poniedziałek, 23 stycznia 2017

Rozdział 10: Wspólnota

Rozdział 10, kolejny z perspektywy Bobra. W tym rozdziale zobaczymy jak przebiegnie atak na miejsce, do którego bohaterowie jechali przez jakiś czas. Miejsca, które jest dla nich niezwykle ważne. Jest to dosyć długi rozdział, w którym jest pełno akcji, więc myślę, że wam się spodoba. Po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym :)

POV:
Bobru - Rozdział 10 - Dzień 4-5
Erni - Dzień 4-5 - Erni ucieka z obozu bandytów
Zuza - Dzień 4-5 - Zuza zauważa grupę Bobra z drugiej strony Płocka

----------------------------------------------------

Rozdział 10: Wspólnota (BOBRU)


                Gdy byliśmy gotowi do ataku na znajdujący się na wzgórzu obiekt, był wieczór. Cały dzień spędziliśmy na obserwowaniu okolic, sprawdzaniu niższych budynków, schowaniu Potwora, oraz planowaniu. Tir zostawiliśmy około trzysta metrów od kościoła na wzgórzu, który był naszym celem. Prawdopodobnie mielibyśmy to miejsce przejęte już dawno temu, ale niektórzy mówili o ruchu który widzieli w oknach. Chociaż sam nie widziałem nic, to wolałem nie ryzykować. Ulice, poza sporymi ilościami zombie były puste. Nie widzieliśmy barykad, posterunków, ani żadnych innych śladów ludzkości. To wszystko było po prostu opustoszałe. Siedzieliśmy u podnóża góry, zajmując nieduży sklep, gdzie urządziliśmy tymczasową kwaterę główną.
                Dymitr właśnie wrócił z Pablordem ze zwiadu.
- Coś nowego? – rzuciłem.
- Właściwie nie. Okolica na pewno jest pusta. Jedynie te zabudowania na wzgórzu mogą być problemem – odpowiedział Pabi.
- Jaki jest ostatecznie plan? – zapytał Krystek.
- Ostatecznie idziemy tam jednym z dwóch wejść. Główną bramą. Musimy założyć, że nic nas nie zaskoczy z stromych zejść z tej górki. Wyślę też niedużą grupę od tyłu. Tak żeby nikt nas tamtędy nie podszedł – wytłumaczyłem. Wzgórze było położone w zachodniej części miasta niedaleko mostu na drugi brzeg. Pozycja była dobra. Na samym szczycie znajdował się spory plac widokowy oraz dwa główne budynki, które nas interesowały – kościół oraz muzeum. Oba wyglądały obiecująco.
- Ja mogę odcinać tyły – zaproponowała Ika.
- Pomogę jej – dodał Dymitr.
- Też się piszę – odezwał się Józef.
- Dobra. Wasza trójka odcina zejście na tyłach. Musicie nas ostrzec jakby ktoś uciekał, albo próbował dostać się na wzgórze. Tak samo jak zobaczycie trupy. W tym mieście jest tego sporo, więc musimy być ostrożni – powiedziałem – A teraz przygotujcie się. Staramy się nie strzelać, chyba, że zobaczymy innych ocalałych. Wtedy nie zastanawiajcie się. Zombie to nic w porównaniu z ludźmi – dodałem – A no i ktoś powinien zostać tutaj na miejscu. Nie wiemy czy ktoś już nas zauważył, a jak ukradną nam Potwora to będziemy mieli spory problem. Jakiś ochotnik? – zapytałem.
 - Mogę zostać i przypilnować wszystkiego – powiedziała Ruda.
- Idealnie. To do dzieła – podniosłem głos z entuzjazmem.
                Pozostali przyjęli moje słowa z cichą aprobatą. Wszyscy zaczęli krzątać się i przygotowywać do wyruszenia. Poprawiłem nóż przy pasku i sprawdziłem stan naładowania pistoletu. Poprawiłem wszystko, żeby móc wygodnie i szybko wyciągnąć w razie problemów. Byłem gotowy. Po dziesięciu minutach wyszliśmy ze sklepu zostawiając  tam Rudą i wspólnie ruszyliśmy wyznaczoną drogą na górę. Dymitr, Józef i Ika wkrótce się od nas odłączyli ruszając na tyły. Bronie do walki z bliska mieliśmy gotowe w dłoniach. Na czele, obok mnie, szedł Gigant. Pewnie trzymał swój miecz w rękach. Dotarliśmy do niedużego stopu, gdzie nachylenie wzgórza wyrównywało się i stało tu parę sklepów z pamiątkami oraz nieduża knajpa.
                Trupów było sporo. Było już dosyć ciemno, więc osoby stojące na tyłach trzymały latarki, a ja, Gigant, Pablord oraz Łapa walczyliśmy. Kiedyś walka z zombie sprawiała problemy. Na początku był to problem moralny, bo ciężko było odebrać życie chodzącej i żyjącej istocie, ale ci dostosowani szybko zrozumieli, że zombie już nie żyją i jeżeli się tego nie pojmie, to samemu straci się życie. Następnie był problem z samą walką. Chociaż trupy poruszały się stosunkowo powoli to potrafiły przyspieszyć jak były blisko. Miały sporą siłę, a walczyły aż do zniszczenia mózgu. Doświadczenie jednak sprawiało, że czuło się już kiedy i jak zaatakuje trup, co sprawiało, że walka z nimi była łatwa. Ostatnim problemem, na który nie było rozwiązania, była liczebność. Tego nie dało się przeskoczyć.
                Gdy powoli szliśmy do przodu, a okoliczne trupy nadchodziły jeden za drugim, poczułem niepokój. Gigant jednak ścinał je z daleka. Daliśmy mu sporo miejsca, żeby przypadkiem nie trafił nas stojących za jego plecami. Gdy jakiś trup atakował z niekorzystnej strony, Karol nie musiał się nim martwić, bo wtedy wchodziłem ja, albo ktoś inny. Zamachiwałem się z dużą siłą, przebijając kolejne gardła i docierając ostrzem noża do mózgu. Uderzenie w samą czaszkę było ryzykowne, bo chociaż czasami udawało się, to łatwo można było źle trafić przez co ostrze utykało w kości lub odbijało się od  głowy. Gigant nie miał z tym żadnego problemu. Nie używał nawet dużej siły, jego miecz był tak dobrze naostrzony, że przecinał kość jak masło.
                Przebiliśmy się przez plac i trafiliśmy z powrotem na drogę na górę. Spoglądałem co jakiś czas na górę, mając dziwne przeczucie, że ktoś nas obserwuje. Ktokolwiek chciałby się dostać na to wzgórze w ten sposób co my, był bardzo łatwym celem do ataku. Chociaż na samej dróżce było mnóstwo drzew oraz kamienny murek, to wciąż nie dawały one ciągłego schronienia. Szliśmy powoli, nie chcieliśmy przyciągać zbyt dużej uwagi, szczególnie trupów. Byliśmy coraz bliżej szczytu. Nieduży kamienny chodnik, którym wyłożona była dróżka, powoli tracił swoją krzywość i coraz bardziej się wyrównywał. Widzieliśmy już wyłaniające się budynki. Przekroczyliśmy uchyloną delikatnie żelazną bramę. W końcu mogłem na to spojrzeć z bliska.
                Bliżej głównego wejścia znajdowało się muzeum – ogromny budynek z czerwonej cegły, z jedną wieżą. Widać było, że niedawno został odnowiony, ale prace nie zostały ukończone, ponieważ po jego wschodniej części widać było resztki rusztowania. Poza tym miał kształt prostopadłościanu. W oczy rzuciły mi się dwa wejścia, jedno od przodu, duże, z napisem „Muzeum Diecezjalne” nad dębowymi, solidnymi drzwiami, oraz drugie, kawałek oddalone od pierwszego i znacznie mniejsze. Przed nami rozprzestrzeniał się nieduży ogród z niezadbanym, zarośniętym żywopłotem oraz kilkoma kwitnącymi drzewami.
                Prostopadle do muzeum znajdował się nasz główny cel, ogromny czerwony kościół. Z przodu widać było charakterystyczne wrota prowadzące do środka. Nad wejściem był umieszczony witraż oraz dwie monstrualne wieże z szpiczastymi dachami. Po drugiej stronie, między nimi, widać było zarys kopuły, która wieńczyła całą budowlę, która była całkiem długa. Cały budynek był przedziurawiony licznymi okienkami, ale to co rzuciło mi się od razu w oczy to był fakt, że dolne były zabarykadowane. Ktokolwiek tu był w tym momencie, czy też wcześniej, mieszkał i bronił się w tym miejscu przez jakiś czas.
                Podziwianie całego kompleksu na pewno trwałoby nieco dłużej, ale nagle moje oczy oślepił czerwony blask. Momentalnie chwyciłem po broń, gdy zobaczyłem czerwoną flarę, którą z dużą prędkością wznosiła się w powietrze, tylko po to żeby za chwilę przejść do fazy powolnego spadania.
- Mają kłopoty – rzuciła oczywistością Łapa i wskazała bramkę, która prowadziła na tyły, gdzie znajdowało się drugie zejście z wzgórza.
Ruszyliśmy wszyscy biegnąc ile mieliśmy sił w nogach. Na całym terenie naszej przyszłej bazy było znacznie mniej trupów. Od razu odrzuciłem opcję, że to wspinaczka je powstrzymała, bo zbocze było dosyć strome, ale wciąż nie przeszkadzało w wejściu na nie. Ktoś musiał tutaj być. Pominęliśmy jednak ten fakt. Dopadliśmy do furtki na tyły i zbiegając po kamiennych schodkach zauważyliśmy trzy postacie wbiegające pod górę. Machnąłem ręką mierząc w ich stronę, ale Pablord w porę mnie powstrzymał. Pod górę wbiegali nasi przyjaciele.
- Masa trupów. Skurwiele wyskoczyły znikąd. Staliśmy przy śmietnikach i coś aktywowaliśmy… - wyspał Dymitr.
- Na górę, lećcie! – krzyknął Gigant, który wyszedł im na spotkanie i od razu przeciął jednego z trupów, który wyszedł przed resztę próbując dorwać biegnącą jako ostatnią Ikę.
                Pomogłem Józefowi i po chwili wspólnymi siłami, wciąż nie strzelając, wróciliśmy na górę. Gigant zamknął furtkę i przesunął zasuwę. Całe wzniesienie otaczał nieduży mur, który pełnił raczej funkcję estetyczną niż obronną, ale chwilowo zatrzymał trupy. Było ich rzeczywiście bardzo dużo, ledwo opuściliśmy schody, a te były już ich pełne.
- Co tam się stało? – zapytałem teraz na spokojnie.
- Bobru nie mamy na to czasu – zasapał Gigant, który aż przesunął się, gdy trupy naparły na furtkę.
- Dobra, spróbujmy przejść tam -  powiedziałem wskazując palcem kościół.
- HEJ STÓJ! – wrzasnęła nagle Łapa.
                Wszyscy odwróciliśmy się w kierunku, w którym patrzyła. Zobaczyliśmy, że przez plac pomiędzy ogrodem, a kościołem biegnie jakaś postać. Poruszała się z dużą prędkością zdecydowanie zmierzając w stronę budynku. Gdy Łapa krzyknęła postać na chwilę się zatrzymała, ale po chwili jeszcze bardziej przyspieszyła.
- Biegniemy! – krzyknąłem. Ruszyliśmy w stronę kościoła. Usłyszałem trzaski, które pojawiły się od razu po tym jak Gigant puścił furtkę. Ta zaczęła kołatać się jak oszalała, na ledwo trzymających ją zawiasach. Dała nam jednak wystarczającą ilość czasu żeby dobiec do kościoła. Zombie zaczęły wlewać się na dziedziniec z tamtej strony. Biegnąca postać stała pod wrotami krzycząc i uderzając pięściami. Gdy byliśmy parę kroków od niej wyciągnęła nóż.
                Światła latarki oświetliły twarz chłopaka w moim wieku. Miał okulary oraz bardzo zabawnie wyglądający zarost, który wyglądał jakby rósł na twarzy nieznajomego nieregularnie, w różnych losowych miejscach.
- Zostawcie mnie skurwysyny… to teren prywatny, nie macie prawa tu być – starał się powiedzieć poważnym głosem, ale stukanie zębami psuło cały efekt. Wyszedłem przed szereg wyciągając pistolet. Wymierzyłem w głowę chłopaka, a jego reakcja kompletnie mnie zaskoczyła. Ten zamiast próbować się bronić, lub uciekać, jakkolwiek zareagować zamknął oczy.
- Ilu was tu jest? – zapytałem chłodnym, jak powietrze tego wieczora, głosem.
Chłopak nie odpowiedział. Dalej miał zamknięte oczy. Widziałem jak Łapa wyciąga pistolet i zaczyna do mierzyć, ale powstrzymałem ją. Sam schowałem pistolet i podszedłem do chłopaka. Podniosłem go za kołnierz bluzy, bez problemu zabierając mu nóż z ręki. Przycisnąłem go do drzwi.
- Wiem, że ktoś jest w środku. Niech lepiej nas wpuści, bo mi i tak wejdziemy, a ty będziesz idealną przynętą na trupy – wysyczałem.
- Chłopaki błagam wpuścicie – wyjęczał chłopak.
                Obejrzałem się przez ramię. Zombie były coraz bliżej.
- Otwórzcie te jebane wrota! – wrzasnął Dymitr.
Przez chwilę na dziedzińcu panowała prawie kompletna cisza, zagłuszana jedynie jękami zbliżających się trupów. Po chwili jednak usłyszałem stukot, parę metalicznych przesunięć, a wtedy wrota rozwarły się. Bez pytania wrzuciłem chłopaka do środka i wszedłem, a za mną podążyła reszta. Nasze wejście było niesamowicie chaotyczne. Łapa, Dymitr, Pabi i Gigant ruszyli do przodu przepychając grupkę ludzi i celując do nich broniami, a reszta szybko dopadła do wrót i je zamknęła.
                Nastała kolejna, krótka cisza. Odwróciłem się nie chowając broni. Znajdowaliśmy się w ogromnej sali kościelnej. Sufit był tak wysoko, że ledwo dało się go dostrzec w ciemności jaka panowała na górze. Palił się tylko jeden żyrandol, oraz szereg lampek bliżej podłogi. Ławki były w większości na miejscach, ale parę z nich było ustawionych w różnych strategicznych punktach. Ołtarz był całkowicie rozłożony, a na jego miejscu, już z daleka, widać było posłania, stolik, skrzynki i różne inne rzeczy. W środku było ciepło, powietrze stało, jakby nie było dobrego przepływu.
                Dopiero teraz mogłem spojrzeć na ludzi, którzy nas tu wpuścili. Mało nie parsknąłem ze śmiechu gdy się im przyjrzałem. Gdyby sytuacja nie była tak poważna, myślałbym, że trafiłem na plan jakiegoś filmu dla nastolatków. Grupa wyglądała jakby wyciągnięta z takich właśnie klimatów. Grupka chłopaków w wieku od, na oko, piętnastu do dwudziestu parę lat, wszyscy w okularach, z meszkiem pod nosem oraz niepewnymi minami, które jakby krzyczały „chcę wrócić do domu i pograć na komputerze”. Jak oni przetrwali, zapytałem sam siebie.
- Jak się nazywasz? – zapytałem tego, którego wcześniej zobaczyliśmy na dziedzińcu.
- E… Emil – powiedział po cichu. Ledwo usłyszałem jego głos przez echo uderzających o drzwi pięści trupów.
- Emil? Dobra. Powiedz swoim kolegom żeby stanęli pod ścianą z rękami za głową. Sprawdzimy czy nic nie ukrywacie i nikomu nie stanie się krzywda – powiedziałem spokojnym głosem.
