czwartek, 28 sierpnia 2014

Rozdział 18: Przysięga

Rozdział 18, szósty z perspektywy Miczi. W końcu po takim czasie poznacie historie tego, jak Kiciuś uciekł z Supraśla i dostał się do Torunia. Dodatkowo zobaczycie jak wygląda typowy dzień jazdy i przyjmowanie na pokład nowych osób. Po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym.

--------------------------------------------------------

Rozdział 18 (Miczi): Przysięga


                Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. To był naprawdę on. Wyglądał na odrobinę zaniedbanego – jego ubrania były wytarte i w wielu miejscach nosiły plamy zaschniętej krwi, a zarost obrósł całą jego twarz, chowając ją za brązową pierzyną. Widać było, że był równie zaskoczony jak ja, ponieważ próbował złożyć jakieś zdanie, aż w końcu zatrzymał pojazd i jeszcze raz przecierając oczy przytulił się do mnie.
– Przeżyłaś? Boże… straciłem całą nadzieję… – wyszeptał. Wiedziałam, że cały autobus patrzy na tą scenę. Nie wiadomo dokładnie czy zaskoczeni byli faktem, że dopiero wskoczyłam dachem, a już obściskuje kierowcę, czy też tym, że goniło nas całe stado.
                Pomimo tego, że Kiciuś nie był moim najbliższym przyjacielem to jego widok napawał mnie radością. Łzy szczęścia popłynęły z kącików oczu, skapując na podłogę.
– Nie wierzę. Zniknęliście wtedy z Bobrem… Czy on też gdzieś tu jest? Czy znalazłeś kogoś innego? – pytania zdawały się same wylatywać z moich ust, wiedziałam, że pytam o wszystko naraz nie dając nawet chwili na odpowiedź, ale chciałam wiedzieć jak najwięcej. Kiciuś spoważniał i odsuwając się ode mnie odpowiedział.
– Niestety nie. Jesteś pierwsza – to mówiąc odwrócił się i usiadł z powrotem za kółkiem, pykając palcem w mapę zawieszoną obok, która pokazywała dokładnie drogi prowadzące z okolic Białegostoku do Torunia – Będziesz musiała koniecznie mi o wszystkim opowiedzieć, ale teraz musimy stąd spadać. Widziałaś ile tam jest trupów – zażartował odpalając silnik i ruszając.
                Zmęczenie dopadło mnie tak nagle, że zastanawiałam się czy ktoś nie rzucił na mnie klątwy. Nogi ugięły się pode mną i gdyby nie pomocna dłoń Pablorda to prawdopodobnie wylądowałabym na podłodze. Usiadłam na jednym z siedzeń obok Pawła i przyłożyłam głowę do szyby. Było ciemno, a odgłosy hordy zanikały powoli wraz z kolejnymi kilometrami, które przebyliśmy. Co chwilę zasypiałam i się budziłam, próbując chociaż trochę zregenerować siły. Z zamkniętymi oczyma przysłuchiwałam się rozmowie Pablorda i Mpd o zaistniałej sytuacji, gdy nagle autobus się zatrzymał.
– Co jest Erni? – zapytał Pablord wstając.
– Wystarczy na dzisiaj. Powinniśmy spokojnie dojechać jutro do Torunia, a teraz wszyscy potrzebujemy odpoczynku – stwierdził wstając i otwierając drzwi, które skrzypnęły jękliwie. Do autobusu wpadło chłodne powietrze, które kusiło, żeby wyjść na zewnątrz.
                Podniosłam się i razem z dwójką moich towarzyszy ruszyłam na zewnątrz. Znajdowaliśmy się w lesie na niedużej polanie. Było zbyt ciemno, żeby ocenić czy jesteśmy blisko Makowa Mazowieckiego, czy nie. Kiciuś wyciągnął z bagażnika skrzyneczki i rozdał po jednej każdemu z nas. Postawiłam swój prowizoryczny stołek na resztkach śniegu i poczekałam, aż moi towarzysze zajmą miejsca. Erni wyciągnął też sporych rozmiarów, srebrną piersiówkę i po pociągnięciu łyka podał ją Pablordowi. Gdy kolejka doszła do mnie i pociągnęłam łyk, poczułam przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Alkohol był delikatny, ale rozgrzewający.
Co to? – zapytałam.
Grzaniec – odpowiedział Erni biorąc z lubością kolejny łyk – Lepiej opowiadaj co się działo w obozie, kiedy odjechaliśmy z Bobrem i Cinkiem.
                Streściłam mu najdokładniej jak umiałam wszystkie wydarzenia po tym jak Bobru opuścił obóz. Zaczęłam od ataku ludzi z Supraśla i ciągnąc przez sytuacje z Dalionem, aż do spotkania Pablorda i Mpd opowiedziałam wszystko co leżało mi na sercu. Kiciuś słuchał z ponurą miną i kiedy skończyłam, czułam się lepiej. Wyrzucić wszystko co leży na sercu komuś kogo się zna było zdecydowanie dobrym uczuciem.
– Może teraz ty powiesz jakim cudem z wycieczki po zapasy stałeś się kierowcą autobusu w Toruniu? – zapytałam, biorąc trzeci już łyk coraz to bardziej pustej piersiówki.
– Oj to długa historia, ale w sumie musisz wiedzieć na czym stoimy – zaczął, wyciągając drugą piersiówkę, a tamtą rzucając do otwartego bagażnika. W autobusie zrobiło się całkowicie cicho, najwidoczniej trójka ludzi, którzy tam byli, poszła już spać – Tak czy siak postaram się opowiedzieć ją jak najdokładniej i jak najszybciej, bo jutro czeka nas ciężki dzień – kontynuował biorąc głęboki oddech – Jak pamiętasz wyruszyłem z Bobrem oraz Cinkiem po zapasy. Wszystko szło jak po maśle, zebraliśmy z okolicznych wiosek całkiem sporo rzeczy i chcąc już wracać uznaliśmy, że możemy jeszcze na szybko sprawdzić Supraśl – tutaj zrobił pauzę, żeby wziąć kolejny łyk z drugiej piersiówki. Więc pojechali do Supraśla, pomyślałam żałując, że wszystko wyszło tak, a nie inaczej.
– Gdy tylko tam dojechaliśmy wpadliśmy na ludzi. Uciekliśmy przed nimi i schowaliśmy w barze, który okazał się być ich kryjówką – widziałam, że Kiciusiowi nie łatwo o tym mówić, widocznie to co tam przeżyli było równie piętnujące człowieka, jak moja znajomość z Dalionem – Trzymali nas tam przez dwa dni, aż w końcu po wielu torturach, w których wypytywali nas o lokalizacje obozu zdołaliśmy się uwolnić. Bobru zabił grubasa, który nas torturował, a następnie uciekliśmy – tutaj zrobił kolejną pauzę, jakby zastanawiał się co dalej powiedzieć – Gdy wróciliśmy do obozu znaleźliśmy tylko ciała… Chcieliśmy stamtąd jak najszybciej uciec, kiedy usłyszeliśmy kogoś w cerkwi. To był Sołtys…
– Sołtys przeżył? – wtrąciłam.
– Wtedy tak, ale nie przerywaj mi proszę, ciężko to opowiadać – powiedział.
– Przepraszam, mów dalej.
                Pablord i Mpd przysłuchiwali się opowieści w ciszy.
– Spędziliśmy we czwórkę noc w tej cerkwi po czym ruszyliśmy. Sołtys mówił, że widział Łapę i Nieznajomą, które uciekały w kierunku starego obozu Łapy, wiec tam właśnie poszliśmy. Znaleźliśmy tam obie dziewczyny i  zaczęliśmy planować co dalej. Postanowiliśmy zemścić się na ludziach z Supraśla – to mówiąc ziewnął po czym wziął kolejnego łyka ciepłego wina – Ruszyliśmy na nich, ale tam wpadliśmy w naprawdę nieciekawą sytuację. Strzelali do nas na moście i gdyby nie pomoc takiego jednego typa, to z pewnością byśmy tam zginęli.
– Kto to był? – zapytałam pomimo próśb Erniego.
Łowca. Starszy koleś, miał tylko jednego oko, ale paradoksalnie strzelał z prawdziwego karabinu snajperskiego! Chyba posiada jedyny egzemplarz w Polsce, nawet w Toruniu nie mają ani jednego – rzekł ożywionym tonem Kiciuś.
                Karabin snajperski, pomyślałam. Jeden z nich zabił Pawła i okaleczył poważnie Szpiega. Przez głowę przebiegła mi szybko myśl, że to właśnie ten Łowca mógł to zrobić, ale przecież jakie było prawdopodobieństwo tego, że właśnie on znalazł się w tym samym czasie co ja na tej samej polanie. Nie chciałam dać po sobie tego poznać. Jednak ciekawość wzięła górę.
– Jaki był ten Łowca? – zapytałam.
