając ciężki plecak do bagażnika. Sprzętu mieliśmy naprawdę dużo i liczyłam, że uda się nam dzięki temu uratować Łapę.
                Marcin wsiadł za kółko i zanim się obejrzeliśmy, wracaliśmy już drogą do obozu. Obserwowałam naszą nową towarzyszkę, która siedziała w ciszy, obserwując miasto przez szybę. Byłam ciekawa, co zmieni to, że ją ze sobą wzięliśmy. Trasa, którą wracaliśmy, była dokładnie tą, którą obraliśmy, gdy podążaliśmy w kierunku szpitala. Nie spotkaliśmy na niej nowych niebezpieczeństw, jedynie fragment niedaleko samego obozu był jako tako pełen trupów. Jedną znaczną różnicą było to, że mieliśmy teraz auto i musieliśmy otaczać wzgórze, na którym się zadomowiliśmy żeby wjechać jedynym wjazdem. Marcin znał już jednak okolicę, widocznie zaznajomił się z nimi jak zwiedzał miasto, gdy pierwszy raz go zobaczyłam.
                Gdy wjeżdżaliśmy na górę, raz szeroką, a raz wąską drogą, byłam ciekawa jak to wszystko się rozwinie. Dasz rade, szepnął głos w mojej głowie. Wciąż tam był. Ostatnio byłam zajęta różnymi rzeczami, więc nie słyszałam go tak często, ale przypominał o sobie w takich cichych momentach, jak ten. Byłam ciekawa czy kiedykolwiek da mi spokój. Nie wiedziałam czy tego chciałam, bo gdy on zniknie zostanę na tym świecie sama. Bez jakiejkolwiek osoby, która przypomni mi o tym co było kiedyś. Kim był człowiek bez wspomnień? Zaledwie pustą skorupą.
- Dojeżdżamy – zawiadomił nas.
                Po chwili Józef otwierał nam bramę. Wjechaliśmy pospiesznie na plac przed budynkiem kościoła. Wyskoczyłam z auta.
- Przenieście mi te rzeczy na zaplecze – poprosiłam i sama wzięłam plecak, w którym były materiały do przygotowania sali operacyjnej. Musieliśmy stworzyć sterylne pomieszczenie, żeby zabieg, który sam w sobie był niesamowicie niebezpieczny, nie zakończył się infekcją, która również mogła doprowadzić do śmierci. Czekało mnie sporo roboty. Na zapleczu czekał już na mnie Medyk, który spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutno.
- Udało się? – zapytał.
- Mamy potrzebne rzeczy – powiedziałem – Uratujemy ją.
                Kolejna godzina minęła na przygotowaniach do zabiegu. Stworzyliśmy prowizoryczną salę operacyjną, która wyglądała całkiem nieźle, jak na takie miejsce. Przygotowaliśmy również wszystko potrzebne do tego, żeby nie umarła od bólu lub zakażenia. Narzędzia odkażały się i suszyły na stole. Leki były podzielone według kolejności użycia. Znieczulenie oraz środki przeciwbólowe również piętrzyły się tuż obok. Popatrzyłam w lustro. Wyglądałam kiepsko. Nie spałam od poprzedniego ranka, czyli ponad dwadzieścia cztery godziny. Nie było jednak czasu na sen. Do zabiegowego ktoś zapukał. Ruszyłam w stronę drzwi i otworzyłam je, wychodząc na zewnątrz. To była Młoda.
- Tak? – zapytałam.
- Ja… - zaczęła.
- Zrobimy wszystko co się da, żeby uratować twoją siostrę – obiecałam. Wiedziałam, że o to chodzi. Dziewczynka martwiła się o nią, co nie było niczym dziwnym. Brakowało mi osoby, która tak troszczyła się o mnie.
- Dziękuje – odpowiedziała cicho, po czym odwróciła się i wróciła do głównej części kościoła. Minęła po drodze Medyka, który szedł w moim kierunku.  Przywitał mnie skinieniem głowy.
- Gotowa? – zapytał.
- Równie dobrze jak sala – odpowiedziałam żartobliwie.
- Zaraz możemy ją przenieść i zaczynać. Na pewno czujesz się na siłach?
- Dam sobie rade – zapewniłam go.
                W czasie gdy my przygotowywaliśmy się do operacji Józef i Marcin zabezpieczyli zewnętrzną cześć i zajęli się umocnieniami . Szło im to całkiem sprawnie. Mpd i Młoda spędzali cały dzień wewnątrz budynku i zajmowali się sobą. Kolejno czytaniem książek oraz rozpaczą i radzeniem sobie ze stresem. Sara również nie wstawała za dużo. Żałoba po śmierci matki, połączona z wciąż niezagojoną raną, sprawiały, że dziewczyna nie miała ochoty na nic specjalnego. Całe szczęście mogłam jej nieco pomóc lekami przeciwbólowymi, które przynieśliśmy przede wszystkim dla Łapy. Emil starał się zrobić porządek w magazynie, który mieścił się w sąsiednim budynku. Neri trzymała się na uboczu i nie przeszkadzała nam, a nawet starała się pomagać chłopakom na dworze.  Od wyjazdu Bobra robiło się tu coraz bardziej tłoczno. Miałam szczerą nadzieję, że nie pożałujemy przyjmowania kolejnych osób.