- Dyktujecie nam warunki? To nasza miejsców… - zaczął kolega Emila, chłopak z gęstą rudą czupryną i pryszczami, które aż świeciły w ciemniejszym świetle, gdy Dymitr podszedł i uderzył go w brzuch.
- To miejsce nie jest już wasze – odpowiedziałem spokojnie – Ale może być nasze. Nie chcemy go zabrać, ale o tym zaraz. Podejdziecie pod tę ścianę cholera!? – zapytałem nieco zniecierpliwiony.
                Dopiero po chwili, powoli, cała szóstka ruszyła pod jedną z kolumn i ustawiła się w rządku, z rękoma za głowami. Patrzyłem na to przez chwilę po czym kiwnąłem głową i szóstka moich ludzi podeszła, żeby ich dokładnie przeszukać. Nie trwało to długo. Parę sekund później pokaźny stos noży oraz młotków, a także jeden pistolet, leżały przede mną.
- Dobra, przełamaliśmy pierwsze lody. Pabi ogarniesz wrota? Super. Dymitr przygotuj się z Łowcą, musimy zaraz wrócić po Potwora i Natalię. Ruda pewnie się tam martwi. Reszta ogarnijcie naszych gospodarzy i sprawdźcie czy ktoś tu się jeszcze nie ukrywa. Zabezpieczcie miejsce. Jakieś pytania? – wydałem parę poleceń upewniając się, że niczego nie pominąłem – Kto z was jest dowódcą? – zapytałem jeszcze, kierując pytanie do drugiej grupy.
- Ja – odpowiedział krótko Emil.
- Tego zostawcie gdzieś na wierzchu. Resztę na razie zwiążcie, nie będziemy ryzykować. Jest stąd drugie wyjście Emilu?
- Tam – wskazał na korytarz na prawo od miejsca, w którym powinien być ołtarz.
                Z ulgą patrzyłem jak kolejne osoby rozchodzą się, żeby zająć się powierzonymi zadaniami. Sam ruszyłem z Dymitrem i Łowcą w kierunku wskazanym przez Emila.
- Posrane – skwitował Łowca, gdy tylko odsunęliśmy się nieco od reszty.
- Hmm? – zapytałem.
- Jak takie smrody przetrwały. Wyglądają jakby bali się sami siebie, a co dopiero trupów – powiedział z pogardą.
- Pewnie ukryli się tutaj i mieli jakieś zapasy. Co dziwi mnie bardziej to prąd. Muszą tu mieć jakiś generator. To znacznie ułatwi sprawę – ucieszyłem się.
- Musisz przycisnąć tego Emila. Wygląda jakby coś knuł – powiedział.
Pokiwałem głową.
                W wspomnianym wcześniej korytarzu bez problemu odnaleźliśmy drzwi. Prowadziły one do krótkiej sieni, a po chwili na zewnątrz. Pojawiliśmy się na tyłach kościoła. Trupy zaczęły powoli się nudzić. Kościół doskonale wygłuszał odgłosy z zewnątrz, a gdy spojrzałem w jedno z licznych okien nie zauważyłem nawet światła. Gdyby nie to, że byłem w nim przed chwilą, nie wiedziałbym nawet, że ktoś tam jest. Ruszyliśmy powoli w stronę głównej bramy. Zastanawiałem się przez chwilę, dlaczego była otwarta, ale ostatecznie nie zawracałem sobie tym głowy, wiedziałem, że wyciągnę to od Emila.
                Znaleźliśmy się na kamiennej drodze prowadzącej w dół. Zeszliśmy bez większych kłopotów i gdy byliśmy już niedaleko sklepu usłyszeliśmy strzały. Natychmiast zniżyliśmy się do pozycji pół kucającej i przyspieszyliśmy kroku.
- Kurwa kurwa kurwa kurwa – przeklinał pod nosem Dymitr. Wiedziałem, że martwił się o swoją dziewczynę. Chociaż z początku ich relacja nie wyglądała tak kolorowo, teraz byli pełnoprawną parą i zdecydowanie dbali o siebie. Miałem szczerą nadzieję, że to zombie, a nie inni ocalali. Nie myliłem się. Gdy podeszliśmy pod sklep zauważyłem, że przed wejściem jest grupa parunastu trupów. W światłach wystrzałów szybko dostrzegłem Rudą, ale co było najbardziej zaskakujące nie była sama.
                Tuż przy niej, zdecydowanie nie jako wrogowie, stały trzy inne kobiety. Z daleka nie widziałem szczegółów, ale gdy tylko to zobaczyłem przyspieszyłem. Dotarliśmy do trupów od tyłu. Zabiłem jednego, a następnie drugiego, przebijając się bliżej sklepu.
- Ktoś tu biegnie! – krzyknęła nieznajoma mi dziewczyna.
- Co? Czekajcie! To moi przyjaciele – zatrzymała ich Ruda.
- Jesteś pewna? – zapytała inna kobieta.
Dotarliśmy do nich. Łowca powalił trupa najbliżej nas i dobił go łomem. Dymitr podbiegł do Rudej i odciągnął ją od kobiet. Ja oddałem dwa szybkie strzały i zabiłem dwa ostatnie trupy, po czym natychmiast wymierzyłem w stronę kobiet. Jedna z nich miała strzelbę, pozostałe dwie trzymały w rękach noże.
- Puść to – powiedziałem krótko wskazując na kobietę i jej strzelbę.
- Sam to puść, cholera – powiedziała nienawistnie.
- Hej spokój! Bobru one mi pomogły. Dajcie spokój. Gdzie jest reszta? – zmieniła temat Ruda.
- Zajęliśmy wzgórze. Nie jesteśmy sami, ale… powiem więcej na górze – podszedłem do Rudej – Jesteś tego pewna? – zapytałem ciszej, wskazując na trójkę kobiet.
- Absolutnie – powiedziała z pewnością w głosie.
                Odwróciłem się powoli. Kobieta dalej trzymała broń, ale widać było, że nie mierzyła we mnie.
- Bobru – powiedziałem krótko, opuszczając pistolet i wyciągając rękę – A to jest Dymitr i Łowca.
- Anna – odpowiedziała kobieta – a te dwie to moja córka Sara i…
- Zuza – wtrąciła dziewczyna z włosami koloru ciemnego blond.
- Dobra… Zasada jest taka, oddajecie mi tą strzelbę, ja chowam broń. Chyba, że nie macie ochoty z nami iść, wtedy nie ma żadnego problemu. Idziecie w swoją stronę, a my w swoją – powiedziałem równie spokojnie jak do grupy Emila.
Dziewczyny przez chwilę się zastanawiały. Rozmawiały między sobą, aż ta o imieniu Zuza powiedziała:
- Idziemy z wami.
Cóż za szalony wieczór, pomyślałem po czym ostrożnie wyciągnąłem rękę po strzelbę. Anna niechętnie podała mi ją.
- Prowadź – powiedziała.
                Ruszyliśmy w stronę Potwora. W mojej głowie układały się myśli. Dwie grup jednego dnia. Trzyosobowa i sześcioosobowa. Obie nie stanowiły problemu i nie atakowały. Czy życie w ten sposób rzeczywiście było możliwe? Nie wiedziałem, ale byłem pewien, że nie pozwolę na nic, co może zaszkodzić moim ludziom. Obserwowałem ciągle trzy kobiety. Dymitr i Ruda zajęli się sobą, a Łowca usiadł wygodnie na fotelu kierowcy. Dwie z nich zachowywały się jakby kompletnie nie interesowała ich cała ta sytuacja, ale jedna przygląda mi się ukradkiem. Była to ta, która przedstawiła się jako Zuza. Wiedziałem, że właśnie z nią będę musiał pogadać, jeżeli chciałem się czegokolwiek dowiedzieć.
                Droga na górę nie była tak łatwa jak przewidywałem. Potwór ledwo mieścił się na średniej, betonowej dróżce. Na ostatnim zakręcie przed wjazdem na dziedziniec bałem się przez chwilę, że spadniemy, ale Łowca znał się na prowadzeniu tym pojazdem i wyratował nas. Dymitr wyskoczył, żeby otworzyć bramę. Ta też nie była do końca dostosowana do wielkości Potwora, ale całe szczęście zmieściliśmy się na styk. Zadowolony wysiadłem i wraz Dymitrem, Rudą oraz trzema nieznajomymi ruszyłem w stronę kościoła. Wolałem nie próbować dostać się od przodu. Wejście było zbyt ważne, żeby było otwierane za każdym razem jak ktoś ma ochotę wejść. Właśnie przez podobny błąd Emil wpadł w nasze ręce. Ruszyliśmy na tyły i weszliśmy do środka.
                Na pierwszy rzut oka widać było, że  przez te dwadzieścia minut, podczas których byłem na zewnątrz, sporo się zmieniło. Piątka ludzi siedziała związana przy jednej ze ścian niedaleko ruin ołtarza. Ich wszystkie rzeczy zostały tam przeniesione, a na ich miejsce pojawiły się nasze posłania. Spojrzałem w górę. Z tej perspektywy widać było, że kościół ma coś w stylu górnego piętra, długiej drewnianej platformy, która obiegała cały budynek dookoła na poziomie kilku metrów. Na przywitanie wyszła do nas Łapa. Spojrzała pytającym wzrokiem w kierunku dziewczyn, które przyprowadziłem. Machnąłem ręką na znak, że zaraz wszystko wytłumaczę, po czym kazałem przyprowadzić Emila. Poprosiłem też Zuzę, żeby poszła ze mną.
                W ten sposób, wraz z dwoma więźniami, Łapą, Pablordem oraz Gigantem ruszyliśmy w stronę wrót do kościoła. Tam usiedliśmy na jednej z ławek, z dala od reszty. Planowałem przekazać informacje moim ludziom, ale musieli oni teraz pilnować reszty oraz zajmować się sprawdzaniem tego miejsca, a ludzie Emila oraz koleżanki Zuzy nie musiały tego słyszeć. Spojrzałem raz jeszcze na siódemkę nowych osób, które siedziały teraz przy ołtarzu i rozmawiały o czymś. Dymitr siedział obok nich z Łowcą i łypali na nich groźnie.
- Dobra zacznijmy od ciebie – wskazałem Emila – Jak długo jesteście w tym miejscu? Tylko mów szczerzę, nie mamy złych zamiarów, ba powiem wam nawet po co tu jesteśmy, po prostu nie chcę niepotrzebnego rozlewu krwi.
- Prawie od początku. To chyba dobre miejsce – powiedział niepewnie, poprawiając okulary.
- Przetrwaliście tu sami? Było was sześciu? – wciąż nie mogłem w to uwierzyć.
- Było nas więcej. Niektórzy po prostu odeszli, a inni zostali zabici. Dlatego teraz nie wychylamy się stąd zbytnio. W muzeum mamy zapasy i inne potrzebne rzeczy, nie musimy wychodzić nawet na miasto, a nikt inny tutaj nie przychodzi. A jak przychodzi ginie – odpowiedział już nieco pewniej.
- Wy ich zabijacie? – chociaż starałem się ukryć moje rozbawienie to nie wyszło mi to do końca.
- Was też prawie złapaliśmy. Gdyby nie to, że wracałem akurat z muzeum to nie weszlibyście tutaj.
- Nie doceniasz nas – odpowiedziała kąśliwie Łapa.
- Jak? Macie tylko jeden pistolet. Nie widziałem więcej broni palnych, wątpię żebyście trzymali je w magazynie – zignorowałem słowa Łapy.
- Z przodu zostawiamy otwartą bramę, świata i dźwięki ledwo co widać na zewnątrz, więc kto tu wchodzi myśli, że miejsce jest puste. Dodatkowo trupobomby… - tłumaczył powoli, ale z nieukrywaną dumą, jakby był detektywem, który opowiada o właśnie rozwiązanej ciężkiej sprawie.
- Trupobomby? – zapytał Pablord.
- Tak je nazwaliśmy. Uwięziony trupy, które uwalnia niewidoczny mechanizm. Proste, a skuteczne.
- A co robicie jak was otoczą? – zapytałem.
- Po jakimś czasie same odchodzą. Jak mówiłem nie wychodzimy stąd za dużo.
- Dobra – powiedziałem – Pytanie jest czy teraz chcecie stąd wyjść? My jesteśmy z Torunia i tamtejszego obozu. Mieliśmy zająć dobry punkt w tym mieście, żeby pomóc reszcie w walce z nadchodzącym zagrożeniem. Nie widzimy problemu żebyście tu zostali o ile nam pomożecie i nie będziecie przeszkadzać.
- To ciężka decyzja… - zauważył.
- Dlatego damy wam czas do jutra. Dzisiaj i tak noc będzie pełna planów i emocji ,więc nie będzie problemu jak będziecie poruszać się tu niezwiązani. Ale zrób coś podejrzanego lub niech ktoś z twoich ludzi coś takiego zrobi, a będziemy mieli problem. Rozumiesz? I odpowiedź chcę poznać jutro z rana – powiedziałem.
- Pomyślę i jutro porozmawiamy – odpowiedział delikatnie się uśmiechając.
- Dobra, wróć do reszty. Zaraz tam podejdę i ich uwolnimy – powiedziałem, po czym poczekałem aż Emil odejdzie. Widziałem z daleka jak drżały mu kolana. Jeżeli coś planował to ukrywał to cholernie dobrze.
- Teraz ty – powiedział spoglądając na kobietę. Była nieco starsza ode mnie, ale wciąż wyglądała jak młoda dziewczyna. Podrapałem się po brodzie – Opowiesz mi może jak wpadłaś na moją przyjaciółkę.
- Ja… - zaczęła po czym zrobiła pauzę. Widziałem na jej twarzy, że w głowie przeżywa teraz istną nawałnicę myśli – Śledziłam was od jakiegoś czasu.
- Co? – wystrzelił automatycznie Pablord.
- Jestem Zuza, niedawno straciłam męża i od tamtego czasu podróżuje sama. No i miałam tego dość. Spotkałam na drodze dziewczyna, która opowiedziała mi o Toruniu. Musiałam znaleźć innych ludzi i iść dalej. Ale wtedy, gdy zaatakowały mnie trupy zobaczyłam wasz pojazd. Chowając się pod jednym z aut zraniłam się mocno w nogę, ale pozostałam niewykryta. Usłyszałam rozmowę pomiędzy tobą – wskazała Pablorda – a tobą. Mówiliście o Płocku więc ruszyłam za wami.
- Dlaczego? – zapytałem zaskoczony jej wyznaniem.
- Wydawaliście mi się porządnymi ludźmi. Takimi, którzy wiedzą co robią. A gdy dowiedziałam się, że jesteście z Torunia to tak jakbym dotarła tam.
- Nie patyczkujesz się widzę – odpowiedziałem.
- Dotarłam tutaj i chciałabym zostać. Znam się na medycynie, mogłabym być pomocna. I mam wiele informacji – poklepała ręką po swoim plecaku.
- Chwila, a te dwie kobiety, które są tu z tobą? – zapytał Gigant.
- Pomogły mi tu dotrzeć na czas. Bezinteresownie.
- Ciekawe… - spojrzałem raz jeszcze na dwie kobiety, które siedziały teraz patrząc w naszą stronę.
- Nie ukrywam, że chcemy zamienić to miejsce w obóz. A obóz nie istnieje bez ludzi. Możesz tu zostać i zapracować sobie na nasze zaufanie. Ale tak jak poprzednio, zrób coś głupiego, a nie będziemy mieli dla ciebie litości – powiedziałem twardo.
- Dziękuje – powiedziała – Co do informacji, mam je w plecaku. Chciałabym je nieco sama przejrzeć, ale gdy to zrobię, trafią do ciebie.
- Jasne. Macie jeszcze jakieś pytania? – skierowałem te słowa do moich przyjaciół.
- Nic, co mogłoby martwić ją – powiedziała Łapa patrząc nieprzychylnie w stronę Zuzy. Ta nie opuściła wzroku. Wstała i ruszyła do reszty.
- Co myślicie? – zapytałem.
- Ten chłoptaś jest podejrzany, ale boi się nas jak cholera. Ta dziewczyna… sam nie wiem – powiedział Gigant.
- Co teraz? – zapytała Łapa po chwili ciszy.
- Teraz przygotuje się do drogi – powiedziałem.
- Co? Jakiej drogi? – zapytała.