– Równy gość. Od razu go polubiłem, chociaż przebywałem z nim niedługo. Wracając do opowieści – splunął i mówił dalej – Wybiliśmy każdego kogo spotkaliśmy w Supraślu i pomogliśmy Łowcy, który został postrzelony. Cinek stracił rękę i musieliśmy uciekać. Biegliśmy do tira Łowcy, którym mieliśmy odjechać. Niestety rozdzieliliśmy się – zrobił przerwę na kolejnego łyka – ja pobiegłem z Łapą i Nieznajomą i wtedy otoczyły nas zombie. Pomogłem im uciec, ale sam zostałem odcięty i musiałem uciekać w drugą stronę. Chciałem jak najszybciej dobiec do tira, ale im szybciej biegłem tym bardziej nierealne mi się to wydawało – odwrócił się nerwowo jak gdzieś za jego plecami coś trzasnęło – W końcu ze strachem, że zmęczę się i wpadnę w większą grupę zombie schowałem się do jednego z budynków i wspiąłem się na najwyższe piętro. Widziałem stamtąd jak odjeżdżają beze mnie. Nie mam im tego za złe. Było tam wtedy całe stado, nie mieli innego wyjścia.
– Więc cała szóstka odjechała bez ciebie? – wtrąciłam.
– Tak dokładnie – pociągnął duży łyk wina, które sprawiało, że czasami zaplątał się w tym o czym mówił – O czym to ja? Ach, no tak. Wtedy przeczekałem noc. Zapasy i broń miałem w plecaku, który targałem, gorzej było z planem. W końcu przypomniałem sobie, że Łowca wspominał o jakimś autobusie stojącym w centrum. Rzeczywiście stał tam i dzięki niemu uciekłem. Zbłąkany Ocalały ocalił mi życie – powiedział z dumą w głosie – Nim pojechałem do Torunia. Podróż zajęła mi cztery dni. Spotkałem tam Dziarę, Pabiego oraz Mpd i w sumie dołączyłem do społeczności Torunia nie zapominając o jednym – powiedział.
– O czym? – zapytałam.
– O szukaniu was. Dlatego zdecydowałem się na jeżdżenie od Białegostoku do Torunia. Miałem nadzieję, że Bobru też tam pojedzie, bo kiedyś tak planowaliśmy i spotkam go po drodze.  Niestety nie widziałem go nigdzie, a zrobiłem tą trasę już dwa razy. To jest trzeci.
– Ja też ich szukam. Myślisz, że wszyscy jadą do Torunia? – zapytałam.
– Tak mi się wydaje. Nie wiem jak z resztą, ale z jeżeli Szpieg i Damian nie żyją, to ciekaw jestem co z Natalią i Gigantem? Skoro uciekali razem to znaczy, że też mogą być gdzieś na tej trasie. Nie wiem czy Bobru wtajemniczał ich w plan ruszenia w przyszłości do Torunia, ale Natalia mogła o tym wiedzieć. W końcu byli ze sobą blisko… – stwierdził uśmiechając się sam do siebie.
– W sumie moglibyśmy zajechać po drodze do Torunia na Czwarty Posterunek. Jest po tej stronie, parę Czerwonych Flar tam stacjonuje, możliwe, że oni coś znaleźli – zaproponował Pabi.
– Kim właściwie są te Czerwone Flary? – zapytałam czując coraz większe zmęczenie.
– To oddział Dziary, którego zadaniem jest praca w terenie i to taka ekstremalna. Należy do niej oprócz nas pięć osób, więc licząc Dziarę jest osiem osób. Jesteśmy taką grupą uderzeniową – powiedział z dumą Pablord.
– Tak więc już jutro będziemy na tym posterunku? – zapytałam.
– Tak – odpowiedział z pewnością w głosie Erni – Teraz chodźmy spać. Robi się późno, a jutro z rana wyjeżdżamy.
                Wstaliśmy i schowaliśmy skrzynki do bagażnika. W głowie miałam mnóstwo myśli związanych z opowieścią Kiciusia i byłam ciekawa jak to się rozwinie. Wciąż dużym szokiem dla mnie było to, że przeżył, ale miałam nadzieję, że dzięki niemu znajdę resztę. Gdy układałam się na jednym z siedzeń podszedł do mnie.
– Miczi, śpisz? – zapytał.
– Jeszcze nie. O co chodzi? – była już tak zaspana, że marzyłam tylko o przyłożeniu głowy do miękkiego oparcia.
– Chciałbym ci coś obiecać. Złożyć pewną przysięgę. Znajdę resztę i będzie tak jak dawniej. Obiecuję – powiedział. Wiedziałam, że jest już trochę pijany, ale ucieszyły mnie jego słowa. Co dwie głowy to nie jedna, razem będzie nam na pewno łatwiej znaleźć resztę.
– Dzięki – wyszeptałam i przekręciłam się na drugi bok, żeby zasnąć. Śniły mi się różne rzeczy i gdy obudziłam się to przez chwilę nie wiedziałam gdzie jestem. Po chwili przypomniałam sobie wydarzenia z poprzedniego wieczora i podniosłam się. Autobus jechał. Kiciuś siedział i w pełnym skupieniu kierował. Pablord rozmawiał z dwoma dziewczynami, które były tu przede mną, a Mpd drzemał parę siedzeń obok mnie.  Staruszek, który również był pasażerem przede mną, siedział i patrzył za szybę na szybko znikające domki i lasy. Przejeżdżaliśmy akurat przez małą wioskę, zdecydowanie za Makowem Mazowieckim. Byliśmy teraz w drodze na Ciechanów.
                Wstałam i podeszłam do Pablorda.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Dzień dobry. Głodna? – zapytał.
– Z chęcią bym coś zjadła. Są tu jakieś zapasy?
– No pewnie. W końcu Erni musi coś jeść, a wykarmić pasażerów też nie jest łatwo. Wszystko jest w bagażniku, na kolejnym przystanku pójdziemy i sobie coś wybierzemy. Kiciuś ma całkiem spory zapas puszkowanego żarcia i owoców. Wiesz mamy własny ogród w Toruniu.
– Własny ogród? Brzmi ciekawie – powiedziałam z uśmiechem na twarzy.
                Tak więc poczekaliśmy i niecałą godzinę później byliśmy przy kolejnym przystanku. O dziwo czekało tu na nas dwóch mężczyzn, młodszy i starszy. Gdy ja i Pablord wyszliśmy do bagażnika minęliśmy ich przy wejściu. Młodszy wydawał się być zmarnowany. Miał podkrążone oczy i przetłuszczone włosy, sięgające ramion. Z kieszeni wystawał mu pistolet, a plecak, który nosił wydawał się być pusty. Miał delikatny zarost, a jego piwne oczy wydawały się być przygaśnięte. Dyszał ciężko, chociaż jego wysportowana sylwetka nie wskazywała na to, że mógłby się szybko męczyć.
                Jego towarzysz był od niego wyższy, ale tez grubszy. Miał gęstego wąsa i wyglądał równie mizernie jak młody. Ubrany był w kurtkę, grube spodnie i buty sięgające kolan. Przez plecy miał przewieszoną strzelbę. Był co najmniej dwadzieścia lat starszy od niego. Na jego twarzy było widać mieszankę strachu i zdenerwowania. Gdy podeszliśmy do bagażnika usłyszeliśmy rozmowę z wnętrza Zbłąkanego Ocalałego.
– Mpd wstawaj do cholery i mi pomóż – krzyknął Kiciuś po czym można było usłyszeć dźwięk kopnięcia. Trochę mnie to zszokowało, aż spojrzałam na Pablorda.
– Spokojnie – wytłumaczył – Erni zawsze gra takiego twardziela, żeby sprawdzić nowych pasażerów, jakby był sobą, mógłby zostać uznany za słabego, a wtedy mogłoby się zrobić niebezpiecznie.
– Czy możemy się zabrać? – zapytał któryś z mężczyzn – Potrzebujemy z synem transportu, jak najdalej na zachód.
– Spokojnie kowboju! – krzyknął nieco zmienionym głosem Erni – Przyjmujemy większość osób pod dwoma warunkami – po pierwsze pokazujecie mi wszystkie bronie i w miarę możliwości oddajecie mi je do schowka. Po drugie nie wpuszczam na pokład zarażonych – zaakcentował ostatnie słowa tak dobitnie, że byłam prawie pewna tego, że się domyślił. Ten chłopak na pierwszy rzut oka wyglądał na zarażonego.
– Nikt z nas nie jest zarażony – odpowiedział mężczyzna drżącym głosem.
– Taak? Młody wygląda jakby go dziabnęło dobre parę godzin temu. Ci ludzie są pod moją opieką. Nie pozwolę zginąć wszystkim jak on upadnie i wstanie jako szwendacz. Nie ma mowy – odpowiedział stanowczo Kiciuś – Chociaż, jak zostawisz go to samego ciebie mogę wziąć. Nie wyglądasz na zarażonego.
                Wzięłam głęboki oddech. Kiciuś wystrzelił z grubego działa. Byłam ciekaw co odpowie mężczyzna. Wybraliśmy z Pabim parę puszek jedzenia i wróciliśmy do autobusu. Młody wyglądał przez nerwy jeszcze gorzej, a starszy mężczyzna zwiesił głowę.
– Tato? Chyba mnie nie zostawisz… – zaczął młody.