                Łapa została przeniesiona do sali operacyjnej i ułożona na stole. Wciąż była nieprzytomna, ale puls był wyczuwalny. Ledwo żyła. Oddychała bardzo ciężko i płytko. Wydawało się jakby każdy oddech mógł być jej ostatnim. Pojawiał się jednak kolejny i kolejny.
- Zaczynamy? – zapytał Medyk.
- Jasne – odpowiedziałam pewna siebie. Odpowiednie nastawienie to podstawa. Operacja wydawała się trwać i trwać. Nie pamiętałam wielu rzeczy podczas jej trwania. Jedynie urywki. Wpadłam w istny trans, w którym powtarzały się dwie rzeczy – czerwień krwi oraz  spokojny głos Medyka.  Przeplatały się ze sobą jak dwójka ludzi, w namiętnym tańcu.  Parkietem było ciało ładnej kobiety, która walczyła o życie. Znieczulona i odsłonięta. Zdana na łaskę dwóch praktycznie obcych ludzi. Była jednak pewna ważna sprawa, która niezachwianie działała na jej korzyść. Byliśmy lekarzami, którzy chcieli jej pomóc. Nie mogła trafić lepiej.
                Ciężko określić ile to trwało. Wydawało mi się, że parę dni, ale zapewne jedynie kilka godzin.
- Załóżmy opatrunek – powiedział, równie spokojnie jak na początku, Medyk. Ręce drżały mi już ze zmęczenia. Całe szczęście wszystko poszło po naszej myśli. Teraz wszystko zależało od tego czy Łapa da sobie rade. Była jednak twarda. Kto miał to przetrwać jak nie ona? Usiadłam gdzieś na boku i przetarłam czoło, na którym perliły się kropelki potu.
- Chodź dziewczyno. Świetnie się spisałaś, musimy zaczerpnąć świeżego powietrza – zaproponował Medyk.
Wyszliśmy z sali operacyjnej. Przed wejściem siedziała Młoda, która zerwała się jak sprężyna, gdy nas zobaczyła. Widziałam masę pytań w jej oczach.
- Przeżyła. Zobaczymy jak wytrzyma tą noc. Jeżeli ją przetrwa powinna żyć – powiedziałam zachrypniętym głosem.
                Dziewczyna opadła wypuszczając z siebie powietrze. Widać było ulgę na jej twarzy.
- Czy będzie… normalna? – zapytała.
- Pocisk nie uszkodził niczego ważnego. Jedyna poważna dysfunkcja to brak oka. Może mieć poza tym luki w pamięci przez najbliższy czas, ale powinno się to ustabilizować w przeciągu miesiąca – wytłumaczył Medyk.
- Udało się wam? – zapytał Mpd, który pojawił się akurat na korytarzu.
- Tak – odpowiedziałam krótko.
- Jezu jak dobrze! Dzięki Bogu! – ucieszył się chłopak – A jak sama…
- Mateusz jesteśmy wykończeni – uciął temat mój towarzysz – Daj nam złapać oddech i się przespać. Jutro sam zobaczysz co i jak.
                Chłopak kiwnął tylko głową i wrócił na pobliską ławkę, gdzie urządził sobie siedzisko do czytania. Ja korzystając z rady Medyka wyszłam na zewnątrz, żeby usiąść gdzieś i pokorzystać z uroków wieczora. Operacja rzeczywiście musiała trwać parę godzin, bo nie było widać śladów słońca. Ważne jednak, że wszystko się udało.  Gdy tak siedziałam chłonąć aurę wieczora i odpoczywając po męczącej pracy podeszła do mnie Neri.
- Jak poszło? – zapytała dosiadając się obok mnie.
- Udało się. Było cholernie ciężko, ale jakoś poszło – pochwaliłam się.
- Cieszę się. Nie wiem co to za kobieta, ale wydaje się być ważna w tym obozie, przynajmniej z tego co słyszałam – zagadała Neri.
- To kobieta dowódcy tego obozu, Bobra – wytłumaczyłam jej krótko, bo sama za dużo nie wiedziałam – Twarda i ostra. Podobno sporo ma na sumieniu, ale sporo zrobiła dla tych ludzi.
- Nie jesteś z nimi od dawna? – zapytała.
- Nie. Znalazłam tych ludzi niecały tydzień temu.
- Rozumiem – zrobiła pauzę – A ten cały Bobru? Jaki jest?