- Płońsk i Inowrocław. Musimy powiadomić resztę, że się nam udało i sprowadzić tu więcej ludzi. Coś czuję, że to wszystko to cisza przed burzą… - powiedziałem tajemniczo i spojrzałem w górę. Przez jedno z okien wlatywał blady blask. Blask księżyca. Księżyca, który był prawie w pełni.

piątek, 13 stycznia 2017

Rozdział 9: Kobieca siła

Rozdział 9, kolejny z perspektywy Zuzy. Po wpadnięciu na dwie kobiety w sklepie Zuza znalazła się w ciekawym położeniu. Czy zaufa kobietom i podąży z nimi, czy może będzie próbowała uciec? Zapraszam do czytania i komentowania

POV:
Zuza - Rozdział 9 - Dzień 3-4
Bobru - Dzień 3-4 - Bobru dojeżdża w okolicę Płocka
Erni - Dzień 3-4 - Erni ucieka z obozu bandytów

-----------------------------------------------------

Rozdział 9: Kobieca siła (ZUZA)


                Sara syknęła, gdy przyłożyłam do jej rany szmatkę nasiąkniętą wodą utlenioną. Drżącymi rękoma sięgnęłam do apteczki przyniesionej przez jej matkę, Anie. Odcięłam nożyczkami parę metrów bandaża oraz odlepiłam nieco zatęchły opatrunek. Przemyłam raz jeszcze ranę ignorując syknięcia i jęknięcia dziewczyny. Opatrunek zasłonił paskudną ranę, a bandaż dodatkowo przyczepił go do ciała. Pokiwałem głową na znak, że robota wykonana.
- Dziękuje śliczna – dziewczyna uśmiechnęła się do mnie zadowolona.
- Mogę wiedzieć jak to się stało? – zapytałam.
- Coś ciekawska jesteś. Na pewno nie kłamałaś co do tego, że jesteś sama? – spytała podejrzliwie jej matka.
- Mamuś daj spokój. Zuzia nam pomogła – powiedziała szczerząc się. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Anna spojrzała ponuro najpierw na Sarę, potem na mnie. Ona była znacznie starsza, musiała mieć czterdziestkę na karku – Poharatałam się na drucie kolczastym. Uciekałyśmy przed sztywniakami i nieco się zaplątałam. Ot cała historia.
- Dobrze… Mogę iść? – zapytałam sama nie wiedząc co uważać na temat tej dwójki. Chociaż zaskoczyły mnie jak się przebierałam nie zabrały mojej broni i nie mierzyły już do mnie. Jednak wciąż obawiałam się, że coś mi zrobią.
- Móc możesz, pytanie czy chcesz – Sara spojrzała na mnie – Jak rzeczywiście jesteś sama to ci nie zazdroszczę. My przynajmniej mamy siebie i bezpieczniej i raźniej. Może przejdziesz się z nami co? – zapytała.
- Zależy gdzie idziecie – odpowiedziałam.
- Nigdzie – burknęła starsza kobieta.
                Denerwował mnie jej wrogi nastrój. Różniła się pod tym względem od córki dosyć znacznie. Nie byłam pewna czy nie ufała mi, chociaż mogła mnie zabić w każdym momencie, czy po prostu miała taki charakter.
- Ona zawsze taka jest – rozwiała moje wątpliwości Sara – Ale rzeczywiście nie mamy jakiegoś większego celu. Błąkamy się po okolicy od tygodni jedząc co znajdziemy, śpiąc w opuszczonych budynkach i unikając większych kłopotów – opowiedziała – No prawie- dodała patrząc na oczyszczoną ranę.
                Zastanowiłam się. Anna czekała wyraźnie na moją odpowiedź, a Sara uśmiechała się patrząc na mnie. Sama nie wiedziałam, czy chcę z nimi iść. Radziłam sobie, a one nie wydawały się najlepszymi towarzyszkami. Młodsza miała dziwne upodobania i wydawała się nieco szalona, a starsza wyglądała jakby zaraz miała kogoś zabić. Mimo tego pomoc mogła się przydać. Do Płocka wciąż dzielił mnie spory kawałek, a nie wiedziałam, czy jak dojadę na miejsce to ktokolwiek tam będzie.
- Jadę do Płocka – wypaliłam – Jak chcecie to chodźcie ze mną. Na pewno będzie raźniej. Wałęsanie się po tych drogach samemu, chowając się w krzakach przy każdym podejrzanym szmerze, jest męczące, przyznaje – dodałam.
- Właściwie to mamy samochód mała. To nieco przyspieszy twoją podróż – powiedziała – Naszą podróż – poprawiła się po chwili.
- Czyli chcecie? – zapytałam, żeby się upewnić.
- Jasne. Tylko teraz musimy dostać się do samochodu. Zostawiłyśmy go na obrzeżu miasta – powiedziała Sara.
- Chodźmy – fuknęła Anna i pomogła wstać córce.
                Zabrałam wszystko co miałam i wyszłam razem z nimi. Na ulicy było dosyć spokojnie, ale trupy już się zbierały w naszą stronę. Ruszyłyśmy tak szybko jak mogłyśmy mijając kolejne uliczki.
- Właściwie to co to był za bajer z tymi flakami co nosiłaś? – zapytała młodsza.
- To? Ach to mała sztuczka mając pomóc w przedzieraniu się przez trupy. Nie atakują jak śmierdzisz tak jak one – wytłumaczyłam.
- Powaga? Słyszałaś mamuś? To wydaje się być całkiem przydatne – powiedziała podekscytowana.
- Nie będę się smarowała smrodem jak mogę po prostu trzepnąć je z broni – odpowiedziała starsza.
Zatrzymałyśmy się po około piętnastu minutach marszu przy paru kontenerach ze śmieciami. Sara usiadła na murku, a jej matka rzuciła tylko krótki „poczekajcie tu” i zniknęła po drugiej stronie ulicy. Młodsza spojrzała na mnie badawczo.
- Długo jesteś sama, co? – zapytała.
- Hmm?
- Widać po tobie, że nie trzymałaś się z żadną grupą, ani nawet człowiekiem. Takie coś po prostu widać w oczach, rozumiesz?
- To prawda, podróżuje sama od paru tygodni – odpowiedziałam po chwili, nie widząc potrzeby utajania takiej informacji ­– Ale radziłam sobie całkiem nieźle.
- Nie wiem jak przeżyłaś w tym rejonie. Roi się tu od obozów, niektóre są po prostu pełne bandytów, ale to nie najgorsze co znajdziesz w okolicy – tu zrobiła dramatyczną pauzę – Ale są też obozy „tych dobrych”, które chcą coś odbudować.
                Zamyśliłam się. Wciąż zastanawiałam się, czy dobrze robię jadąc do Płocka i ufając swojemu instynktowi. Mogłam przecież już od dawna być w Inowrocławiu czy Toruniu, a jednak skręciłam na wschód. Musiałam zaufać sama sobie. Z przemyśleń wyrwał mnie dźwięk samochodu. Odruchowo przykucnęłam, ale to była tylko Anna. Podjechała sporym samochodem osobowym pod nas i ręką pokazała, żebyśmy wsiadły. Ja usiadłam na miejscu pasażera, a Sara wygodnie ułożyła się na tylnych siedzeniach.
- Płock? – zapytała się cicho, jakby chciała się upewnić.
- Tak – potwierdziłam.
                Samochód powoli ruszył, a ja wygodniej rozłożyłam się na siedzeniu. Obserwowałam ze spokojem zmieniający się za pojazdem krajobraz. Bardzo szybko udało się nam przejechać przez miasteczko, w którym byliśmy. Krótko po tym zobaczyliśmy przed nami kolejne zabudowania, które zwiastowały to, że dojeżdżaliśmy do kolejnego punktu podróży – Włocławka.
- Zatrzymujemy się tutaj? – zapytała zaciekawiona Sara.
- Lepiej nie – powiedziała jej matka – No chyba, że chcecie przejechać na drugą stronę Wisły, kolejna szansa będzie dopiero w Płocku.
- A która strona brzegu wygląda na bezpieczniejszą? – zapytałam.
- Raczej ta. Lasy aż do celu. Po drugiej stronie brzegu mamy mnóstwo pól i małych miasteczek. Pytanie jak stoimy z zapasami? – zapytała.
- Mamy jeszcze trochę żarcia i picia. Powinno starczyć na resztę dnia i jutro – powiedziała Sara grzebiąc w bagażniku.
- Dobra to nie zjeżdżamy, jasne – zdecydowała.
                Ruszyliśmy dalej i widząc zabudowania skręciliśmy na prawo od nich. Podróżowałyśmy raczej w milczeniu, Sara po jakimś czasie zasnęła, a Anna nie wyglądała na chętną do rozmowy. Wkrótce po tym oparłam się delikatnie o szybę i zamknęłam oczy. Co prawda nie spałam, ale wyciszyłam się i odpłynęłam. Do wieczora zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby napełnić bak z paliwem jednym z kanistrów. Anna wysiadła i zajęła się tym sama, a ja w tym czasie zrobiłam małą przerwę na siku. Idąc w krzaki rozejrzałam się uważnie po drodze. Byliśmy w środku lasu i jedyną oznaką cywilizacji była właśnie droga, na której staliśmy.
                Załatwiłam swoją potrzebę i wolnym krokiem wróciłam do auta. Korzystając z chwili czasu sięgnęłam do plecaka i wyjęłam medykamenty żeby zmienić opatrunek na swojej nodze. Rana wciąż wyglądała dosyć paskudnie, ale mimo tego widać było, że się powoli goiła. Ból był coraz słabszy. Równo z tym jak skończyłam Anna wróciła do samochodu i ruszyłyśmy dalej. Las wyglądał dosyć magicznie. Wydawało mi się jakbyśmy wjeżdżali do jakiejś sekretnej krainy, która będzie zupełnie inna od świata, który znałam. Co dziwne, podczas jazdy, pomiędzy drzewami widziałam nawet dwa razy jelenie, które leniwie poruszały się w lesie, jakby nie wiedząc, że świat już upadł. Zombie było bardzo niewiele, ale to musiało być spowodowane tym, że nie widać było zbytnio zabudowań. Mijaliśmy nieduże chatki w środku lasu, albo bardzo małe wioski.
                Właśnie w jednej z takich wiosek zatrzymaliśmy się, gdy nadeszła noc. Anna zaparkowała przy jednej z chatek, a następnie poszła do bagażnika, wyciągając kartony oraz różne inne śmieci. Obudziłam delikatnie Sarę i razem opuściłyśmy pojazd. Zapytałam ją szeptem:
- Co twoja mama robi?
- Z tym wszystkim? Chowa auto, odziwo to całkiem nieźle działa, inni ocalali omijają takie wraki obłożone kartonami i siatkami, myśląc, że to nie pojedzie. A jednak.
Po zabezpieczeniu auta Anna wyciągnęła z bagażnika dwie puszki oraz butelkę wody i podeszła do nas. Wspólnie ruszyłyśmy w stronę domku przy którym byłyśmy. Wyglądał na typowy, wiejski domek, bez piętra z niedużymi pomieszczeniami gospodarczymi stojącymi niedaleko. Sam budynek był w całkiem niezłym stanie, chociaż dwa okna były wybite, a dach częściowo się osunął. Mimo tego podeszłyśmy do drzwi. Anna delikatnie otworzyła je i zerknęła do środka. Sięgnęłam po latarkę z plecaka i zaświeciłam jej.