– Umierasz… Jeśli jest jakaś szansa na to, że przeżyje… Zrozum mnie Kuba… – wszystkie słowa przechodziły mu z trudem przez gardło.
Nie chciałam się wtrącać, więc usiadłam na siedzeniu i razem z resztą przyglądałam się rozmowie.
– Błagam przewieź nas chociaż kawałek na zachód, słyszałem o Toruniu, mógłbym go tam normalnie pochować i zapewnić mu bezpieczeństwo chociaż w ostatnich chwilach życia – prosił ojciec.
                Kiciuś stał przez chwilę z grobową miną i nic nie mówił. W końcu cofnął się do kabiny kierowcy i zaczął czegoś szukać. Wszyscy przyglądali mu się ze zdziwieniem. W końcu odwrócił się, ze strzelbą w rękach.
– Powtórzę jeszcze raz powoli – albo wsiadasz sam, albo wypad – powiedział z anielskim spokojem.
Oczy mężczyzny rozszerzyły się ze strachu, a Młody cofnął się i zaczął powoli wędrować ręką w stronę pistoletu. Kiciuś doskoczył do niego i przykładając oburącz strzelbę do szyi  uderzył w niego z dużą siłą w ścianę pojazdu.
– Słuchaj no mały cwaniaku, jesteś trupem. Otaczają nas trupy i ty jesteś jednym z nich, czy tego chcesz czy nie. Ludzie na pokładzie to moi przyjaciele i nie będę ryzykował ich życia, dla kogoś, kto nie rozumie, że już jest martwy – brzmiał dosyć przerażająco, widać podróżowanie autobusem nauczyło go wiele i stał się teraz naprawdę solidnym ocalałym. Odwrócił się w stronę zrozpaczonego ojca i zapytał – Męska decyzja, jedziesz z nami czy idziesz dalej z synem?
                Obserwowałam zmiany zachodzące na twarzy Kuby z przerażeniem. Zdawał się gasnąć z każdą minutą. Wirus zombie, był okrutny i bez natychmiastowej amputacji zabijał.
– Wybacz Kuba… Jadę z wami – odpowiedział ojciec. Zszokowało mnie to równie mocno co syna.
– Dobra decyzja. W Toruniu przyda się każda para rąk – powiedział Kiciuś uśmiechając się. Odwrócił się w stronę zarażonego i spojrzał mu w oczy – Zginiesz do końca tego dnia. Chcesz żebyśmy zakończyli twoje cierpienia? – zapytał Erni.
                Młody miał łzy w oczach. Kiciuś puścił go, a ten upuścił pistolet i osunął się na podłogę siadając. W końcu potrząsnął twierdząco głową i spojrzał na ojca.
– Zrobię to – powiedział mężczyzna i pomagając wstać synowi, wyszedł z nim przed autobus.
– Byle szybko, nie mam zbyt dużo czasu, a długie pożegnania nigdy nie działają – powiedział Erni.
– Daj spokój stary. Nie bądź dupkiem – powiedział Pablord. Kiciuś wrócił do siebie, a my czekaliśmy w napięciu na wystrzał. Decyzja bez wątpienia była ciężka, ale w końcu usłyszeliśmy głuchy strzał i po chwili do autobusu wszedł ojciec. Bez słowa usiadł na jednym z wolnych siedzeń i w milczeniu czekał na odjazd. Pistolet i plecak syna rzucił na górę, na miejsce do bagażu.
                Dalsza podróż była owiana całunem ciszy. Praktycznie nikt się nie odzywał i wszyscy byli w posępnych nastrojach. Godzinę później minęliśmy Ciechanów, gdzie całe szczęście na przystanku nie czekał nikt. Było popołudnie, gdy zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby coś zjeść i się napić. Wszystko podał nam Henryk, który najwidoczniej chciał na coś przydać, po tym niezbyt przyjemnym starcie. Wtedy usłyszałam rozmowę starca z ojcem.
– Przysięgałem go chronić, a teraz wyszedłem na takiego samolubnego potwora – powiedział Henryk, bo z tego co usłyszałam tak właśnie się nazywał.
– Dzieciak był i tak martwy. Nie obwiniaj się – wymemłał starzec. Miał dziwną wadę wymowy przez co trochę seplenił, ale dało się go zrozumieć i był całkiem sympatyczny.
                Tak spędziliśmy jeszcze pół godziny po czym ruszyliśmy dalej. Wieczorem znaleźliśmy się w Raciążu. Miasteczko nieduże, więc nie spodziewaliśmy się tam kłopotów. Jednak je znaleźliśmy. Na jednej z dróg wyjazdowych na północny–zachód trafiliśmy na całkowicie zablokowaną drogę. Co gorsza szwendało się tutaj sporo trupów. Kiedy zobaczyły światła Zbłąkanego Ocalałego zatrzymały się i zaczęły iść w naszym kierunku. Nie wiadomo skąd pojawiły się też na naszych tyłach powoli odcinając nas od jedynej drogi ucieczki. Nie mieliśmy jak ominąć barykady, bo po obu stronach drogi był gęsty, nieprzejezdny las. Erni próbował wycofać wrzucając odpowiedni bieg i przyciskając mocno pedał gazu, ale po przejechaniu dwóch czy trzech zombie koła utknęły w ciałach i nie mogliśmy jechać nigdzie indziej niż do przodu.
– Musimy je wybić i oczyścić drogę! – krzyknął Mpd, podnosząc się i idąc w stronę drzwi.
– I to szybko. Jest ich coraz więcej. Przyda się każda para rąk! – dodał Pablord.
                Wszyscy opuścili autobus zbierając swoje bronie ze schowka i ruszając na zewnątrz. W tym miejscu nie było już śniegu, wiec nawet nie brałam kurtki. Wyskoczyłam z maczetą i pistoletem syna Henryka i rzucając się w stronę dwóch, blokujących drogę, samochodów osobowych zaczęłam ciąć jak szalona, uważając żeby nie zranić nikogo z sojuszników. Gdzieś przy mnie przedzierał się Kiciuś, który machał młotkiem i starał się jak najszybciej utorować drogę do przodu.
                Dobiegłam do jednego z samochodów pierwsza, strzelając do dwóch stojących przy nich trupów i poczekałam na resztę. Wtedy usłyszałam krzyk. Jedna z dziewczyn była właśnie gryziona w szyję przez zombie. Henryk, który był w pobliżu kopnął trupa i dobił go butem. Niestety na pechową pasażerkę po chwili rzucił się kolejny trup i druga dziewczyna odciągnęła Henryka i kazała mu biec do przodu. W tym czasie przy mnie stał już Kiciuś, Pablord i Mpd, którzy wspólnymi siłami razem ze mną starali zaczęli spychać pierwsze auto do rowu melioracyjnego obok.
                O ile z pierwszym autem poszło łatwo, to drugie było o wiele cięższe i nie miało jednej opony. Henryk, starzec i druga dziewczyna starali się odpychać zombie, które w coraz to większej grupie starał się do nas dostać. Gdy jeden z zombie obalił staruszka na ziemię Pablord natychmiast ruszył, żeby mu pomóc. My w tym czasie staraliśmy się jak najbardziej odsunąć auto. Kiedy przesunęliśmy je o dobre pół metra Kiciuś krzyknął.
– Powinno wystarczyć! Wracamy!
                Nikomu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Wszyscy pobiegli  i przepychali się w stronę stojącego autobusu. W pewnym momencie się potknęłam, ale szybko odzyskałam równowagę. Adrenalina standardowo mieszała się ze strachem. Całe szczęście po chwili wszystkim udało się zapakować do wnętrza autobusu. Kiciuś siadając za kierownicą gwałtownie przyspieszył i przepychając trupy ruszył dalej. Udało nam się. Jechaliśmy dalej. Co prawda te przeszkoda zabrała nam trzydzieści minut i straciliśmy jedną osobę, ale to musiało się stać. Inaczej musielibyśmy jechać paręnaście kilometrów w inną stronę, co mogłoby jeszcze bardziej przedłużyć podróż.
                Dziewczyna, która zginęła była siostrą tej, która przeżyła. Widać było, że Klaudia, bo tak się nazywała, przeżywała to ciężko, podobnie jak Henryk, który wciąż był w kiepskim humorze po utracie syna. Podziwiałam Erniego za to, że dał tym ludziom nadzieję. Mi też dawał nadzieje na to, że, o ile jeszcze żyją, znajdziemy resztę ludzi z Królowego Mostu. Erni zarządził żebyśmy się zatrzymali.  Podróż do Torunia będzie odrobinę przedłużona, ale nie chciał on podejmować ryzyka jazdy po takim wysiłku. Zatrzymaliśmy przy jakimś pojedynczym budynku mechanicznym i czekając, aż wszyscy się ułożą też się położyłam. Sprawdziliśmy okolicę i nie było tu ludzie, a pojedyncze trupy, które tutaj się szwendały zabiliśmy.