- Też zdecydowanie twardy. Sprawia wrażenie uczciwego człowieka,  ale sama nie wiem, co o nim myśleć. Ledwie go poznałam to wyjechał gdzieś i póki co nie wraca – odpowiedziałam.
- Zastanawiam się czy to są dobrzy ludzie – podzieliła się przemyśleniami.
- Też się zastanawiałam, ale postanowiłam im zaufać. Mogli mnie zabić już wiele razy, a przyjęli mnie i zaakceptowali. Jak swoją.
                Zauważyłam, że jak powiedziałam te słowa to oczy Neri zrobiły się na moment większe. Zupełnie jakby błysnęły. Te słowa musiały ją zaciekawić.
- W takim razie dobrze trafiłam. No cóż, nie przeszkadzam już pani doktor – powiedziała uśmiechając się, po czym weszła do wnętrza kościoła. Chociaż czułam zmęczenie chciałam jeszcze coś porobić. Cokolwiek żeby nie popaść w obłęd przez tą całą sytuacje.  Myślałem przez chwilę nad tym, żeby poczytać trochę Pamiętnika Ocalałego, ale gdy tylko próbowałem się podnieść zakręciło mi się w głowie i wiedziałam, że jedyne co mi dzisiaj zostało to odpoczynek.
                Posiedziałem jeszcze paręnaście minut, obserwując kręcących się przy murze Marcina oraz Józefa, po czym wstałam ciężko i poczłapałam do wnętrza kościoła. Panowała cisza. Jedyną osobą, która nie spała, był Mpd, wciąż zaczytany w swojej książce. Nie zauważył on mnie nawet, kiedy przeszłam obok. Położyłam się na swoim miejscu niedaleko Sary. Myślałam, że nie jest ze mną aż tak źle, ale ledwo przyłożyłam głowę do poduszki i zasnęłam. Śnił mi się mąż. Trzymał moją głowę na kolanach i głaskał mnie delikatnie  przeczesując włosy. Uspokajał mnie. Dawno nie spało mi się tak dobrze.
                Kolejnego dnia obudziłam się naprawdę wyspana. Czułam się tak dobrze, że mimowolnie na mojej twarzy zagościł uśmiech. Sara nie spała i wpatrywała się w sklepienie. W kościele nie widziałam nikogo z miejsca, w którym leżałam.  Ludzie zapewne korzystali z tego, że jest słoneczny poranek i spędzali czas na dworze.
- Hej – powiedziałam zaspanym głosem do Sary – Jak się czujesz?
- Dobrze – odpowiedziała krótko. Nie było w jej głosie zbyt dużo ciepła, ale był on mocny i zdecydowany. Zupełnie co innego niż po śmierci matki. Żałoba ustępowała miejsca pustce, która będzie w niej już na zawsze. Luka, którą potrafi wypełnić ten konkretny człowiek.  Każdy z nas ma swoim ciele-pojemniku określoną ilość miejsca na to, co może w nas umieścić druga osoba. Korzystałam z tego schematu zawsze przy poznaniu innych ludzi. Jeżeli coś dla mnie znaczyli mieli swoją przestrzeń, którą mogli zapełnić w jakikolwiek sposób chcieli. Każdy, nawet ten mało znaczący miał swoje miejsce, tylko cechą tych nieważnych osób było to, że po tym jak ich zabrakło pustka w końcu znikała. W całkowitej nicości. Człowiek znaczący coś dla mnie pozostawiał pustą przestrzeń, która już na zawsze zostawała we mnie. Nie do uzupełnienia i nie do zniwelowania.  Mój mąż pozostawił po sobie ogromną dziurę, w której teraz nie było już nic. Zajmowała to miejsce w moim ciele, które już nigdy nie miało zaznać szczęścia i radości. Jednak pozostawało z czystego szacunku i wspomnień. Byłam pewna, że podobnie czuła się teraz Sara.
- Gdzie są wszyscy? – zapytałam po chwili.
- Coś działo się na zewnątrz, więc poszli popatrzeć.
                Wstałam i nieco chwiejnym krokiem ruszyłam do przodu. Marzyłam w tym momencie o ciepłej kąpiel, ale wiedziałam, że załatwienie dostępu do wody nie będzie takim prostym zadaniem.  Postanowiłam, że zanim wyjdę na zewnątrz to zajdę zobaczyć, co z Łapą.  Ruszyłam na zaplecze.  Przed salą nie było już Młodej. Nie byłam pewna, co to oznacza.  Weszłam do środka i zauważyłam, że trochę się tu zmieniło. Sterylność pomieszczenie nie było już ważna, dlatego ktoś wstawił tutaj łóżko, na którym leżała zoperowana kobieta.  Wyglądała kiepsko, ale oddychała. Podeszłam sprawdzić jak się trzyma. Dotknęłam dłonią jej czoła. Nie była rozpalona. Sprawdziłam kartę, którą Medyk zawiesił na brzegu jej łóżka. Podał jej leki przeciwbólowe oraz zmienił opatrunek na oku. Dopisał chwiejnie „stan stabilny”, co bardzo mnie ucieszyło.