                Na środku niedużej sieni rozpłaszczone było ciało człowieka. Krew pokryła dosłownie całą podłogę, a z samego człowieka zostały przegniłe zwłoki z roztrzaskaną głową. Zapach był nie do wytrzymania, ale starając się oddychać ustami weszłyśmy głębiej. Przeszłyśmy przez sień, zamykając za sobą drzwi i trafiłyśmy do korytarza rozbiegającego się w trzy różne wejścia. Stała tutaj też nieduża szafa, ale poza tym nie było nic. Skierowałyśmy się od razu do drzwi po lewej stronie i ostrożnie je otworzyłyśmy. Ja świeciłam, a Anna wymachiwała strzelba po kątach, ale pomieszczenie było czyste. Było to coś w stylu kuchnio-salonu. Stał tutaj piec, zlew, kuchenka, dwa łóżka po obu stronach ścian, oraz były dodatkowe drzwi prowadzące na prawo.
- Nada się – rzuciła krótko Anna stawiając kolacje na stole stojącym pomiędzy łóżkami – Trzeba sprawdzić resztę pomieszczeń. Idziesz ze mną młoda? – rzuciła w moją stronę.
                Kiwnęłam głową. Sara położyła się na jednym z łóżek, a my ostrożnie poszłyśmy do kolejnego pokoju. Była to jednoosobowa sypialnia. Na niedużej szafce stał stary telewizor, a tuż obok stół i dwie szafy pełne ubrań. W pokoju czuć było zapach stęchlizny. Podobnie jak w przypadku kuchni, w której została Sara, tutaj także były drzwi na prawo. Sprawdziłyśmy też kolejne pomieszczenie, które nie różniło się specjalnie od kolejnych i w ten sposób po chwili trafiłyśmy ponownie na korytarz, wychodząc tym razem z środkowych drzwi. Pozostały tylko te po prawej, na przeciwko kuchni. Kryła się za nimi łazienka oraz pomieszczenie, w którym gniły na suszarni ubrania. Wanna wyglądała całkiem dobrze, chociaż była pokryta warstwą kurzu. Zauważyłyśmy także właz w suficie prowadzący prawdopodobnie na strych, ale ominęłyśmy go.
                Wróciłyśmy do pomieszczenia, w którym zostawiłyśmy Sarę. Ta klęczała teraz przy piecu i rozpalała go akurat.
- To na pewno dobry pomysł? – zapytałam.
- Nawet nie wiesz jak będzie pizgać w nocy maleńka – powiedziała uśmiechając się.
                Kolacje zjadłyśmy we względnej ciszy. Fasola z kawałkami mięsa, popijana herbatą. Z piec buchało przyjemne ciepło. Za oknem było ciemno, kompletnie ciemno. Słychać było tylko wiatr zasuwający po ścianach. Po zjedzeniu Anna zabarykadowała obie pary drzwi – tą prowadzącą do korytarza oraz pokoju obok. Następnie Sara pomogła mi zrobić z koców posłanie blisko pieca. Obie położyły się na łóżkach, a ja nie chcąc wyganiać poobijanej i starej ułożyłam się wygodnie przy ciepłych kafelkach. Dziewczyny zasnęły szybko, ale ja wiedziałam, że nie zasnę jeżeli nie spojrzę ponownie do książki, którą znalazłam.
28 grudnia 2014 – dzień 44
Kolejny spokojny dzień. Ostatnie odkrycie wciąż nie dało mi większych rezultatów. Kolejne trupy złapane w sidła się zmarnowały. Nie tracę jednak nadziei. Wciąż staram się wpaść na nowy pomysł. Moim ludziom udało się przejąć kolejny kawałek terenu pod Toruniem. Omijaliśmy posterunek, ale zbadaliśmy teren.
                Przeleciałam wzrokiem kolejne dni, które wszystkie były w miarę spokojne. Minuty mijały, aż w końcu dotarłam do wpisu z stycznia.
10 stycznia 2015 – dzień 57
Udało się nam w końcu przechwycić jednego mężczyznę z Gangu. Motocykliści starali się narobić zamieszania w okolicy, ale nie udało im się. Gdy tylko moi ludzie przyprowadzili członka tej żałosnej organizacji na farmę moich rodziców, to wiedziałem, że dowiem się czegoś ciekawego. Nie myliłem się. Mężczyzna z początku udawał twardziela, ale szybko zaczął błagać o możliwość oddania ciekawszych informacji. Wyśpiewał mi wszystko gdy stracił piątego zęba. Okazało się, że cała grupa liczy około dziesięciu osób, poruszali się tylko motorami, tak jak myślałem. Co jednak kompletnie mnie zaskoczyło, to powiązania z Toruniem. Okazało się, że prawa ręka tamtejszego obozu – chłopak o ksywce Dziara – stał za tym wszystkim. Co ciekawe nawet dowódca obozu – Wojciech – nie wiedział o tym. Chociaż słyszałem o grupie Czerwonych Flar, która była oficjalnym oddziałem uderzeniowym z Torunia, to to było czymś nowym. Była to niezależna grupa, która żeby uniknąć powiązania z owym Dziarą atakowała nawet ludzi z Torunia. Z tego co zrozumiałem ich zadaniem było wprowadzenie zamieszania w okolicy po to, żeby ostatecznie doprowadzić do upadku Wojciecha i przejęciu władzy przez Dziarę. Nie miałem pojęcia jak chciał to osiągnąć mając tylko tę garstkę ludzi, ale kombinował nieźle.
                Zaskoczona tym co przeczytałam westchnęłam cicho. Toruń wcale nie wydawał się takim ciekawym miejscem po tych słowach, chociaż były spisane przez kogoś, kto badał trupy. Dziewczyna z drogi jednak mówiła, że to najlepszy obóz w okolicy. Czułam pewne zmieszanie. Zauważyłam jeszcze dopisek pod wpisem z tego dnia:
„D1: Dziara może być ciekawym sojusznikiem. Nie zabijać”
Chociaż oczy mi się same zamykały to mimo wszystko czytałam dalej. Lektura była niesamowicie wciągająca.
13 stycznia 2015 – dzień 60
Równe 60 dni od rozpoczęcia.  Od wczoraj byłem wciąż na wypadzie na wschód. Chcieliśmy dotrzeć na miejsce rozbitego helikoptera z Drugiego Posterunku przy Toruniu, ale niestety, ktoś nas uprzedził. Gdy usłyszeliśmy strzelaninę wycofaliśmy się. Krótko po tym spotkaliśmy grupę ocalałych. Nas było jednak znacznie więcej. Otoczyliśmy ich. Spytaliśmy, czy to oni byli przy helikopterze, ale ci zaprzeczyli. Dowiedzieliśmy się, że są z Warszawy. Przewodziła nimi nieduża kobieta z kręconymi włosami. Nie zapamiętałem jej imienia. Chociaż atmosfera była napięta nie szukałem zwady. Wiedziałem, że w Warszawie jest cała masa ludzi. Nie chciałem robić sobie z nich wroga, przynajmniej w dzisiejszym dniu. Wspomnieliśmy im o tym, że te terytorium jest nasze. Radość na ich twarzach, kiedy zaczęliśmy się oddalać była cudowna. Strach to najlepsza broń.
Zastanawiałam się jeszcze przez chwilę i przetwarzałam informacje, które zebrałam. Było tego całkiem sporo. Dziennik miał dni zapisane aż do marca, czyli jego właściciel musiał go zgubić parę dni przed tym jak go znalazłam. Zadowolona z kolejnej porcji wiedzy przełożyłam się na bok i zasnęłam.
                Rano obudziła mnie Sara. Potrząsnęła mną, dłoń trzymając na mojej piersi i zrobiła niewinny wyraz twarzy, ale wiedziałam, że jej działania nie były przypadkowe. Zdecydowanie coś do mnie czuła, lub po prostu tak zachowywała się w obecności każdej kobiety. Zjadłyśmy śniadanie i spakowałyśmy się do dalszej drogi i już po dwudziestu minutach jechałyśmy dalej. Auto i podwórze było czyste, chociaż w dalszej części wioseczki zobaczyliśmy dwa idące powoli trupy. Schemat jazdy był bardzo podobny do ostatniego, z tą różnicą, że tym razem Anna podjęła rozmowę. Gdy jechaliśmy w środku lasu odezwała się nagle:
- Dalej jesteś pewna tego Płocka?
Byłam tak zaskoczona jej głosem, że aż podskoczyłam na siedzeniu.
- Tak – odpowiedziałam po chwili – a co?
- A nic. Po prostu dalej nie rozumiem dlaczego jedziesz w drugą stronę od obozów. Mówiłaś coś, że szukasz miejsca żeby się osiedlić, odpocząć, a jednak jedziesz do Płocka. Może zepsuje ci niespodziankę, ale poza trupami tam nic nie ma.
- Skąd wiesz? – zapytałam.
- Byłam tam całkiem niedawno. Miasto nie ma obozów, ludzi… nic. Tylko trupy. A w takim Toruniu, chociaż najlepszym miejscem to nie jest, to jednak mają dużą społeczność. Liczą się z innymi i są otwarci na nowych ludzi.
- Rozumiem. Mimo wszystko chcę tam pojechać.
- Kto tam cię zrozumie – mruknęła, po czym zamilkła znowu. Jej milczenie trwało aż do Płocka. Dotarliśmy tam gdy już się ściemniało. Sara obudziła się na tylnym siedzeniu i obserwowała krajobraz za oknem. Nawet z miejsca, w którym byłyśmy, widać było most przecinający rzekę. Byłyśmy teraz w mało zatłoczonej, południowej części miasta. Mijałyśmy niewielkie skupiska budynków różnego rodzaju, ale most malował się przed nami coraz bliżej.
- Mam przejechać na drugą stronę? – zapytała Anna.
- Tak – odpowiedziałam z pewnością w głosie, chociaż sama nie wiedziałam czego szukam. Ślady ciężarówki zgubiłam już dawno temu, więc sama nie wiedziałam na co zwracać uwagę. Anna co chwilę zerkała na mnie jakby chciała przejrzeć mnie na wylot. Sara obserwowała spokojnie to co się działo za oknem. Mijaliśmy trupy i było ich całkiem sporo. Chociaż ulice były dosyć przejezdne to te szwendały się przy drodze, idąc w naszą stronę zwabione hałasem auta.
                Po chwili byłyśmy na moście. Było ciemno, a ja rozglądałam się zaciekawiona po okolicy. Zobaczyłam nagle przed nami ciężarówkę stojąca po drugiej stronie mostu.
- Zatrzymaj się – poprosiłam Anny. Ta niechętnie zwolniła i zatrzymała wóz niedaleko pojazdu, który wpadł mi w oko. Wysiadłyśmy.
- O to chodziło? – zapytała zniecierpliwionym głosem starsza kobieta.
- Mamuś daj spokój – zbeształa ją córka.
- Cholera nie wiem czy mam chować auto, ta dziewka nic nie mówi – zdenerwowała się.
Zaczęłam się denerwować. Zignorowałam jednak pytania Anny i ruszyłam powoli do ciężarówki. Nie musiałam świecić latarką czy nawet specjalnie się przyglądać. Od razu było widać, że to nie ta, za którą podążałam.