                Gdy przyłożyłam twarz do oparcia, żeby znaleźć jak najwygodniejszą pozycje do snu usłyszałam stuknięcie. Przekonana, że tylko mi się wydawało usłyszałam jeszcze parę uderzeń i się podniosłam rozglądając po pojeździe. Wszyscy leżeli nieruchomo i spali. Co to mogło być? Wyjrzałam za okno, ale nie zauważyłam żadnego zombie. To musi być zmęczenie, wytłumaczyłam sobie i zmieniając pozycję zasnęłam.

sobota, 23 sierpnia 2014

Rozdział 17: Awaria

Rozdział 17, szósty z perspektywy Natalii. W tym rozdziale będzie sporo szybkiej akcji, która zakończy się tak samo gwałtownie jak się zacznie. Teraz wszystkie motywy zaczynają się w końcu zazębiać i mieszać, więc przede mną najtrudniejszy moment połączenia tego wszystkiego bez walnięcia jakiejś gafy. Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym. Jeżeli macie jakieś pytania odnośnie rozdziału, śmiało pytajcie ;)

-----------------------------------------------------------------

Rozdział 17 (Natalia): Awaria


                – Na czym właściwie polegała twoja praca, zanim to wszystko się zaczęło? – zapytał Gigant, który był chyba najbardziej zainteresowany nowym ocalałym na pokładzie.
Józef natychmiastowo spoważniał. Szeroki uśmiech zszedł z jego twarzy i zrobił miejsce ponuremu grymasowi.
– Właściwie pewnie będzie to dla was niezbyt zrozumiałe, ale postaram się wytłumaczyć to najlepiej jak potrafię – zaczął wyjmując różaniec  zza koszuli i dotykając delikatnie małych, białych paciorków – Na pewno słyszeliście o przypadkach, w których to jakaś osoba źle reaguje na wszystkie święte rzeczy, jej głos się zmienia, a siła wzrasta parokrotnie, przez co nawet w parę osób ciężko ją zatrzymać. To jest właśnie opętanie. Wiem, że ciężko w coś takiego uwierzyć i mogę teraz zabrzmieć jak wariat, ale tak to właśnie wygląda. Pamiętam mojego pierwszego klienta… Młody chłopaczek, nie starszy od ciebie – to mówiąc spojrzał na mnie – rodzice byli przerażeni. Spędziłem wiele godzin modląc się i wykrzykując inkantacje, aż w końcu demon opuścił jego ciało, oczywiście zostawiając po sobie spore ślady. Zastanawiałem się, czy nie dałoby się tak samo oczyścić żywych trupów, ale to chyba działa nieco inaczej – skończył drapiąc się po gęstym zaroście.
                Spojrzeliśmy na siebie z Gigantem. Zobaczyłam w jego oczach zrozumienie, chociaż ja sama nie za bardzo wierzyłam w takie sprawy. Mimo tego, że nasz nowy kompan był odrobinę dziwny to sprawiał wrażenie bardzo sympatycznej osoby. Podróżował z nami od Raciąża i teraz, kiedy słońce było wysoko, a my byliśmy w połowie drogi do Sierpca, zdążyliśmy się już z nim zaprzyjaźnić. Kobieta, którą uratowaliśmy jakiś czas temu siedziała teraz i jęczała cicho, kiedy Medyk zmieniał jej brudne bandaże na nowy opatrunek. Łysy i Yeti siedzieli z przodu i dyskutowali o czymś po cichu. Młoda powoli zaczęła się wczuwać w klimat całej załogi, bo siedziała przy mnie i Gigancie i również słuchała opowieści egzorcysty. Jedynie Najstarszy wylegiwał się na jednym z siedzeń i drzemał spokojnie.
 – W sumie całkiem niesamowite – powiedział Karol sięgając po miecz i wyciągając osełkę – A jak tak długo przetrwałeś? To wszystko trwa już prawie cztery miesiące, byłeś cały ten czas sam?
                Józef zaśmiał się, a na jego twarz powrócił uśmiech.
– Skądże – odpowiedział – przez pierwszy tydzień broniłem się z dużą grupą w kościele na przedmieściach Warszawy. Niestety plaga rozwijała się tam wyjątkowo szybko i musiałem opuścić moją parafie. Udało mi się zebrać piętnastu ludzi, z którymi uciekłem. Niestety mieli o wiele mniej szczęścia ode mnie i w sumie w krótkim czasie zostało nas pięciu. Ostatniego kompana straciłem tydzień temu… – powiedział uśmiechając się ze smutkiem.
– Przykro mi – odpowiedziałam – my również straciliśmy mnóstwo osób, około dwa tygodnie temu. Cały nasz obóz został zaatakowany przez inną grupę. Naszej czwórce udało się uciec, ale reszta prawdopodobnie zginęła.
                Na tym ucięłam rozmowę wstając i przechodząc na przody pojazdu. Musiałam chwilę odpocząć. Nadchodził powoli wieczór, a ja ciągle błądziłam myślami gdzieś daleko. Byliśmy coraz bliżej celu i prawdopodobnie dojechanie do Torunia zajmie nam maksymalnie dwa lub trzy dni. Czy naprawdę znajdziemy tam bezpieczne miejsce, w którym spędzimy najbliższy czas? Dużo osób tam zmierzało, ale właściwie nie wiadomo czy nie była to ogromna i dobrze zorganizowana pułapka.
                Z przemyśleń wyrwał mnie krzyk Łysego. Podbiegłam do niego i Yetiego i spojrzałam przez szybę na drogę. Znajdowaliśmy się teraz przy wjeździe do lasu. Stały tu trzy samochody, wszystkie wyglądające na zrujnowane i kręciło się tu co najmniej dziesięć trupów. Łysy zahamował i odwrócił się w nasza stronę.
– Bierzcie bronie, oczyśćmy to zanim zrobi się ich za dużo – powiedział przeładowując efektownie i przeskakując na tyły pojazdu. Yeti podążył za nim, a po chwili dołączyłam też ja, Józef oraz Gigant. Wysiedliśmy na marne pozostałości śniegu i zaczęliśmy walkę. Strzelałam z pistoletu starając się osłaniać Giganta, który pobiegł do przodu i wymachując mieczem ścinał trupa za trupem. Okazało się, że było ich więcej, bo na tym odcinku drogi zaczęło się ich pojawiać naprawdę sporo. Wypełzywały z gęstych krzaków po lewej stronie drogi, oraz lasu przed nami.
                Pomimo tego, że prawie całą uwagę skupiałam na osłanianiu Giganta, to mój wzrok padał też na egzorcystę. Okazało się, że naprawdę nieźle posługuje się nożem i wydawał się być bardziej akrobatą niż księdzem. Ruszał się płynnie i gładko zmieniał ciężar ciała z nogi na nogę.  W pewnym momencie natarły na niego trzy zombie na raz i wtedy się odrobinę poplątał. Jednego zabił szybkim wbiciem ostrza w gardło, ale kolejne dwa zdążyły go wywalić. Wycelowałam w jednego z nich, ale niestety trafiłam tylko w klatkę piersiową odpychając go na chwilę. Drugi rzucił się na Józefa próbując go ugryźć. Egzorcysta uderzył go pięścią w twarz po czym wykopał obunóż. Następnie dobił tego strzelonego przeze mnie i z finezją roztrzaskał czaszkę drugiemu butem. W tym czasie Yeti oraz Łysy nie szczędzili naboi wybijając jednego za drugim szybkimi seriami z karabinów.