                Zadowolona wyszłam z jej pokoju i ruszyłam w stronę tylnego wyjścia. Pogoda rzeczywiście była dzisiaj bardzo ładna. Ptaki ćwierkały, a słońce przyjemnie grzało po twarzy. Ten dzień miał potencjał na bycie naprawdę dobrym. Rozejrzałam się po placu. Zobaczyłam skupisko ludzi przy bramie. Patrzyli na coś. Podeszłam do nich.
- Co się dzieje? – zapytałam. Stali tutaj właściwie wszyscy oprócz Sary i Łapy. Obserwowali coś, ale gdy mnie zobaczyli odwrócili się.
- Mamy duży problem – powiedział Marcin.
- Mianowicie? – wciąż nie byłam pewna, o co właściwie chodzi.
- Spójrz na wschód, wylot z miasta w stronę Płońska – poprosił Józef podając mi lornetkę. Niepewna tego, co zobaczę, chwyciłam przedmiot do ręki i dostosowując rozstaw do swoich oczu, spojrzałam.
- Co to jest? – zapytałam przerażona. Nie do końca wiedziałam, na co patrzę. Za licznymi budynkami, na horyzoncie, malowało się coś, co wyglądało jak chmura, która była na ziemi. Różniła się od zwykłych chmur tym, że była czarna i poruszała się powoli w naszą stronę.
- Stado – skwitował Medyk spluwając na ziemię.
- Mamy mało czasu. Musimy ustalić co zrobić – wtrącił znowu Józef.
- Największe szanse mamy tutaj – powiedział mężczyzna, który przeprowadzał ze mną operacje.
- Oszaleliście? Uciekajmy do Torunia! – zapiszczał Mpd.
- Jakiego Torunia? Mamy tutaj wszystko i dobrą pozycje do przetrwania. Jak dogonią nas na drodze to jesteśmy skończeni – zdziwił się Józef.
- Powinniśmy wytrzymać ewentualny szturm. Zresztą nie wiadomo, czy nie przejdą sobie i nie pójdą dalej – włączył się do rozmowy Emil.
- Moja siostra nie da rady stąd uciec – dodała też Młoda.
- Musimy się dobrze zastanowić. Z pewnością nie możemy stąd uciec. Powinniśmy zostać na wzgórzu i być cicho jak nigdy. To jedyna opcja na przetrwanie. Tak długo jak jesteśmy za murami otaczającymi te miejsce, trupy powinny nie móc się tu dostać. Brama wytrzyma, ścieżka przed nią jest dosyć wąska, więc naraz będzie mogło się tu pchać maksymalnie sto sztuk. Nie widzę szans, żeby przepchali się przez tak solidne zabezpieczenia. Będziemy musieli jednak zastawić jakoś tylne wyjście i czekać, aż to wszystko się skończy – Marcin przedstawił plan rzeczowo. Brzmiało to logicznie, więc większość zaczęła kiwać z uznaniem głowami.
 - Czy ja jestem tutaj jedynym myślącym? – oburzył się Mpd – Widzicie kurde ile ich lezie? Tysiące! Jak nas otoczą to nigdy stąd nie wyjdziemy.
- Dlatego będziemy bardzo cichutko – uśmiechnął się, nowo poznany, mężczyzna.
                Atmosfera wcale nie była najlepsza. Mpd ze smutkiem zgodził się na plan. Jedyną osobą, która kompletnie nie odezwała się podczas całego procesu, była Neri. Widać było, że nie czuje się jeszcze pewnie wśród nas, ale pozytywnie zaskoczyła mnie tym, że nie próbowała robić niczego głupiego, tylko chciała nam pomóc. Mężczyźni, oprócz Mpd, zajęli się fortyfikowaniem. Określiliśmy, że stado dojdzie w nasze okolice za parę godzin, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu. Sara postanowiła nie wstawać i przeczekać całą akcje, szczególnie, że planowaliśmy być cicho i nie wychylać się. Młoda poszła posiedzieć z siostrą. Ja zmieniłam jej raz jeszcze opatrunek, po czym postanowiłam ruszyć na górę, na stanowisko obserwacyjne, żeby kontrolować sytuacje.
                Wspięłam się na górny poziom kościoła po drewnianych schodkach. Wzięłam przy okazji swój plecak oraz wiatrówkę. Wolałam zostać w budynku, żeby, w razie wypadku, pomóc Łapie. Jej stan był stabilny, ale mimo wszystko trzeba było uważać. Gdy weszłam na swoje stanowisko zauważyłam, że ktoś tam jest. To była Neri. Stała oparta o jedną z ścian balkonu i patrzyła przed siebie, w stronę stada. Poczułam zapach jej perfum. Dokładnie ten sam, co w szpitalu.
- Ładny zapach – zaczęłam rozmowę. Odwróciła się powoli. Widziałam przez chwilę w jej oczach smutek, który szybko zniknął.