                Nagle po stronie mostu, na którą zmierzałyśmy, coś zaświeciło. Czerwony, lśniący pocisk zabłysnął na niebie nad czymś, co z oddali wyglądało na zamek albo kościół. Anna zaklęła pod nosem, a mnie przeszła fala strachu. Wtem do mojej głowy wróciły słowa, które czytała wczoraj „Chociaż słyszałem o grupie Czerwonych Flar, która była oficjalnym oddziałem uderzeniowym z Torunia” i uśmiechnęłam się. Szybko skojarzyłam fakty. Już wiedziałam gdzie muszę iść.

niedziela, 8 stycznia 2017

Rozdział 8: Nic nie trwa wiecznie

Rozdział 8, kolejny z perspektywy Erniego. Po wpadnięciu w ręce bandytów Erni i jego grupa będą musieli zmierzyć się z rzeczywistością i spróbować przetrwać. Zapraszam do czytania, oraz komentowania

POV:
Erni - Rozdział 8 - Dzień 3-4
Bobru - Dzień 3-4 - Dojeżdża do Płocka
Zuza - Dzień 3-4 - Wpada w ręce dwóch kobiet w okolicach Włocławka

----------------------------------------------------------

Rozdział 8: Nic nie trwa wiecznie (ERNI)


                Wstrząs obudził mnie. Wierzgnąłem niczym spętane zwierzę, starając się rozejrzeć, ale wszędzie było ciemno. Miałem opaskę na oczach. Byłem też związany grubym sznurem w okolicach nadgarstków i kostek. W ustach miałem wepchniętą szmatę, której nie dałem rady wypluć. Brak mobilności i wzroku sprawiał, że wpadłem w panikę. Czułem, że się poruszam, więc musiałem być w jakieś ciężarówce, lub podobnym pojeździe. Z trudem łapałem oddech starając się o każdy strumień powietrze przez nieco zapchany nos. Uspokoiłem oddech. Poruszając skrępowanymi kończynami czułem, że dotykam innych osób, prawdopodobnie moich przyjaciół, którzy byli związani obok mnie.
                Daliśmy się podejść. Pamiętałem scenę amputacji, a następnie mężczyzn w skórzanych kurtkach, którzy nas otoczyli. Bolała mnie głowa, byłem pewien, że to przez cios, który otrzymałem od jednego z przeciwników. Chociaż tabliczka wcześniej mówiła o terenie Zszytych to wątpiłem, żeby to byli oni. Z tego co słyszałem nosili oni fragmenty ciał trupów, albo mieli przyszyte kawałki ich skóry. Ci wyglądali na jakiś dziwny gang motocyklowy, który jeździł po drogach i szukał takich jak my. Jednak wciąż żyłem. To nie pasowało mi do wizji okradnięcia i zabicia. Nie mogłem wpaść na żaden pomysł, dlaczego takim bandytom bylibyśmy do czegokolwiek potrzebni.
                Wóz znowu podskoczył na wyboju. Czułem się tak beznadziejnie bezsilnie. Wciąż nie mogłem uwierzyć jak łatwo dałem się podejść. Wybór jednak nie był prosty – prawdopodobnie jakbym zostawił Maćka na pastwę losu to zauważyłbym bandytów wcześniej i zdołał jakoś temu zapobiec. Nie jestem jednak bezduszną bestią, a ci ludzie to teraz moi przyjaciele. Nie będę zostawiał porządnych osób na śmierć. Każde życie jest cenne, szczególnie, gdy należy do kogoś z naszych. Zastanawiałem się jaka jest realna szansa, na to, że ktoś nam pomoże. O ile bandyci nie planowali nas zabić, to mogliśmy liczyć, że w końcu Ben wyśle jakąś grupę, która się nami zainteresuje. Była też szansa, że Bobru i jego grupa będzie wracała tędy za jakiś czas. Czerwone Flary i pozostałe grupy z Torunia też mogły się zapuścić w te tereny. Większym pytaniem było – gdzie teraz byliśmy? Przez opaskę nawet nie mogłem określić tego jaki mamy dzień. Ból głowy jednak wydawał się dosyć wyraźny, więc podejrzewałem, że nie minęło więcej niż kilka godzin. Nie wiedziałem ile jeszcze może zająć podróż, więc korzystając z pierwszej, lepszej okazji, spróbowałem jeszcze zasnąć.
                Obudziło mnie światło, które bestialsko wdarło się do mojej małej świątyni złożonej z opaski i zamkniętych oczu. Poczułem czyjąś dłoń ciągnącą mnie za ramię. Starałem się otworzyć oczy, ale były one nieprzyzwyczajone do światła dziennego i czułem po prostu jakbym był ślepy. Knebel, opaska, oraz więzy z nóg zniknęły, ale te na rękach wciąż ciasno i boleśnie oplatały moje ręce.
-  Ruchy kurważ – warknął mężczyzna, który mnie wyciągnął. Otworzyłem delikatnie oczy i mrużąc je niczym Azjaci zobaczyłem zarośnięta twarz z śladami po chorobie z dzieciństwa w postaci białych plamek.
- Zaprowadźcie ich na dołek – krzyknął ktoś inny z oddali.
- Tego skurwiela prowadzę do Jarka – powiedział  brodacz, potrząsając mnie za ramię.
                Mężczyzna popchnął mnie do przodu. Z trudem utrzymałem równowagę. Starałem się rozejrzeć, albo chociaż spojrzeć za siebie i zobaczyć co z resztą moich przyjaciół, ale gdy tylko próbowałem się odwrócić byłem popychany, więc dałem sobie spokój. Znajdowaliśmy się w jakimś niedużym obozie. Widziałem samochody i nierówno porozkładane siatki, które wyznaczały granicę. Chociaż takie zabezpieczenia były dobre, to na dłuższą metę nie miały szans uchronić ich przed większym atakiem. A stado było coraz bliżej.
                Celem naszej małej podróży był nieduży metalowy barak, który w normalnych czasach był stawiany przy pracach drogowych, żeby robotnicy mieli gdzie wypić zimne piwko i się przespać. Brodacz nawet nie zapukał do środka. Takie małe szczegóły były bardzo istotne. Zostałem siłą zaciągnięty i wręcz wrzucony na małe, składane krzesło. W baraku panował półmrok. Przez brudne i zakurzone okna wpadało bardzo mało światła. Zauważyłem jednak masywnego mężczyznę siedzącego na nieco zużytym leżaku turystycznym, za drewnianym biurkiem.
- Co jest kurwa? Po co żeś go tu przywlókł? – zapytał mężczyzna chroboczącym głosem.
- Znaleźliśmy grupkę niedaleko stąd. Coś koło piętnastu osób – powiedział z dumą w głosie Brodacz.
- Ile!? – zapytał zaskoczony.
- Ha! Wiedziałem, że będziesz zdziwiony, mówiłem, że kurwa dam radę! – wykrzyknął.
                Mężczyzna za biurkiem spojrzał na mnie. Miał małe, wredne brązowe oczy przypominające dwa żuki.
- Dobra, ale po co mi on tu? Stary nie wiesz co się robi z towarem? Pakuj go na dołek – powiedział z takim obrzydzeniem, jakby patrzył na kawałek starego, zepsutego mięsa.
- Dobra, ale ten gnojek to coś więcej – przerwał mu Brodacz.
- Co masz na myśli?
- Zaatakował nas gdy do niego mierzyliśmy. Skurwiel rozpruł nogę Jackowi i wybił zęba temu młodemu, wiesz któremu – odpowiedział.
- Rozumiem – powiedział cicho – Zostaw nas samych, załatw miejsce dla reszty. Dobra robota.
- Ja kurwa myślę.
                Brodacz opuścił barak, a masywny mężczyzna podniósł się ciężko. Leżak zaskrzypiał rozpaczliwie, gdy sporych rozmiarów łapa oparła się o plastikową rączkę.
- A więc… kim ty kurwa jesteś? – zapytał podchodząc i chwytając mnie za podbródek, tak żebym na niego spojrzał.
- Nie wiesz z kim zadzierasz skurwielu – postanowiłem zagrać tą kartą. Musiałem dowiedzieć się jak najwięcej o całej tej grupie.
- Dokładnie. Nie wiem. Oświeć mnie jeśli chcesz zachować ząbki. Widzę, że kogoś już musiałeś wkurwić – przejechał paluchem po mojej starej bliźnie na policzku.
- Ilu masz tych bandziorów? Dziesięciu? Dwudziestu? – zacząłem pytać, gdy mężczyzna wyprowadził cios. Uderzył mnie w policzek z taką siłą, że złożyłem się razem z krzesłem, na którym siedziałem. Odkaszlnąłem i spojrzałem na niego.
- To ja zadaje jebane pytania! – wykrzyknął po czym kopnął mnie butem w żebra.
- Nasi już tu jadą. Zginiecie, ale ciebie zostawię przy życiu. Zapłacisz za to, że z nami zadarłeś – splunąłem na podłogę.
                Mężczyzna zaśmiał się.
- Lecisz w chuja. Nikt was nie znajdzie, a za parę dni będziecie sprzedani – powiedział uspokajając się nieco i podnosząc mnie do pionu.
- Sprzedani? – zapytałem.
- Taki jest teraz świat. Jeżeli chce mieć co jeść i czym walczyć to muszę pracować. A nie ma nic prostszego niż zgarnianie takich chujo-grupek – powiedział.
- Niby komu?
- Coś ty taki kurwa przyjazny się zrobił. Nie twoja sprawa śmieciu – odpowiedział mężczyzna – Gadaj skąd są twoi ludzie, albo zapytam ich. Za każdą wymijającą odpowiedź będę was ciął. Nikt nie powiedział, że mamy was sprzedać w jednym kawałku.
- Nie wiesz z kim zadzierasz… -  powtórzyłem wyraźnie.
                Widziałem, że mężczyzna składał się do kolejnego uderzenia, kiedy nagle usłyszeliśmy krzyk. Zerwałem się myśląc, że to ktoś z moich ludzi, ale brodacz mnie popchnął z powrotem na miejsce.
- Idę to sprawdzić. Pogadamy za chwilę – rzucił. Widziałem w jego oczach zaniepokojenie. To byłoby zbyt poetyckie i nierealne, gdyby uderzyła w nich właśnie grupa z Torunia lub Inowrocławia. I tak nie było. Gdy tylko mężczyzna zamknął za sobą drzwi wstałem i podbiegłem do okna. Przez warstwę brudu nie widziałem za wiele, ale odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem, że cała grupka moich ludzi wciąż stoi w jednym miejscu, związana ale cała. Brodacz stał nad innym mężczyzną i wymachiwał rękoma. To nie była sprawa dotycząca nas. Zadowolony rozejrzałem się po baraku.
                Nie widziałem niczego czym mógłbym przeciąć więzy. Lina była zaciśnięta dosyć mocno, a chociaż miałem nóż nijak nie mogłem po niego sięgnąć. Był przypięty z tyłu, zazwyczaj to była dosyć przydatna funkcja, bo nowi ludzie nie widzieli go i mogłem ich zaskakiwać gdy okazali się być wrogo nastawieni, ale teraz nie umiałem tak wygiąć rąk. Mogłem próbować oprzeć się o ścianę i go jakoś wyciągnąć, ale był dodatkowo zabezpieczony paskiem skóry z guzikiem, którym mocowałem go żeby nie odpadł gdzieś przypadkiem. Przeklinając swoją sytuację zrezygnowany wróciłem na krzesło. Czekałem na swojego oprawcę.
                Brodacz powrócił po paru minutach. Widziałem na jego twarzy zdenerwowanie, był cały czerwony, a jego czoło błyszczało od potu nawet pomimo ciemności panującej w baraku. Spojrzał na mnie i odetchnął głęboko.
- Prosta sprawa – wysapał powoli – Albo gadasz, albo nie.
- Co? – zapytałem zdziwiony. Zaskoczył mnie tym pytaniem i zmianą nastawienia.
- Nie mam siły się z tobą męczyć. To nie jest tak, że mi gdzieś spierdolicie. Jeżeli nie chcesz gadać teraz, to pogadamy jak będzie zdychać z głodu za dzień czy dwa.
- Naprawdę? Myślisz, że to coś da?
- Może na ciebie nie zadziała twardzielu, ale ta dziewucha co z wami jest już jęczała, że jej niewygodnie. Stawiam, że za parę godzin będzie wykończona bez żarcia – powiedział szczerząc pożółkłe zęby.
                Milczałem. Miał rację. Spojrzał na moją nietęgą minę i skierował swoje kroki w stronę wyjścia.