                Nagle jeden z zombie podszedł mnie od tyłu i złapał oślizgłymi łapskami za kark szykując się do ugryzienia. Całe szczęście zareagowałam szybko i z całym impetem odchyliłam się do tyłu uderzając plecami o trupa, a trupem o bok pojazdu. Samo uderzenie ogłuszyło też trochę mnie, więc kiedy w pełni zdałam sobie sprawę z tego co się dzieje to zombie skoczył na mnie ponownie. Trzymałam go dłońmi za twarz i starałam się nie dopuścić go do ugryzienia mnie. Był on jednak silniejszy i z każdą sekundą czułam coraz wyraźniej jego zgniły oddech na mojej twarzy. Krzyknęłam i poczułam jak fala krwi zalewa mnie po tym jak ktoś przeszywa trupa serią z karabinu. Wstałam i kaszląc ciężko splunęłam. Była praktycznie zerowa szansa na to, żeby zarazić się przez kontakt krwi zainfekowanego ze skórą, ale mimo to wytarłam twarz i oddychałam ciężko zbyt przerażona żeby kontynuować walkę.
                Słyszałam dalsze strzały, ale były one odległe. Byłam o krok od śmierci. Poczułam jak ktoś podnosi mnie i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to Gigant.
– Wszystko w porządku? Oczyściliśmy to miejsce. Nie zostałaś ugryziona? – zapytał szukając śladów na mojej szyi.
– Tak… po prostu zaskoczył mnie – odpowiedziałam drżącym głosem.
Znowu robią się szybsze i po tej epoce lodowcowej ciężko się do tego przyzwyczaić – powiedział z niepokojem Gigant.
– Co się stało – zapytał Yeti podbiegając do nas – Zdjąłem tego zombiaka w ostatniej chwili. Wszystko ok?
– Dziękuje, nic mi nie jest – odpowiedziałam – Możemy jechać dalej?
– Tak, teraz powinniśmy przejechać bez problemu – włączył się do rozmowy Łysy. Spojrzałam na niego. Jego dwukolorowe oczy wyglądały jak zawsze strasznie. Był jednak teraz jednym z moich towarzyszy i musiałam to akceptować.
                Zapakowaliśmy się na tyły ciężarówki. Szybko zrelacjonowałam Medykowi i Młodej co działo się na polanie. Stary żołnierz pomógł mi do końca oczyścić twarz z krwi i obmył obdarty kawałek skóry z kolana, który pojawił się po tym jak upadłam.  Podziękowałam mu i nie mając co z sobą zrobić zaczęłam przygotowywać jedzenie. Kobieta i Młoda położyły się spać, ale reszta dzielnie czuwała. Pojazd poruszał się dosyć szybko, co szczególnie było czuć na ostatnich większych zaspach śniegu. Całe szczęście nie padało już od tygodnia z kawałkiem, więc coraz bliższe były wizje słońca i ciepła.
                Przygotowałam reszcie coś na podobieństwo owsianki, z płatków, które znaleźliśmy w aucie oraz zapasów jogurtu. Był to sycący i całkiem dobry posiłek. Gdy tylko odłożyłam wszystkie naczynia na bok, żeby rano przemyć je w śniegu ułożyłam się przy Młodej i starałam się zasnąć. Przysłuchiwałam się jeszcze chwilę historii egzorcysty, który opowiadał o swojej dawnej drużynie Gigantowi i Medykowi. Ostatnie promienie słońca znikały za horyzontem sprawiając, że przez plandekę osłaniającą nas przed wiatrem i zimnem nie przechodziło już żadne światło. Robił się wieczór, a ja przekładając się na drugi bok zasnęłam.
                Obudziłam się gdy nasz pojazd ostro zahamował. Łapiąc równowagę po tym jak o mało nie spadłam z łóżka, wstałam i pytająco spojrzałam na Giganta.
– Dojeżdżamy do Sierpca – powiedział zarzucając pas z ogromnym mieczem na plecy.
– Właściwie to jesteśmy w Sierpcu i chyba tu zostaniemy przez jakiś czas – powiedział zdenerwowanym głosem Łysy.
– Co masz na myśli? – zapytałam.
– Silnik nie chcę odpalić. Gdybym nie zahamował to prawdopodobnie bylibyśmy częścią tego budynku – to mówiąc wskazał na strukturę za oknem. Staliśmy kawałek od ściany czegoś podobnego do wieży, była ona nie za wysoka, ale musiało się dać z niej zobaczyć całą okolicę. Naokoło stało parę domków oraz sklepik. Na prawo zauważyłam park oraz kolejny budynek, który był ogrodzony siatką. Było naprawdę ciemno i gdyby nie księżyc czułabym się jakbym miała zamknięte oczy.
                Niestety problemy nie skończyły się na zepsutym silniku.
– Zombie! – krzyknął Yeti pokazując za szybą grupkę martwych, którzy człapali powoli w naszą stronę.
– Co robić? – zapytał ktoś, ale ja już zaczęłam działać.
– Musimy się schować w którymś z budynków! – krzyknęłam.
– To niezły pomysł – zgodził się Józef zbierając broń i pomagając reszcie się zebrać.
                Kolejne chwilę były wyjątkowo chaotyczne. Wszyscy pchali się, żeby przygotować się do opuszczenia pojazdu, na małej pace, na które znajdowało się teraz dziewięć osób. Gdy wybiegliśmy z auta, a zimne powietrze uderzyło nas w twarze i sprawiło, że przeszły nas ciarki usłyszeliśmy nadchodzące trupy. Nie było ich do końca widać, co było zdecydowanie najbardziej przerażające, ale mieliśmy świadomość, że czają się i są coraz bliżej. Medyk zaczął świecić latarką i oświetlił niedużą uliczkę, z której wychodziły kolejne trupy. Widać było teraz, że całe miasteczko różni się czymś od pozostałych.
                Na ulicy nie stały wraki aut. Wszystkie drzwi do budynków były pozamykane, a budynki nie nosiły śladów większego zniszczenia czy przeszukania. Wyglądało to dosyć podejrzanie, ale teraz nie było czasu na myślenie. Trzeba było działać. Wszyscy biegli za Gigantem, który machając do przodu mieczem oczyszczał nam drogę. Nie obyło się bez strzałów ze strony trójki żołnierzy, oraz paru wyczynowych zabójstw ze strony egzorcysty. Zmierzaliśmy do pierwszego budynku po drugiej strony ulicy, trzypiętrowego bloku mieszkalnego. Bałam się jak cholera, że zaraz zostaniemy otoczeni i zjedzeni żywcem. Młoda kręciła się przy mnie i widocznie również się bała, bo przebierała nogami jakby ich nie czuła i dwa razy musiała się podnosić z ziemi. W końcu Józef wziął ją na plecy.
                Gigant pierwszy dotarł do drzwi. Pociągnął mocno za klamkę, ale nie mógł ich otworzyć. Zaklął cicho pod nosem i zaczął forsować drzwi barkiem. Widać były jak trzeszczały przy każdym uderzeniu, ale wciąż stały. Odwrócił się i spojrzał z przerażeniem na nas.
– Co teraz? – zapytał zamachując się ponownie do zombie, który zbliżył się niebezpiecznie blisko do Najstarszego.
– Może spróbujemy z tymi na prawo? – zaproponował Najstarszy wbijając nóż w skroń trupa.
Młoda zaczęła szlochać na plecach egzorcysty, więc pocieszyłam ją. Wciąż bolało mnie to, że tak mała dziewczynka musi sobie dawać radę z czymś takim jak apokalipsa zombie. Wiedziałem, że za rok czy dwa będzie pewnie taką samą osobą jak jej siostra, ale póki co była jeszcze dzieckiem.
                Zombie nacierały z każdej strony odcinając nam możliwość powrotu do auta i coraz bardziej uniemożliwiając ucieczkę.