- Dziękuje – odpowiedziała.
- Chcesz mi pomóc w obserwacji? – zapytałam.
- Czemu nie? Pomogłabym na dole, ale czuje się jakoś… nieswojo – podzieliła się ze mną przemyśleniami.
- To naprawdę dobrzy ludzie – uspokoiłam ją – Wiem, że to może być dużo, ale przetrwamy ten atak. Będziemy cicho i zombie się nawet nami nie zainteresują.
- Ja wiem – powiedziała – Po prostu… Sporo ostatnio przeszłam. Potrzebuje czasu, żeby się ze wszystkim oswoić – uśmiechnęła się delikatnie.
- Rozumiem – odpowiedziałam, po czym zrobiłam dłuższą przerwę. Panorama miasta naprawdę robiła spore wrażenie – Nie jestem najlepszą towarzyszką do rozmowy, ale możemy spokojnie razem pomilczeć.
                Tak też zrobiłyśmy. Nie rozmawiałyśmy za dużo, raczej wymieniałyśmy pojedyncze zdania, jak zauważałyśmy, że stado się zbliżało. Im było bliżej tym gorzej to wyglądało.  Nie dało się zliczyć ile ich nadchodzi, ale byłam pewna, że nie widziałam tyle trupów przez całe swoje życie. Kiedy słuchałam o stadzie to nie wierzyłam, że coś takiego istnieje. Myślałam, że ludzie wyolbrzymiają problem, jednak to co mówili to był jedynie zarys, tego co naprawdę się działo. Widok był przerażający i teraz, kiedy trupy były już na ulicach miasta, lornetka doskonale pokazywała ich obraz, a był on naprawdę zatrważający. Zastanawiało mnie, jakim cudem sztywni idą prosto na nas. Nie mogli o nas wiedzieć, a jednak wydawało się jakby były nakierowane prosto na nasz obóz.
                Po paru godzinach siedzenia przyszedł do nas Marcin. Stado było już na tyle blisko, że nawet bez lornetki można było liczyć pierwsze egzemplarze, które wspinały się na górę.
- Jak sytuacja? – zapytałam.
- Zrobiliśmy tyle ile się dało. Przód jest całkowicie bezpieczny, co do tyłu to tam też jest nieźle. Teraz tylko trzeba siedzieć cicho, pogasić światła i przeczekać ten koszmar – powiedział.
- Ktoś powinien pobiec po pomoc – odezwała się nagle Neri. Powiedziała to tak cicho, że przez chwilę nie wiedzieliśmy z Marcinem czy mówi to do nas, czy do siebie. Ona jednak spojrzała w naszą stronę.
- Jak to? – zapytał zdziwiony.
- Te stado idzie prosto na nas. Skręciło o czterdzieści pięć stopni od swojej drogi docelowej, którą widzieliśmy z rana. To nie może być przypadek. Jeżeli teraz ktoś nie wybiegnie i nie pójdzie do innego obozu po pomoc, może być za późno – powiedziała.
- Skąd ten pomysł? – zdziwiłam się.
- Znam się trochę na tym. Uwierzcie mi.
- Trochę późno o tym mówisz, ale Bobru i druga grupa ruszyły do pobliskich obozów po pomoc w rozwoju, więc na pewno są już w drodze powrotnej i jak dowiedzą się o stadzie to jakoś nam pomogą. Zresztą trupy nie mają jak tutaj wejść – wytłumaczyłam jej.
- To za mało – powiedziała z przekąsem – Zobaczycie sami. Mam nadzieję, że przeżyjemy. Rzadko się mylę.
                Jej słowa nie brzmiały zbyt pozytywnie i sprawiły, że dreszcz przeszedł mi po plecach. Zeszliśmy na dół. Z racji iż robiło się ciemno, a nie mogliśmy zapalić świateł to w kościele panowała naprawdę mroczna atmosfera. Chociaż cały dzień czułam się niepewnie to teraz zaczęłam się bać.  Wszyscy zebrali się już w środku. Niektórzy planowali się położyć spać, żeby obudzić się z rana, z nadzieją, że będzie po wszystkim. Inni woleli siedzieć i czuwać. Usiadłam przy jednym z okien wychodzących na zewnątrz, żeby obserwować bramę. Słowa Neri rozbrzmiewały po moim wnętrzu. To, że trupy szły prosto na nas i zboczyły z trasy rzeczywiście było dziwne. Nienaturalne. Co mogło być tego powodem?
- Za jakieś pół godziny będą pod bramą – dał znać Józef.
- Nie pomodlisz się za nas? – zapytał Emil.
- Dziecko, Bóg nam tutaj nie pomoże – powiedział ze smutkiem ksiądz.