- Zostaniesz tutaj. Znam takich jak ty. Za chwilę będziesz coś kombinował z resztą. Zajdę z jakiś czas, obyś wtedy był bardziej gadatliwy – powiedział, po czym wyszedł trzaskając drzwiami i zostawiając mnie w tumanie kurzu i ciężkiego, dusznego powietrza. Odetchnąłem starając się uspokoić i pomyśleć jak rozwiązać tę sytuację. Zaburczało mi w brzuchu. Nie jadłem od wczorajszego dnia i już poczułem jak moje wnętrzności ściskają się z głodu. Wiedziałem, że z każdą godziną będzie coraz gorzej. Starałem się jednak nie myśleć o tym. Wstałem i podszedłem w stronę jednej z ścian. Usiadłem opierając się i myśląc. Nie miałem zbyt wielu informacji o tym obozie i ludziach. Słyszałem o tym, że chce nas sprzedać, ale komu? Na pewno nie była to grupa z Torunia, Inowrocławia czy Płońska. Wątpiłem żeby Złomiarze szukali nowych osób, chociaż wiedziałem, ze po ostatniej akcji na arenie zginęło mnóstwo ich ludzi.
                Zszyci, przeszło mi przez myśl. Było to jednak zbyt absurdalne. Nie miałem pojęcia jak działała ta grupa, ale byłem pewien, że nie biorą byle kogo w swoje szeregi. A nawet jeśli to nie pasowało mi to wszystko jakoś do siebie. Oni zawsze byli dobrze zorganizowani, widać było, że znają się na przetrwaniu i zależy im. Więźniowie i niewolnicy siłą sprowadzani w ich szeregi natychmiastowo by rozbili całą hierarchie. O innych większych grupach nie słyszałem więc ci ludzie musieli działać na większym terenie. A chociaż nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy na zewnątrz na pewno było jeszcze parę miejsc, które były dużymi obozami i działały tak jak my.
                Godziny mijały na przemyśleniach i nie tylko. Starałem się odpocząć i zebrać siły. Trudne to było szczególnie, że głód i pragnienie dokuczały coraz mocniej. Musiałem być jednak gotowy na wykorzystanie jakiejkolwiek szansy na ucieczkę. Bez względu dla jakiej grupy pracowali ci ludzie, na pewno nie miałem zamiaru do nich iść, albo posyłać tam moich ludzi. Wspomniana okazja jednak zdarzyła się nagle i niespodziewanie. Chciałem wstać, rozprostować kości i zerknąć czy moim ludziom nic nie jest. Podszedłem spokojnie w stronę okna, kiedy usłyszałem trzask i zobaczyłem głowę mężczyzny przyciśnięta do kraty. Z szyby zostały tylko odłamki, które rozsypały się po całej podłodze.
- Skurwielu! To moja kobieta ty pieprzony chuju – wrzasnął jeden z mężczyzn.
- Ssspierdalaj – zasyczał przytrzymywany do kraty facet.
                Kolejny cios padł po chwili, tym razem ofiara uderzyła napastnika w twarz po czym popchnęła dalej. Usłyszałem brodacza, który krzyknął z niedaleka.
- Ej! EJ! Co jest?
Nie czekałem ani chwili dłużej. Wykorzystując sytuacje chwyciłem jeden z większy odłamków szyby i schowałem go ostrożnie do rękawa. Następnie szybkim tempem podbiegłem do miejsca, w którym leżałem i położyłem się udając śpiącego. Wyczucie miałem idealne, bo chwilę po tym odgłosy walki ustały, brodacz zahuczał, powyzywał bijącą się dwójkę, po czym wparował do pomieszczenia niczym burza. Podniosłem się udając przerażenie i rozejrzałem jakbym dopiero co się obudził.
- Co? Co się dzieje? – zapytałem zaspanym głosem.
- Nie twoja sprawa – warknął patrząc na mnie uważnie. Nie mówiąc nic więcej podszedł do rozbitej szyby i zaczął zagarniać kawałki szkła.
                Mogłem zaatakować właśnie teraz, kiedy był odwrócony do mnie plecami, rozkojarzony i zajęty czymś innym, ale wiedziałem, że nawet jakbym go zabił w obozie panował teraz chaos i natychmiast bym został złapany. Dlatego grzecznie przełożyłem się na bok.
- Nie próbuj niczego głupiego – warknął ponownie zgarniając szkło na kawałek tektury leżący obok – Dzisiaj nie ma już jak, pogadamy jutro. Mam nadzieję, że powiesz mi co nieco bo jestem porządnie wkurwiony. Nie mam już cierpliwości na takie numery.
A ja mam jej aż za dużo, powiedziałem sobie w myślach tryumfalnie. Przemilczałem jednak pytanie. Brodacz fuknął coś pod nosem złowieszczym tonem po czym wyszedł. Odczekałem dosyć długo zanim przystąpiłem do działania. W tym czasie nasłuchiwałem i co jakiś czas zerkałem przez rozbite okno na dwór. Moi ludzie wciąż siedzieli w jednym miejscu. Teraz gdy szkło znikło słyszałem wszystko co działo się na zewnątrz, a także miałem lepszą widoczność, chociaż robiło się już ciemno.
                Wszystko póki co szło po mojej myśli. Naliczyłem, że w obozie jest czternastu wrogów. O ile uwolnienie się kawałkiem szkło wydawało się proste, nie wiedziałem co dalej. Nie miałem szans zabić tyle osób, nawet jakbym miał broń, a jej nie miałem. Tylko mój nóż. Pistolet zabrali mi dużo wcześniej. Wcześniejsze przespanie się dało mi jednak wystarczająco energii i gdy było już naprawdę ciemno przystąpiłem do akcji.
                Sięgnąłem do schowanego w rękawie kawałka szkła i ostrożnie umieściłem go pomiędzy kolanami. Przytrzymałem go z całych sił i w ten sposób zacząłem piłować. Sznur puścił po minucie i byłem wolny. Odłożyłem kawałek szkła na bok i wyciągnąłem nóż. Rozmasowałem obolałe ręce i podszedłem do okna. Na placyku pomiędzy autami widziałem teraz masę śpiących osób. Tylko jeden strażnik siedział i patrzył zaspanym wzrokiem w ognisko. Nie wiedziałem od czego zacząć. Złapanie równało się śmierci, byłem pewien, że brodaty mężczyzna nie puściłby mi tego płazem. Mogłem pomyśleć o samotnej ucieczce i sprowadzeniu posiłków. Nie miałem jednak pojazdu, nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem, a dodatkowo nie mogłem przewidzieć jak ci ludzie zareagują na to, że zniknąłem. Mogli skrzywdzić resztę.
                Muszę zaatakować, powiedziałem pod nosem jakby próbując przekonać samego siebie.
Mężczyźni spali twardo, chrapiąc głośno. Była spora szansa, że zabicie jednego pozwoli nam na spokojną ucieczkę. Biorąc głęboki oddech delikatnie nacisnąłem na klamkę. Brodacz nie pomyślał nawet żeby mnie zamknąć, co ucieszyło mnie głęboko. Chciałem już cieszyć się z głupoty mojego prześladowcy, kiedy podczas otwierania drzwi usłyszałem głośne chrapnięcie. Serce zabiło mi szybciej. Spojrzałem w lewo i zauważyłem, że tuż za drzwiami, na małym krzesełku siedział młody chłopak. Spał oparty o ścianę budynku, a na jego kolanach leżała broń – karabin. Nie wierząc w to co widzę podszedłem do niego najciszej jak potrafiłem. Znowu muszę zabić, pomyślałem patrząc na niewinną twarz chłopaka. Z pewnością nie był taki jak brodacz. Wyglądał na takiego, który trzyma się od kłopotów jak najdalej potrafi.
                Cięcie było szybkie. Chłopak aż zagulgotał gdy ogromna rana na jego szyi wypuściła fontannę krwi. Wziąłem jego broń i przewiesiłem ją sobie przez plecy odbezpieczając. Odwróciłem się gotowy na to, że reszta się zacznie podnosić, ale ku mojemu zdziwieniu, nawet ten, który nie spał, nie zwrócił na tę sytuację najmniejszej uwagi. Dalej patrzył w stronę ognia. Zawiesiłem karabin za ramię i mocniej chwyciłem za nóż. Poruszałem się ostrożnie. Do ogniska miałem jeszcze parę metrów. Symfonia chrapnięć i głośno wciąganych oddechów rozchodziła się po całej polance. Nigdzie nie widziałem brodacza, ale podejrzewałem, że po prostu ułożył się w jednym z aut.
                Przeszedłem ostrożnie nad grubszym mężczyzną leżącym na plecach, a potem prawie wdepnąłem w twarz drugiego. Z każdym krokiem byłem jednak coraz bliżej strażnika. Moi ludzie spali, widziałem teraz dokładnie ich twarze. Uśmiechnąłem się smutno widząc Karolinę, która skulona leżała przy jednym z aut. Gdy byłem o krok od chłopaka przy ognisku przyspieszyłem.  Chwyciłem go za głowę po czym przejechałem nożem po gardle. Ostrze zaświeciło rubinową czerwienią po raz drugi tej nocy. Ten nie wydał nawet dźwięku. Opadł na ziemię powoli wykrwawiając się. Widocznie chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Rozejrzałem się ponownie dookoła. Wszyscy dalej spali. Przeszedłem parę kroków dalej i uklęknąłem przy Karolinie.
                Przyłożyłem jej rękę do twarzy i delikatnie potrząsnąłem. Ruszyła się gwałtownie i otworzyła oczy. Widziałem w nich strach, który prawie natychmiast przerodził się w radość.
- Cśś – szepnąłem i powoli przeciąłem jej więzy. Po chwili podobną czynność powtórzyłem z całą resztą, co chwilę zerkając, czy nikt się nie obudził. Gdy wszyscy byli wolni dałem znak ręką żeby szli za mną. I wtedy stało się to, czego się obawiałem.
- Wstawać! Skurwiele uciekają! – ryknął brodacz wystrzeliwując z pistoletu.
- Uciekajcie! – krzyknąłem zdejmując karabin i biegnąc w stronę jednego z wozów. Rekin był tuż przy mnie, ale nie miał jak mi pomóc. Patrzyłem jak kolejni mężczyźni zrywają się zszokowani chwytają w stronę pasów. Rekin sapnął głośno za mną. Wystraszony obróciłem się, z obawą że dostał, ale brał tylko wcześniej rannego chłopaka na plecy. Puściłem serię w stronę ogniska. Jednego z nich trafiłem na pewno, a reszta rozpaczliwie zaczęła kryć się za autami po drugiej stronie obozu.
                Moi ludzie zaczęli biec w stronę lasu.  Strzały rozświetlały okolicę. Nie miałem za dużo amunicji, tylko jeden magazynek, który już się kończył, a wiedziałem, że sam muszę uciec. Pociski latały przy mojej głowie, ale kryłem się za autem i wciąż puszczałem krótkie serie, żeby dać czas reszcie. Gdy zobaczyłem, że są już paręnaście metrów dalej podniosłem się i opróżniłem magazynek zabijając kolejnego bandytę. Rzuciłem karabin na bok i obniżając głowę zacząłem biec w stronę lasu. Strzały ucichły dosłownie na sekundę. Gdy tylko oddaliłem się kawałek szybkim biegiem usłyszałem je ponownie. Biegłem najszybciej jak potrafiłem, a mogłem się pochwalić dobrą kondycją.
                Gdy tylko dotarłem do linii drzew odetchnąłem z ulgą. Odwróciłem się na chwilę i zobaczyłem, że biegną za mną. Adrenalina napompowała moje ciało niczym  dodatkowa dawka energii i siły. Zacząłem biec dalej. Nigdzie nie widziałem śladów reszty, ale wiedziałem, że muszę biec przed siebie. Przecinałem krzaki, drzewa i przeskakiwałem nad zagłębieniami w ziemi. Chociaż miałem sporą przewagę to słyszałem bandytów, byli niedaleko. Było jednak bardzo ciemno. Z trudem omijałem kolejne przeszkody, a w płucach poczułem nieprzyjemny ciężar zmęczenia.