– Przeskoczmy przez to ogrodzenie, tam pomyślimy co dalej! – krzyknął Łysy wskazując siatkę otaczającą spory budynek administracyjny. Zaczęliśmy biec w jego kierunku przedzierając się przez coraz ciaśniej nas otaczające trupy. Biegliśmy wzdłuż linii budynków dzięki czemu, przynajmniej z jednej strony, mieliśmy jakąś ochronę. Z każdym krokiem byliśmy coraz bliżej, ale teraz strzelaliśmy już równo. Pociski latały i przeszywały czaski zombie docierając do mózgu. Pomagałam jak najlepiej umiałam, ale nie było to łatwe. Medyk nie wiedział czy świecić na lewo w stronę trupów, czy na wprost w stronę siatki.
                Gigant, który ciągle szedł na czele grupy zamachnął się potężnie wbijając ostrze swojego miecza w cztery trupy naraz. Było to efektowne i efektywne, ale nie przewidział tego, że będzie miał problemy z uwolnieniem broni z ciała zombie. Siłował się przez chwilę, zostając w tyle, aż w końcu poddał się i zostawiając swoje ostrze w czterech martwych pobiegł w naszą stronę. Najstarszy i Yeti osłaniali go w tym momencie, aż doszedł do reszty.
                Siatka była bardzo wysoka i podtrzymywana słupkami oraz deskami. Wyglądała na wzmocnioną niedawno, ale z racji iż nie słyszeliśmy nic to miejsce musiało być opuszczone. Było tu o wiele za dużo zombie jak na miejsce zamieszkane przez ocalałych. Nawet ten psychopata Jakub, który zabił Najmłodszego i Przystojnego mieszkał w miejscu, w którym zabijał każdego zombie jakiego spotkał.
                Przy samej siatce było nieco więcej miejsca, bo zombie wychodziły z uliczki, na której zaparkowaliśmy nasz wóz. Chwila wytchnienia nie trwała jednak długo.  Najniższym punktem ogrodzenia była brama, a nawet ona miała dobre dwa metry wysokości jak nie więcej.  Krzyknęłam do reszty żeby rozejrzała się za jakimś pudłem, pojemnikiem czy czymkolwiek do zrobienia prowizorycznych schodów, ale nie znaleźliśmy niczego, czym mogliśmy zrobić to wystarczająco szybko.  Zombie znowu zaczęły nas otaczać, a co gorsza kończyła się nam amunicja. Nie wzięliśmy żadnych zapasów z naszego auta.
– O zgrozo, co teraz? – zapytałam, patrząc jak Yeti i egzorcysta, który postawił Młoda na ziemi, atakują kolbami i nożami nadchodzące trupy. Sytuacja stawała się coraz mniej przyjemna.
– Potrzebuje kogoś do pomocy. Najlepiej kogoś silnego – powiedział Łysy podchodząc do bramy.
– Ja mogę pomóc – zaproponował Gigant.
– Albo ja – dodał od siebie Yeti oddychając ciężko i łapiąc do płuc kolejne hausty zimnego, orzeźwiającego powietrza i dobijając kolejnego trupa.
– Chodź tu – powiedział wskazując na towarzysza – Postaw rękę tak jak ja, zrobimy im schodki.
                Yeti natychmiast podbiegł do towarzysza i razem utworzyli prowizoryczne oparcie, dzięki któremu mieliśmy szansę sforsować ogrodzenie. Pierwszy stanął na nim Gigant. Obaj żołnierze ugięli się, kiedy ten rosły chłopak wspiął się i podciągając na ogrodzeniu przeskoczył je. Czułam strach, ponieważ przejść jeszcze musiało parę osób, a zombie zaczęły nas tutaj więzić, otaczając ze wszystkich możliwych stron. Druga strona ogrodzenia była teraz jedynym wyjściem.
                Po Gigancie na podpórkę wszedł Medyk. Pomimo podeszłego wieku był w świetnej formie i bez większych problemów przeskoczył ogrodzenie. Ładując ostatnie trzy naboje do magazynka patrzyłam jak Młoda drżąc cała próbuje wspiąć się  i przeskoczyć, ale jej to nie wychodzi. Żołnierze podnieśli ją wyżej i delikatnie przerzucili przez siatkę, prosto w ręce Giganta. Następnie to samo zrobili z ranną kobietą, która nie mogła nadwyrężać prawego boku, który był pokryty strupem.
                Kiedy i ona znalazła się za ogrodzeniem Łysy zawołał mnie. Powalając kolejnego zombie ostatnim pociskiem w magazynku rozpędziłam się i przy pomocy „schodka”, który zrobili również przeskoczyłam ogrodzenie, upadając ciężko na brzuch i piersi. Wstałam obolała, ale bezpieczna. Obserwowałam przez pryzmat siatki, jak egzorcysta z gracją, lekko odbijając się od podpórki, ląduje na asfalcie obok mnie. Zombie były już tak blisko nich, ale dalej staraliśmy się je czyścić strzelając ostatnimi pociskami. Gdy karabin Medyka wydał charakterystyczny dźwięk pustego magazynka mogliśmy tylko patrzeć.
                Najstarszy miał pewien problem z przejściem ogrodzenia, ale w końcu wylądował na pośladkach po naszej stronie. Teraz przy zombie został tylko Łysy i Yeti. Spojrzeli oni na siebie i ucisnęli dłonie. Następnie Yeti ukucnął i robiąc schodek pomógł przedostać się Łysemu, który po chwili znalazł się obok mnie. Zombie były już tak blisko, że zaczęły wyciągać swoje brudne łapska w naszą stronę, nie mówiąc już o Yetim, który walczył z nimi nożem. Gdy na chwilę zrobiło się trochę więcej miejsca wziął mały rozpęd i zaczął się wspinać rozpaczliwie po siatce. Był już w połowie, kiedy usłyszałam krzyk. Jeden z trupów ugryzł go w nogę i razem z drugim zaczął ściągać na dół. Krzyknęłam głośno, ale nie pomogło to nam w niczym.
                Cała nasza ósemka patrzyła ze smutkiem jak włochaty mężczyzna upada w hordę trupów i wydaje ostatni, agonalny krzyk. Najbardziej bolało to oczywiście Łysego i Medyka, którzy byli jego przyjaciółmi, ale nawet ja poczułam łzy napływające do moich oczu. Zdążyłam go polubić i zginął pozwalając nam żyć. Poczułam ciężką dłoń na moim ramieniu i zobaczyłam, że to Gigant pomaga mi wstać. Byłam zbyt wrażliwa i sentymentalna. Nie potrafiłam się pogodzić nawet ze śmiercią osoby, której nie zdążyłam poznać. Może to właśnie to tak bolało?
– Musimy iść. Natalio! Zaraz przebiją się przez tą siatkę – krzyknął do mnie Gigant. Poczułam rączkę Młodej i próbując się otrząsnąć wstałam. Ruszyliśmy ramię w ramię w stronę drzwi do budynku, kiedy nagle pojawiło się światło. Było one mocne, bo na dłuższą chwilę zostałam oślepiona. Usłyszałam tylko słowo „PADNIJ!” i nie chcąc ryzykować sprawdzania co się stanie jak tego nie zrobię, posłusznie położyłam się na ziemię. Wtedy zaczęła się istna kakofonia strzałów. Nie byłam pewna czy dostałam czy nie. Bałam się otworzyć oczy.
                Po chwili jednak strzały ustały, a ja usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.  Paręnaście osób naraz przeładowało bronie i wymierzyło w naszą stronę. Dalej mało co widziałam, ale zarysy postaci zdradziły, że jest ich o wiele więcej niż nas. Podniosłam ręce do góry i starając się nie patrzeć w światła reflektorów na górze spojrzałam na człowieka, który stał przed nami. Był to mężczyzna, którego twarz pokrywał parodniowy zarost. Miał w rękach spory karabin, a za nim stali jego ludzie. Odezwał się do nas miłym, lecz stanowczym głosem.