                Minuty mijały, a z zewnątrz dało się słyszeć jęki. Narastające morze krzyków, które nasilało się z każdą chwilą i było słyszalne nawet przez grube mury kościoła. Wypuściłam powietrze z płuc. Napięcie rosło. Nagle usłyszeliśmy trzask. Wszyscy odwrócili się w stronę zaplecza, ale  był to tylko Medyk, które nieostrożnie zamknął drzwi do sali, w której leżała Łapa. Serce zaczęło bić znacznie szybciej.
- Chcesz nas zabić? – zapytał z wyrzutem Emil, który przestraszył się jeszcze bardziej niż ja.
- Jakiś debil nie zamknął drzwi wracając z placu. Jakby się przebiły to dopiero byśmy mieli – warknął mężczyzna.
- Możecie zachowywać się ciszej i nie siać paniki? – poprosił Marcin.
- Ech… - westchnął przeciągle Józef.
                Po kolejnych paru minutach zobaczyłam ruch przed bramą. Pierwsze trupy. Wszyscy, którzy nie spali siedzieli teraz na parapetach, obserwując to, co działo się na placu i na przodach obozu.
- Zaczyna się – szepnął Emil. Mpd, Sara, Łapa oraz Młoda położyli się spać. Cała reszta patrzyła jak zahipnotyzowana na kolejno pokazujące się zombie. Wydawały się one niesamowicie zwinne jak na sztywnych. Przynajmniej te pierwsze, które były już przy bramie.
- Coś jest nie tak – zauważył Marcin.
- Co te pierwsze takie jakieś szybkie? – zapytał Emil.
- Ja pierdole – skwitował krótko Józef, ale było już za późno na jakąkolwiek reakcje.
                Grupie trupów przewodzili Zszyci. Nie było ku temu żadnej wątpliwości. Nie mogliśmy zareagować w żaden sposób. Patrzyliśmy tylko jak dwójka z nich podbiega do bramy i przeskakuje ją. Następnie chwycili wspólnie za pierwszą z trzech zasuw, które zamontowaliśmy w celu obrony i tego, żeby zombie nie mogły się przez nią przedostać. Zobaczyłem jak Emil sięga po karabin. Siedziałam dwa parapety dalej, więc nie mogłam zareagować. Strzelił. Dźwięk tłuczonego szkła, a następnie krzyk. Jedna z dwóch osób upadła na ziemie.
- Idioto! – huknął Medyk podbiegając do niego i wytrącając mu karabin.
- Daj mu teraz dokończyć – krzyknął Marcin.
                Mężczyzna przy bramie odsuwał właśnie drugą zasuwę. Nie przejął się specjalnie śmiercią kompana. Zaczął chwytać po trzecią.
- Ten debil właśnie zdradził naszą pozycję! – krzyknął raz jeszcze Medyk.
- Zabijcie tego gościa! – do harmidru dołączył się Marcin.
                Sięgnęłam po wiatrówkę, którą miałam wciąż przy sobie. Oparłam się i szybko wymierzyłam. Tym razem się nie zawahałam.  Strzeliłam rozbijając kolejną szybę. Pocisk trafił w cel. Mężczyzna złapał się za brzuch, ale nie przerwał. Wymierzyłam ponownie. Strzał trafił go w klatkę piersiową. Zszyty osuwając się pchnął ciężarem ciała ostatnią zasuwę. Minęła chwila, po której brama otworzyła się głośno, a na plac zaczęły wsypywać się trupy.
- Teraz jesteśmy w dupie – szepnął nienawistnie Medyk.
- Przepraszam… - wyjęczał Emil.
- Powinniśmy albo razem zacząć strzelać, albo siedzieć cicho. Teraz już po ptakach – wyszeptał Józef.
                Popełniliśmy tyle błędów, że mogło to nas kosztować życie.  Narobiliśmy hałasu, daliśmy się podejść i teraz miało zacząć się prawdziwe piekło. Może gdybym zareagowała szybciej i spróbowała strzelić od razu, zamiast wpatrywać się jak wół na malowane wrota to zapobiegłabym katastrofie, ale podobnie jak ostatnim razem – byłam zbyt wolna.
- Teraz wszyscy cisza. Jeżeli nie będziemy się odzywać to powinny dać sobie spokój za jakiś czas. Prawdopodobnie – powiedział szeptem Józef.
- Prawdopodobnie… - rzucił bez emocji Medyk.
- Mówiłam, że powinniśmy pójść po pomoc – włączyła się Neri.
- Teraz już stąd nie wyjdziemy – powiedział Józef.
- Właściwie to jest wyjście – włączył się do rozmowy ktoś z tyłu. Był to Mpd, którego obudziły strzały. Zombie przesunęły się już pod budynek kościoła, o czym dowiedzieliśmy się, kiedy usłyszeliśmy natężone jęki oraz pierwsze uderzenia w ogromne wrota wejściowe. Po chwili uderzenia nasiliły się i stworzyły ciągły i stały rytm, wybijany przez przegniłe kończyny. Wyjrzałam delikatnie na zewnątrz. Byliśmy całkowicie otoczeni. Z każdej możliwej strony. Plac poruszał się jakby żył. Nie było widać końca trupów.