                Zbocza wzgórza nie zauważyłem. Gdy tylko przeskoczyłem krzaki, a za nimi znalazłem spadek w dół nie zdążyłem zareagować. Potknąłem się jeszcze o coś, po czym z impetem poleciałem w dół. Reszty ucieczki nie pamiętam, bo uderzyłem w coś twardo po czym świat spowiła ciemność.

wtorek, 3 stycznia 2017

Rozdział 7: Doświadczenie

Rozdział 7, kolejny z perspektywy Bobra. Grupa znalazła się w nieciekawej sytuacji i musi naprawdę nakombinować się, żeby uniknąć zombie. Czas ucieka, a stado nadchodzące ze wschodu jest coraz bliżej. Droga do Płocka jest już niedaleka. Czy zdążą? Zapraszam do czytania i komentowania :)

POV:
Bobru - Rozdział 7 - Dzień 3
Erni - Dzień 3 - Wpada w ręce bandytów
Zuza - Dzień 3 - Wpada w ręce dwóch kobiet w sklepie militarnym

------------------------------------------------------

Rozdział 7: Doświadczenie (BOBRU)


                Zombie uderzały w ściany pojazdu i chociaż wiedzieliśmy, że w środku nic nam nie zrobią, to jednak byliśmy uwięzieni wewnątrz.
- Może otworzymy drzwi i po prostu zaczniemy je wybijać? – zaproponował Krystek.
- Fatalny pomysł – odpowiedział krótko i zimno Pablord.
- Jak masz lepszy to… - zaczął.
- Cisza – poprosiłem.
- Spokojnie dam sobie radę – uspokoił nas Łowca, który przez chwilę szperał w skrzyniach z rzeczami po czym zadowolony wyciągnął długi kij z hakiem na końcu.
- Nawet nie pytam co masz zamiar z tym zrobić – powiedziała Łapa.
- Uratować wam dupska, zupełnie jak za czasów Supraśla – odpowiedział podchodząc na środek ładowni i szukając czegoś na suficie. Po chwili podniósł kij i zaczął szperać, gdy nagle do wozu wpadło światło księżyca.
- Wyjdziemy tędy – powiedział dumny.
- Masz wyjście dachem? – zapytałem zdumiony tym jak wiele tajemnic krył pojazd Łowcy.
- Teraz tylko musimy ustalić plan – dodał po chwili Łowca odkładając kij na miejsce.
                Usiedliśmy wszyscy obmyślając co możemy zrobić.
- I co jak już będziemy poza autem? Mamy dość amunicji żeby zabić cztery takie grupy – zauważył Dymitr – ale czy warto? Nie wiemy kto jeszcze może być w tym mieście.
- Myślę, że inni nie będą nawet podchodzić widząc tyle trupów. Bardziej martwmy się jak wyjechać stąd i trafić na most – powiedział Łowca.
- Wiecie wyjście tam może skończyć się różnie, myślę, że nie powinniśmy tam iść całą grupą. Może uda nam się je trochę odciągnąć, a wtedy Łowca wyjedzie, a my wskoczymy z powrotem – powiedziałem.
- Z dachu Potwora moglibyśmy doskoczyć na dach budynku obok i stamtąd zobaczyć co dalej – dodał Dymitr.
- I to już brzmi jak plan. Pytanie kto idzie? – spojrzałem po reszcie – Myślę, że to nie powinno być więcej niż cztery osoby.
- Ja z chęcią się przejdę – powiedział Krystek.
- Ja też raczej bym się na to pisał – dodałem.
- Piszcie i mnie – poprosiła Ika.
                Ta decyzja mi się spodobała, ale wiedziałem, że nie ma dużo osób w tej grupie, które mogą się poruszać bez problemu i skakać. Łowca i Gigant byli sporymi ludźmi, nie było sensu ryzykować, że o coś się zahaczą. Młoda odpadała bo była zdecydowanie za mała na takie wyprawy, a Mpd nie miał ręki więc wykreśliłem go wcześniej niż resztę. Reszta pozostała otwarta na propozycje, bo uważałem ich za dosyć zwinnych.
- Też chcę iść – włączył się do rozmowy Józef. Pamiętałem, że był całkiem zwinny, więc ignorując nieco zdziwione spojrzenia tych, którzy nie widzieli go w akcji, pokiwałem głową.
- Więc postanowione. My wychodzimy, rozglądamy się, odciągamy trupy i wyjeżdżamy z tego pieprzonego miasta – powiedziałem dziarsko, próbując podbić morale grupy.
                Łowca poszedł na przodu auta i po chwili wrócił ze składaną drabiną. Ustawił ją z niemałym trudem, po czym wykonał teatralny gest ukazując, że ta jest gotowa do użycia. Krystek wspiął się pierwszy, zaraz za nim poszła Ika, potem Józef, a na koniec ja. Gdy wspinałem się po drabinie zobaczyłem, że wszyscy w pojeździe mają naprawdę grobowe miny. Ryk zombie i ciągłe ciosy wyprowadzane w boki tira nie pomagały.
- Tylko nigdzie stąd nie uciekajcie – zażartowałem wyłaniając się na zewnątrz. Krystek pomógł mi wejść. Pierwsze co zrobiłem to rozejrzałem się po bokach. Zombie było naprawdę sporo, chociaż najwięcej wychodziło z uliczki po prawej stronie pojazdu.
- Strasznie ich dużo, kurwa – powiedział Krystek stojąc obok mnie.
- Nie wiem co musielibyśmy zrobić, żeby je odciągnąć – dodała Ika.
- Ten dach będzie idealny. Jest nieco wyższy, ale wejdziemy tam bez problemu, a zeskok to czysta formalność – odezwał się za naszymi plecami Józef pokazując dach okolicznego budynku.
                Przypomniał mi się pierwszy dzień apokalipsy. Wtedy bałem się wszystkiego, ale mimo tego pobiegłem do liceum po moich przyjaciół. Wtedy też wszyscy byli w jednym miejscu i czekał nas skok. Wtedy spadłem, miałem nadzieję, że teraz jakoś mi się uda. Dach był położony niecały metr od krawędzi pojazdu. Niestety był też nieco wyżej i chociaż skok wydawał się całkowicie możliwy do zrobienia, to jednak małe potknięcie mogło skończyć się wylądowaniem w całej grupie trupów. To sprawiało, że nie wyglądało to już tak zachęcająco.
                Niestety był to jednak jedyny wybór. Mogliśmy oczywiście próbować je oczyszczać, zmarnować mnóstwo amunicji, czasu, a także zwrócić na siebie uwagę całej okolicy, ale nie mogliśmy sobie na coś takiego pozwolić. Dlatego gdy tylko Józef wybił się i bez problemu wylądował na dachu naprzeciwko nas wszyscy poszliśmy w jego ślady. Skok tylko wydawał się trudny. Całą czwórką przeskoczyliśmy bez większych problemów. Ruszyliśmy na drugą stronę dachu, za którą widać było już most. Po przeskoczeniu tej szczeliny stwierdziłem, że każdy z Potwora byłby w stanie ją przeskoczyć. Cała uliczka przecinająca budynek na którym byliśmy i sąsiedni była pełna trupów. Nie widziały one jednak nas, próbując usilnie dostać się do środka Potwora.
- Jeżeli tak wygląda stado… – zaczął Józef.
- To jest gówno w porównaniu do stada. Tamta grupa, którą widzieliśmy była ze sto razy większa! – powiedział Krystek takim tonem jakby przechwalał się tym co przeżył. Chociaż denerwowało mnie coś takiego, to wiedziałem, że na pewno przeżycie spotkania ze stadem było godne pochwały. Pamiętałem jak w Królowym Moście, pod koniec pobytu w tym obozie, widzieliśmy nieduże stado, składające się z wielu trupów. Mogło ono być teraz częścią tego, co nadchodziło do nas z Warszawy.
- Widzę most – zakomunikowała Ika pokazując nam drugą stronę dachu. Rzeczywiście po drugiej stronie było widać znacznie większa ulicę paro pasmową, która wychodziła na most. Z daleka wyglądało na to, że jest przejezdny, nawet nie było na nim za dużo wraków.
- To dziwne. Na takich mostach powinien być największy syf – stwierdził Krystek.
- Może ktoś tędy już przejeżdżał. W sumie nie pytałem Dziary czy oczyszczali te okolicę, ale może jakiś patrol kiedyś się tym zajmował – stwierdziłem.
- Jakbyśmy wykręcili z tej uliczki – powiedział Józef wskazując miejsce, w którym utknął Potwór – to szybko byśmy dotarli tutaj i pojechali dalej.
- Mam wciąż parę czerwonych flar przy sobie. Mógłbym odciągnąć je trochę, dwójka z was zostałaby na dachu i wystrzelała tych z tyłu, a potem wszyscy spotkalibyśmy się w Potworze za miastem – zaproponowałem.
- To trochę niebezpieczne – zauważył ksiądz.
- Średnio widzę inną opcję. Albo inaczej, widzę opcje, ale nie mamy czasu, żeby zostawać tutaj zbyt długo. Zróbmy tak jak powiedziałem. Ika wracaj do Potwora i powiedz Łowcy jaki jest plan. Ja z Józefem zejdziemy na dół i jak wszystko będzie gotowe to dacie nam znać, a my zaczniemy je odciągać. Kiedy zobaczycie, że nic więcej za nami nie lezie wystrzelajcie tyły i gdy Potwór ruszy uciekajcie. Spotkamy się wszyscy za mostem.
- A jak coś nie pójdzie Bobru? – zapytał Józef.
- Wszystko będzie dobrze. Nie ma tu za bardzo miejsca na potknięcia, po prostu ostrożnie schodźcie z dachu. Do zobaczenia za paręnaście minut, będziemy czekać na znak przy końcu tej alejki – wskazałem punkt.
- Powodzenia – powiedział Krystek. Ika ruszyła z powrotem na dach Potwora, a ja wraz z Józefem zeskoczyliśmy spokojnie na kontener ze śmieciami.
                Znaleźliśmy się przy drugim wylocie ulicy. Czekaliśmy spokojnie. Ksiądz szeptał coś pod nosem, a ja stałem oparty o ścianę i wypatrywałem Krystka, który da nam znak.
- Myślałem, że już nie wierzysz – powiedziałem nagle.
- Wiele rzeczy się zmieniło odkąd byłem wielkim wierzącym i choć wiele moich przekonań upadło to wciąż wierzę Bobru – powiedział.
- Mogę zapytać w co?
- Wierzę, że ktoś nad nami czuwa. Nie wiem czemu wybrał akurat tych ludzi, którzy jeszcze żyją, ale na pewno miał w tym jakiś cel. To wszystko to próba – podziwiałem jego wiarę. Sam nie byłem specjalnie wierzący zanim to wszystko się zaczęło, a od kiedy trupy przejęły prawie cały świat nie wierzyłem już w nic oprócz siebie – A ty? Wierzysz w coś?
                Przez chwilę się zastanawiałem co odpowiedzieć. Nie chciałem urazić uczuć księdza, ale nie chciałem też być nieszczerym w tak błahej sprawie.
- Wierzę w ludzi. W was wszystkich, którzy mnie otaczają. To my tworzymy to wszystko, ten świat. Boga tutaj nie ma, ani żadnej innej, większej siły – powiedziałem.
- Dobrze jest wierzyć w cokolwiek w tych czasach – stwierdził Józef.
- To prawda.
                Po chwili zobaczyłem jak Krystek macha w naszą stronę rękoma. Odmachałem mu na znak, że go zauważyłem.
- Nasza kolej – powiedziałem.
Wyjąłem z kieszeni w spodniach dwie flary. Miałem je od dawna, chociaż już nie należałem do tej grupy. Nie czułem jednak potrzeby, żeby je oddawać, Toruń i tak miał ogromny zapas. Podałem jedną z nich Józefowi. Spojrzałem w uliczkę przed siebie i zobaczyłem tylko końcówkę grupy trupów, która usilnie próbowała przepchać się do pojazdu. Wstrząsnąłem nią i pociągnąłem za sznureczek uwalniający proces. Po chwili w mojej ręce zrobiło się czerwono, a ściany okolicznych budynków rozbłysły ostrą czerwienią.