– Witajcie w Czwartym Posterunku Toruńskiej Ostoi Ocalałych. Nazywam się Szymon. Wejdźcie cholera do środka, bo sprowadziliście tu tyle zombie, że będziemy mieli roboty co najmniej na parę godzin! – krzyknął, po czym wstaliśmy i z mieszanymi uczuciami ruszyliśmy za nim do środka budynku.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Rozdział 16: Nadzieja na jutro

Rozdział 16, szósty z perspektywy Bobra. Prawdopodobnie najdłuższy rozdział w tym tomie Apokalipsy, chociaż tego jeszcze nie jestem pewien. W tym rozdziale możecie znaleźć wiele nawiązań i powiązań z innymi perspektywami, wiec wypatrujcie tego :) Po przeczytaniu proszę o komentarz i rozesłanie bloga znajomym.

------------------------------------------------------

Rozdział 16 (Bobru): Nadzieja na jutro


                Potwór w promieniach słońca opuścił Ostrów Mazowiecki pędząc na zachód. Horda zombie całkowicie opanowała to miasto. Parę godzin później, tuż po moim obudzeniu, wpatrywałem się ślepo w dach naszego pojazdu rozmyślając. Co zrobiłem nie tak? Dlaczego się spóźniłem i nie zdołałem uratować Nieznajomej. Na pewno mieli w tym swój udział czterej ocalali z bloku, Ci którzy rzucali petardy. Cieszyłem się, że wraz z Jakubem i Łowcą ich zabiliśmy. Byliśmy silną grupą. Każdy z nas był wyjątkowym ocalałym i dawaliśmy sobie świetnie radę.
                Mimo tego wciąż straciliśmy jedną osobę i nastrój ten zawisł nad nami niczym złowieszcza chmura. Sołtys chciał, żebyśmy pogadali z Jakubem i zadali mu odpowiednie pytania zanim go przyjmiemy do naszej społeczności. Według mnie, po tym co zrobił, było to czystą formalnością, ale obiecałem, że po śniadaniu z nim porozmawiamy. Cinek był kimś, kto rzadko okazywał emocje. Co prawda nie rzucał takich wesołych uwag jak zawsze, ale wciąż nie było widać po nim dokładnie takiego smutku.  Łowca również zachowywał się normalnie. Chociaż podróżował już z nami jakiś czas, to ciągle nie czuł się całkowicie pewnie. Czułem jednak, że jego czas jeszcze nadejdzie.
                Najbardziej z nas wszystkich przeżyła to jednak Łapa. Zdziwiło mnie to. Może brakowało jej innej dziewczyny w grupie, pamiętam, że jak ją poznałem to przyjaźniła się z jakąś dziewczyną i od razu po jej śmierci zaprzyjaźniła się z Nieznajomą. Teraz straciła również ją, nie mówiąc już o tym, że jej siostra prawdopodobnie zginęła w ataku na obóz. Próbowałem ją pocieszać, ale nie miała ochoty o tym rozmawiać. Taka już była.
                Śniadanie postarał się zrobić nam Cinek. O dziwo jak na faceta i to w dodatku bez jednej ręki wyszło mu to całkiem dobrze. Otworzyło to trochę grupę na żarty, o tym jak jednoręki twardziel lepiej teraz sobie radzi w kuchni niż z zombie. Oczywiście Cinek odgryzał się co sprawiało, że cała sytuacja była jeszcze śmieszniejsza. Po zjedzeniu zacząłem zajmować się obowiązkami. Pomimo wcześniejszej rozmowy z Sołtysem uznałem, że nie mogę się poddawać i oddawać dowództwa komuś innemu. Ludzie sami mnie wybrali i mi zaufali. Po tym co stało się z Nieznajomą w Ostrowie, miałem nowe siły, żeby robić to co mi wychodzi najlepiej.
                Na pierwszym postoju, na małej polance w lesie wysiedliśmy wyprostować nogi, pójść za potrzebą i tym podobne. Pogoda była coraz lepsza i czułem, że w przeciągu tygodnia śnieg zacznie topnieć. Usiadłem oparty o drzwi do ładowni razem z Sołtysem i zawołaliśmy do nas Jakuba. Staruszek posłusznie stanął przed nami.
– Tak? – zapytał, chociaż wydawało mi się, że dokładnie wie o czym chcemy porozmawiać.
– Musimy pogadać. Może zacznijmy od najważniejszego pytania, czy ty w ogóle chcesz do nas dołączyć? – zapytałem.
Staruszek zastanawiał się chwilę, ale nawet na sekundę nie odwrócił wzroku. Patrzył zza okularów chytrymi oczkami w moją stronę.
– Zdecydowanie nie dam rady iść pieszo, no to chyba nic innego mi nie zostaje – powiedział.
– W takim razie zadamy ci parę pytań – stwierdził Sołtys.
– Proszę bardzo, mam ino nadzieje, że to nie są jakieś zboczone pytania – stwierdził rechocząc wesoło.
                Zaśmialiśmy się razem z nim. Wydawał się pozytywnym człowiekiem.
­ – Może zaczniemy od tego, że powiesz nam ile trupów zabiłeś od wybuchu tej cholernej apokalipsy – zaproponowałem.
– Dużo. W cholerę dużo. Nienawidzę tego chodzącego skurwysyństwa! – wykrzyknął wręcz spluwając sobie pod nogi.
– Umiesz się posługiwać bronią? – zapytał Sołtys.
– A nie było widać jak macham nożycomi? Pewno, że umiem, mój tatko był rzeźnikiem, nauczył mnie tego i owego – odpowiedział szczerze się uśmiechając.
– A co z bronią palną? Umiesz strzelać? – dopytywał Sołtys.
– Emm… znaczy się no coś tam ustrzelę, swego czasu troszkę na kłusownictwie dorabiałem to wiatrówkę parę razy w rękach miałem – stwierdził starzec.
– Nieźle – stwierdziłem – A co z ludźmi. Ilu ludzi zabiłeś?
Tutaj staruszek zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.
– Piętnastu – odpowiedział. Odpowiedź mnie trochę zaskoczyła, ale w sumie nawet przy mnie zabił dwójkę w Ostrowie więc byłem w stanie w to uwierzyć. Zresztą sam nie byłem lepszy. Zabiłem już niejedną osobę i prawdopodobnie do końca mojego życia zdarzy mi się zabić ich wiele.
– Ostatnie pytanie – zapowiedział Sołtys – Kto cię tak okaleczył? Mam na myśli te rany postrzałowe.
– Sześcioosobowa grupa – zaczął – czterech mężczyzn, w tym jeden ogromny z mieczem na plecach, młoda dziewczyna, całkiem ładna oraz jeszcze młodsza od niej dziewuszka, też całkiem urodziwa. Napadli na mnie w moim własnym domu i… – zaczął, ale nagle mój mózg pracował na zupełnie innych obrotach. Duży chłopak z mieczem na plecach? Czy mogło chodzić o Giganta? Jeżeli tak to to znaczyłoby, że te dwie dziewczyny to Natalia i młodsza siostra Łapy. Poczułem ciężkie do opisania uczucie – falę niepewności i szczęścia.