- Co masz na myśli? – zapytał Józef.
- Ten kościół ma tunel, który prowadzi gdzieś na zbocze wzgórza – powiedział zafascynowanym głosem były członek Czerwonych Flar.
- Skąd wiesz? – pytanie padło tym razem z ust Marcina.
- Czytałem książkę o tym miejscu. Na zapleczu znalazłem – pochwalił się zdecydowanie za głośno, co spotkało się z tym, że Medyk zdzielił go ręką po głowie – Chyba nawet wiem gdzie ono jest – powiedział już nieco ciszej.
- Pokaż nam je – poprosił Józef.
                Całą grupą ruszyliśmy na zaplecze. Zamiast odbijać w stronę sali, w której była Łapa, skręciliśmy na lewo, gdzie było kilka innych pomieszczeń.  Mateusz zastanowił się chwilę, po czym wskazał nam jedno z nich. Drzwi stawiały pewien opór, ale po chwili otworzyły się, odsłaniając przed nami, mało gościnnie wyglądające schody prowadzące w głąb wzgórza. Ktoś włączył latarkę i zaświecił w dół. Schody były wykonane z kamienia, który czasy świetności miał już dawno za sobą. Ściana wyglądała podobnie, z tą różnicą, że niektóre jej fragmenty były pomalowane na biało, jednak farba odczepiała się całymi płatami.
- No nie wygląda to zbyt dobrze. Skąd pewność, że to nas gdzieś zaprowadzi? – zapytał Józef.
- Czytałem, że zanim był tutaj kościół to na tym wzgórzu stał nieduży pałacyk, który został wyburzony w piętnastym wieku. Takie tunele  były wtedy popularne – pochwalił się wiedzą Mpd.
- I ten tunel ma ponad pięćset lat? Ja spasuje – powiedział Medyk.
- Spokojnie, przecież widać, że był odnawiany. Jestem na dziewięćdziesiąt procent pewien, ze zaprowadzi nas poza wzgórze – powiedział – Przecież nie mamy nic do stracenia. Najwyżej pokręcimy się trochę po tych piwnicach i wrócimy na górę.
- Na pewno nie pójdą tam wszyscy. Według mnie, w ogóle nikt nie powinien – stwierdził Józef.
- Ja mogę tam pójść – zaproponowała nagle Neri. Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni.
- Jesteś pewna? – zapytał Marcin.
- Tak. Przynajmniej tak będę mogła pomóc. Strasznie nie lubię siedzieć bezczynnie.
- Dobra, to postanowione. Weź latarki i broń. Nie wiadomo co czai się w tych katakumbach – poradził mężczyzna.
- Co zrobić jak wyjdę? – zapytała.
- To dobre pytanie… - zauważył Józef – Ktoś, kto zna naszych powinien pójść tam i pomóc sprowadzić posiłki.
- Ja – zaproponowałam krótko.
- Nie wiem czy to mądre, żeby lekarz opuszczał to miejsce – włączył się Emil.
- Na pewno mądrzejsze od wyjebania szyby karabinem – odgryzł się Medyk – Poza tym ja też jestem lekarzem synku. Dam sobie rade.
- Okej. Idźcie we dwie, znajdźcie auto i pojedźcie w stronę Inowrocławia czy nawet Torunia. Dajcie znać, że Bobru jeszcze nie wrócił, a stado otoczyło nas i potrzebujemy pomocy – powiedział.
- Przekażemy to – obiecałam. Czułam wewnętrzną potrzebę pomocy, chociaż dobrze wiedziałam, że nie wiem jak dokładnie dojechać do Inowrocławia czy Torunia. Znałam tylko kierunek, który wskazała mi dziewczyna na drodze. Oczywiście wtedy jej nie posłuchałam, bo zauważyłam Potwora na drodze i zaczęłam iść jego śladem. Wyszło mi to na dobre, bo posłuchałam instynktu i głosu w głowie. Chociaż ten drugi teraz milczał, to czułam, że muszę wyjść i spróbować. Wystarczyło jechać wzdłuż Wisły.
                Przygotowałyśmy się do drogi w dziesięć minut. Uzbrojone, z latarkami i pleckami z parodniowymi zapasami, ruszyłyśmy na dół. Schodki szły w głąb ziemi przez długi czas. Zastanawiałam się, jak to jest możliwe, szczególnie, że z tego co słyszałam tunel powstał dawno temu.
- Czemu się zgłosiłaś? – zapytałam się.
- Nie chciałam robić problemu na górze, musiałam ochłonąć, a dodatkowo mogę się do czegoś przydać – powiedziała Neri.
- Problemu?