- Idźmy powoli. Musimy trzymać się jak najbliżej żeby je odciągnąć – powiedziałem postępując krok w głąb uliczki.
                Paręnaście trupów odwróciło się jak na rozkaz. Hałas i światło działały na nich jak przynęta, szczególnie, że te były noszone przez żywe osoby. Zombie były parę kroków ode mnie. Odwróciłem się i upewniłem, że nie odcinają nas od tyłu. Józef machał flarą znacznie szybciej i chaotyczniej ode mnie. Trupy powoli odrywały się od głównego członu i zaczęły iść coraz to większą grupą w naszą stronę. Żałowałem, że nie mogłem spojrzeć na sytuacje z góry. Nie wiedziałem jak długo musimy stać tak niebezpiecznie blisko, a krzyczenie teraz do Krystyka lub Iki nie wchodziło w grę.
                Wycofywaliśmy się, aż w końcu wyszliśmy na główną ulicę.
- Skręćmy teraz tutaj i idźmy chodnikiem, żeby nie zablokowały też tej drogi – powiedziałem do Józefa schodząc na popękany chodnik. Chociaż wysuwaliśmy się coraz dalej uliczki to trupy wciąż z niej wychodziły. Plan się udał. Po chwili usłyszeliśmy strzały. Rozbrzmiały z dachu niczym deszcz ołowiu. Żałowałem teraz, że nie poprosiłem Łowcy o zatrąbienie klaksonem jak tylko uda mu się wydostać.
- Czas przyspieszyć – powiedziałem i zamachnąłem się rzucając flarę w stronę, w którą szliśmy. Józef dorzucił tam swoją. Wskazałem mu drogę i wyciągając pistolet zaczęliśmy biec w stronę mostu. Miałem nadzieję, że to co zrobiliśmy zadziałało. Ulica była praktycznie czysta, ale niektóre trupy oddzielały się od grupy goniącej flarę i szły mimo wszystko za nami.
                Po chwili znaleźliśmy się na moście. Nie widziałem jeszcze ani Potwora, ani Krystka z Iką, ale miałem nadzieję, że lada moment ich zobaczę. Na moście początkowo wydawało się być czysto. Co jakiś czas stał porzucony wrak auta, ale nie kręciły się za nim trupy. Sama konstrukcja była dosyć długa, ale nam się nigdzie nie śpieszyło. Wciąż wypatrywaliśmy Potwora wjeżdżającego w ulicę, ale byliśmy coraz dalej, a go nie było widać.
- Myślisz, że coś poszło nie tak? – zapytał Józef.
- Może Łowca szuka odpowiedniej drogi, żeby ominąć wszystkie małe, pieprzone uliczki.
- Oby – powiedział cicho.
                Byliśmy już pod sam koniec drogi, kiedy zauważyliśmy ruch przed nami. Natychmiast zszedłem do poziomu kucając i pociągając za sobą księdza.
- Ktoś jest przed nami – szepnąłem.
- Trupy? – zapytał.
- Nie jestem pewien.
Obserwowałem dokładnie, ale postacie poruszały się powoli i nie widziałem z daleka w takiej ciemności kto to jest. Wyglądały na trupy, a jeżeli te odetną nas na moście mogliśmy być w pułapce.
- Musimy się szybko przebić – zadecydowałem. Wstałem i z wyciągniętą bronią ruszyłem do przodu. Józef był tuż za mną. Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem, że to grupa zombie i to nieduża. Sięgnąłem po nóż i znacznie pewniejszy siebie ruszyłem na pierwszego z nich. Prawie natychmiast zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak. Trupy zatrzymały się i obserwowały nas. Nie byliśmy pokryci flakami, a dodatkowo z daleka wciąż widać było blask flary i dźwięki pozostałej grupy. Wiedziałem kto stoi przede mną, dlatego schowałem nóż i wyciągnąłem pistolet. Józef patrzył na mnie nieco zaskoczony.
- O co chodzi? – zapytał mnie.
- To nie trupy – powiedziałem.
                Ksiądz spojrzał na mnie lekko wystraszony, a następnie przeniósł wzrok z powrotem na nie.
- To kim są?
- Jesteśmy Zszytymi – odpowiedzieli prawie, że jednocześnie.
- Nie jesteśmy tu sami. Pomogliście mi i moim ludziom wtedy w Grudziądzu i doceniam to, ale nie szukam kłopotów – powiedziałem spokojnie.
- Ale my szukaliśmy ciebie – powiedział jeden z nich. Z daleka ciężko było odróżnić ich od trupów, ale z bliska było to już łatwiejsze. Zauważyłem, że mężczyzna mówiący miał nieco zżółciałą skórę na połowie twarzy, przyszytą od jednego z trupów. Od kiedy usłyszałem o grupie Zszytych nie mogłem zrozumieć ich zwyczajów. Co prawda ich kamuflaż nie dość, że był dobry w ukrywaniu się przed ludźmi, to dodatkowo dawał im ochronę przed trupami, ale wiązał się z koniecznością przyszycia do własnego ciała nićmi fragmentu czyjejś skóry, co nawet nie było odrażające, a po prostu przerażające. Każdy miał swój sposób przetrwania – Nazywają mnie Czotan. Mam dla ciebie wiadomość od naszego dowódcy.
- Czemu sam do mnie nie przyszedł? – zapytałem od razu – Jesteśmy w trakcie podróży.
- Przyjmiesz wiadomość? – zapytał Czotan ignorując moje pytanie.
                Spojrzałem na Józefa. Obserwował całą sytuację w ciszy. Z daleka widziałem nadbiegające dwie postacie, byłem pewien, że to Ika i Krystek. Odwróciłem się w stronę Zszytych i wyciągnąłem rękę. Czotan podał mi zwiniętą kartkę papieru po czym skłonił się.
- Do zobaczenia – powiedział i wraz ze swoimi ludźmi odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Nie wiedziałem co powiedzieć. Usłyszałem kroki za plecami.
- Co się stało? – zapytał Krystek oddychając ciężko.
- To byli Zszyci – powiedział Józef dziwnie spokojnym głosem.
- Te pojeby? Puściłeś ich Bobru? – w głosie Krystka było słychać niedowierzanie.
- Spokojnie – odpowiedziałem chowając kartkę do kieszeni – Nie mamy teraz czasu na walki. Co z Potworem? – zapytałem.
- Zaraz tu powinni być. Odciągnęliście większość gówna, resztę wystrzelaliśmy – opowiedział.
                Usiedliśmy wszyscy na murku przy moście i czekaliśmy. Rzeczywiście po minucie zobaczyliśmy tir, który jechał w naszą stronę. Łowca zatrzymał go tuż przed nami. Wsiedliśmy i przywitaliśmy się z resztą.
- Dobra akcja – podsumował Pablord.
- Kurde parda jedźmy stąd – dodał Mpd patrząc ostatni raz w stronę Włocławka.
Byłem zmęczony. Usiadłem opierając się o jedną z ścian niedaleko siedzącego Dymitra i Rudej. Zapomniałem nawet o wiadomości od Zszytych. Gdy tylko pojazd ruszył i zaczął przyjemnie kołysać na drodze to zasnąłem. Obudziłem się nad ranem zauważając, że wciąż jedziemy. Większość osób spała, tylko Mpd i Pablord rozmawiali o czymś spokojnie. Wciąż czułem zmęczenie, ale mimo to podniosłem się i przywitałem z chłopakami. Przechodząc pomiędzy śpiącymi wszędzie ludźmi doszedłem na przód pojazdu. Łowca prowadził w skupieniu, a obok niego siedział Dymitr.
- Jak tam panowie? – zagadałem.
- Za jakąś godzinę będziemy w Płocku – powiedział wesoło Łowca.
- Nie było żadnych problemów od Włocławka? – zapytałem – Stawaliście gdzieś na noc?
- W sumie nie. Jakoś nie czułem potrzeby snu i po prostu spokojnie jechałem. A jakby były jakieś problemy ciebie budzilibyśmy pierwszego – powiedział klepiąc mnie prawą ręka w bok.
- To super – powiedziałem ucieszony. Włocławek i tak był zbyt dużym problemem, nie potrzebowaliśmy kolejnych. Usiadłem niedaleko siedzenia Łowcy i wygrzebałem sobie jakieś śniadanie. Jechałem i odpoczywałem, starając nie myśleć o niczym konkretnym. Takie wyciszenie było czymś naprawdę świetnym.
                W ciągu następnej godziny zbliżaliśmy się do celu naszej podróży. Kolejne osoby zaczęły powoli wstawać i jedynym wciąż śpiącym był Krystek.
- Wiemy właściwie czego szukamy? – zapytała Łapa.
- Jak byłem kiedyś w Płocku – zaczął Łowca – to widziałem jedno miejsce. Pewnie zauważymy je od razu jak tylko podjedziemy bliżej. Myślę, że będzie idealne.
Jechaliśmy teraz tuż obok rzeki. Była szeroka i płynęła spokojnie, jakby zupełnie nie przejmowała się tym, że świat się skończył. Byłem ciekaw ile teraz trupów musi być na jej dnie. Płock był sporym wyzwaniem. Musieliśmy znaleźć miejsce i zbudować je od zera. Dotychczas, zawsze przyjeżdżaliśmy na gotowe. W Królowym Moście był już generator oraz studnia i spore zapasy jedzenia, a Toruń był wręcz metropolią gdy się w nim pojawiliśmy. Tutaj pracy było naprawdę dużo. Jechaliśmy teraz lasem coraz bliżej miasta. Jeszcze go nie widzieliśmy, ale byłem pewien, że gdy tylko wyjedziemy z otaczającej nas puszczy to pojawi się na horyzoncie.
                Nie myliłem się. Gdy Łowca wyjechał na polne drogi, do małego miasteczka otaczającego Płock od zachodu zobaczyliśmy trupy szwendające się po ulicach, domki, a także panoramę sporego miasta. Było prawdopodobnie mniejsze od Torunia, ale i tak spore. Jechaliśmy spokojnie główną drogą mijając kolejne zabudowania. Po lewej stronie zobaczyliśmy spory szpital. Od razu pomyślałem o wypadzie tam, gdy tylko nieco rozgościmy się w tym miejscu. Jechaliśmy wciąż do przodu, a większość z nas powstawała i podeszła do przodu, żeby obserwować to co widać było przed nami. Pomiędzy miasteczkiem a Płockiem było sporo wolnej przestrzeni, Łowca w końcu zjechał na piaskową drogę bliżej rzeki i niedaleko plaży miejskiej. Wiedziałem, że podczas lata musiało tu roić się od ludzi, ale teraz było widać tylko trupy przechodzące z jednego miejsca do drugiego.
                Nagle Łowca zwolnił nieco i wskazał palcem na linię drzew przed nami.
- To jest nasza miejscówka – powiedział wyniosłym tonem.
Za drzewami było widać kawałek wieży i budynku kościoła, który nawet z daleka wydawał się być duży. Oprócz tego widzieliśmy również dachy otaczających go budynków. Nie musiałem nawet podjeżdżać bliżej, żeby wiedzieć, że to jest to miejsce. Było usytuowane na wyniesieniu, więc mielibyśmy stamtąd widok na całe miasto. Nikt nie mógłby podejść do nas niezauważony. Gdy w mojej głowie powstawał plan przypomniałem sobie o wiadomości, którą wczoraj dostałem. Wycofując się nieco w głąb pojazdu sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem kartkę. Rozkładając ją na uboczu zobaczyłem rząd starannego pisma.
Spotkajmy się podczas pełni w lesie na wschód od Płońska. Musimy porozmawiać.
Zszyty Cz.”

Zakląłem pod nosem.