- Głupio zrobił ten chłopak. Ten w okularach. Wiem, że strzeliłaś po nim, ale to on to zaczął i uwięził nas tu. Nie chciałam się wykłócać…
- Daj spokój. Wiadomo, że głupio zrobił i już dostał za swoje, teraz możemy to tylko naprawić.
- Wiem. Dlatego właśnie chciałam się przydać, widzę, że ty poczułaś coś podobnego.
- Powiedzmy – odpowiedziałam.
                Musiałyśmy iść dobre dziesięć minut w głąb po schodkach, aż te ustąpiły miejsca osuwisku z ziemi, które był co prawda dobrze uklepane, ale i tak sprawiało niestabilne wrażenie. Kamienne ściany również zamieniły się w zbitą ziemię, która była podtrzymywana przez drewniane stropy. Wyglądało to z jednej strony solidnie, ale z drugiej niesamowicie niebezpiecznie.
- Wiesz jak dotrzeć do tych pozostałych obozów? Szczerze to jak jechałam w tą stronę to całkowicie ominęłam tą część Polski. Poza tym skąd pewność, że nam uwierzą? Znasz na tyle dobrze tych ludzi, żeby im zaufać? – zapytała.
- Wątpię żeby za wysłaniem do sąsiedniego obozu kryły się jakieś złe zamiary. W końcu idziemy po pomoc dla nich. Oni nie mogą wyjechać bez Łapy – odpowiedziałam.
- W sumie masz racje. No nic, bądźmy dobrej myśli, to po prostu mój wrodzony brak zaufania względem innych ludzi – westchnęła Neri.
- Spowodowany czymś konkretnym? – zapytałam.
- Przeszłością i ostrożnością – odpowiedziała.
                Nagle usłyszałyśmy jęk przed nami. Podniosłyśmy karabiny jak na zawołanie.  Tunel był dosyć wąski, byłoby problemem żeby iść w nim ramię w ramię dla dwójki dorosłych ludzi, a osoba tak jak Gigant zdecydowanie musiałby iść przygarbiona. W tunelu było ciemno, ale światło latarek doskonale radziło sobie z takimi małymi przestrzeniami i oświetlało całość. Dwadzieścia metrów od nas, na zakręcie, stały dwa trupy. Gdy nas zauważyły natychmiast ruszyły w naszą stronę. Przycelowałam z karabinu, ale Neri dotknęła mojej lufy i kazała zaczekać. Zrzuciła plecak i trzymając w jednej ręce nóż, a w drugiej latarkę poszła do przodu. Zombie zaczęły kroczyć w jej kierunku.  Neri przyspieszyła nieco i zaatakowała pierwszego. Kopnęła go nisko, w udo i gdy ten stracił równowagę przycelowała i wbiła mu ostrze w skroń. Drugiego przycisnęła pewnym ruchem do ściany, po czym powtórzyła manewr. Nieźle sobie radziła.
                Wróciła do mnie jakby nigdy nic i wzięła plecak oraz broń.
- Czysto – powiedziała z uśmiechem.
Ruszyłyśmy dalej.  Korytarze zaczęły nieco zakręcać, ale patrząc na to, od której strony weszłyśmy, byłam pewna, że idziemy dalej nieco na zachód oraz ciągle schodziłyśmy w dół.
- Niesamowite miejsce – odezwała się nagle Neri.
- Lubisz takie klimaty? – zdziwiłam się – Mnie nieco przerażają…
- Tak. Właśnie takie miejsca są najbezpieczniejsze i w nich czuje się najlepiej.
- Dziwna jesteś.
- Wiem – zaśmiała się cicho. Poczułam jak pomiędzy nami tworzy się specyficzna więź. Byłam ciekawa, co z tego wyjdzie.
                Przez pół godziny szłyśmy przez tunel, który miejscami był szerszy, a miejscami musiałyśmy iść gęsiego. W końcu jednak, zauważyłyśmy drzwi.
- Wyjście? – zapytałam.
- Tak mi się wydaje. Idziemy już dobre pół godziny- powiedziała Neri.
- Sprawdźmy.
Podeszłyśmy i z bronią w gotowości ustawiłyśmy się przed drzwiami. Nacisnęłam na klamkę, a Neri stała dwa kroki za mną, gotowa do strzału. Nie słyszałyśmy jednak trupów. Gdy szłyśmy tunelem to miejscami wydawało nam się, że słyszałyśmy odległe dźwięki. Teraz jednak było stosunkowo cicho, chociaż echo jęków zdawało się towarzyszyć nam cały czas.
- Na trzy. Raz… dwa… trzy! – krzyknęłam i otworzyłam drzwi. Za nimi stała grupka osób. Momentalnie wycelowałam w nich, ale gdy tylko zobaczyłam kto to jest, opuściłam broń i poprosiłam Neri o to samo.
- Zuza? – zapytał znajomy mi głos.

- Wróciliście… - powiedziałam. Przed nami stał Gigant wraz z grupką około dwudziestu ludzi. Posiłki z Inowrocławia dotarły na miejsce.