– Powtórz – poprosiłem po cichu.
– Co? – zapytał lekko zdziwiony.
– Powtórz to co powiedziałeś – poprosiłem. Widziałem, że Łapa przysłuchiwała się teraz rozmowie, tak samo jak Cinek. Sołtys  również spoglądał na starca czekając na jakąkolwiek informacje. Czy to możliwe, że los związał nas z kimś, kto wie coś o reszcie naszej drużyny? Kim była ta trójka ludzi? O ile poznałem z opisu Giganta i Natalie, oraz prawdopodobnie siostrę Łapy, to kim oni mogą być?
– Ludzie, którzy chcieli mnie zabić. Czwórka młodziaków, w tym jeden z mieczem i wysoki, a pozostali raczej nie wyróżniający się z tłumu. Oprócz tego dziewczyna, niewysoka, zgrabna, ładna. Przy niej mała, może dziesięcioletnia. Znacie ich? – zapytał z zaciekawieniem.
– Gdzie ich widziałeś, kiedy? Byli cali? – zapytałem podchodząc do niego i czuć coraz większa nadzieję w sercu.
– Wtedy co mnie znaleźliście. Uciekałem od nich z mojego gospodarstwa, może trzydzieści kilometrów między Ostrowem, a Makowem Mazowieckim. Dziewczynki były w dobrym stanie, ale były wścibskie. Duży chłopak miał ranną nogę. Pozostałe trzy osoby prawdopodobnie nie żyją, dwie zabiłem własnoręcznie – powiedział patrząc na mnie nie pewnie. Nie obchodziły mnie te trzy osoby, tak bardzo jak informacja o tym, że Gigant i Natalia przeżyli atak. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Z jednej strony chciałem jechać ich szukać, ale z drugiej nie sądziłem, żeby zostali w miejscu walki. Pewnie ruszyli dalej. Musiałem się dowiedzieć jak najwięcej.
– Walczyłeś z nimi? Wiesz może jak się nazywali? Wiesz dokąd zmierzali? – pytania wylewały się ze mnie strumieniem, ale musiałem wiedzieć jak najwięcej. Poczułem jak gardło mi się ściska z emocji. Była wciąż nadzieja.
                Do rozmowy nagle dołączyła Łapa, która też chciała się dowiedzieć czegoś więcej.
– A ta mała dziewczynka? Była ubrana na czarno? Podobna do mnie? Jak jej coś zrobiłeś to przysięgam, że cię zapierdolę – powiedziała chwytając po pistolet.
– Spokój do cholery! – krzyknął Łowca obserwując całą sytuację z góry Potwora –Dajcie temu człowiekowi mówić.
– Dziękuje. Zaatakowali mnie, ale dziewczynkom nic nie zrobiłem. Dużego zacząłem operować, ale nie udało mi się dokończyć mojego dzieła. Rana była paskudna, ale nie śmiertelna. Wiem tylko, że do dziewczynki wszyscy zwracali się Młoda, a ci, których zabiłem pilnowali jej jak oczka w głowie. Niestety musiałem się bronić i mam cholera nadzieję, że to rozumiecie. Taki jest świat. Co do celu ich podróży podczas jednej z kolacji mówili coś o Toruniu. Podobno zmierzają do tamtejszej strefy bezpieczeństwa, tak samo jak wy. A ty kobietko nie podskakuj, jeżeli nie chcesz skończyć jako pasza skurwieli.
                Łapa była zbyt wybuchowa, żeby puścić te słowa mimo uszu, więc próbowała rzucić się na Jakuba. Całe szczęście w pogotowiu był Cinek, który złapał ją jedną ręką i z pomocą Sołtysa uspokoił. Korzystając z sytuacji odszedłem kawałek i spoglądających na wszystkich zebrałem ich uwagę, zaczynając głośno mówić.
– Przestańcie! Pomyślcie czasami ludzie. Nie uważacie, że potrzebujemy kolejnych osób, żeby odbudować to co było w Królowym Moście? Straciliśmy ostatnio Nieznajomą. Wiem, że każdy jest rozdrażniony z tego powodu i szuka na swój sposób zemsty, ale po co? Nie widzicie, że to nas niszczy od środka?! Nastały cholernie ciężkie czasy i wszędzie czekają na nas źli ludzie. Bo dobrych ludzi już nie ma. Zginęli jako pierwsi. Ci, którzy przeżyli, Ocalali, to zlepek twardych i bezwzględnych osób. Takim kimś jestem ja oraz wy wszyscy – w tym momencie już cała moja grupa na mnie patrzyła.
– Ten człowiek dał nam nadzieję i otworzył mi oczy. Ludzie, którzy byli z nami w Królowym Moście żyją. Nie wiadomo jak wielu z nich, ale zmierzają w tym samym kierunku co my. Świat się spierdolił, ale trzymając się razem mamy większe szanse. Pomyślcie tylko co by się stało gdybym nie wpadł na Jakuba! Pomyślcie co by się stało gdybym nie dotarł do Królowego Mostu lub nie spotkał Łowcy w Supraślu! Przetrwaliśmy już ponad dwa miesiące w tym syfie i wiecie co? Nie pozwolę zniszczyć tego co zbudowaliśmy przez wasze uprzedzenia. Ludzie są najważniejsi i nie możemy ich od razu przekreślać.  Jeżeli chcemy przetrwać musimy znaleźć osoby dzięki, którym nazwiemy kiedyś jakieś miejsce domem! – to mówiąc skończyłem przemowę i spojrzałem na wszystkich.
                Sołtys kiwnął głową z aprobata uśmiechając się pod nosem. Reszta zastanawiała się wciąż. Łapa już trochę ochłonęła i siedziała oparta o Potwora, na miejscu zajmowanym wcześniej przeze mnie. Czułem emocje i niesamowitą aurę, którą udało mi się stworzyć w tym miejscu. Ta polanka była pewnym przełomem. Mieliśmy teraz prawdziwy cel, o wiele ważniejszy niż znalezienie bezpiecznego miejsca. Byli nimi nasi ludzie.
                Czułem, że naładowałem otaczające mnie osoby nową energią. Jakub dołączył do naszych szeregów, ciągle go obserwowałem bo wiedziałem, że jeżeli walczył z naszymi ludźmi to musiał być niebezpieczny. W końcu wątpiłem, żeby Natalia czy Gigant zaatakowali kogoś jako bandyci. Co prawda apokalipsa zmieniła nas więc teraz nie byłem pewien niczego.
                Po niecałych dwóch godzinach przed nami pojawił się Maków Mazowiecki. Potwór zaczął się zatrzymywać, co zdziwiło mnie trochę. W końcu nie planowaliśmy przeszukiwania tego miasta w celu znalezienia zapasów. To znaczyło, że coś złego się stało, więc poderwałem się szybko, przerywając czyszczenie pistoletu i podszedłem do Łowcy, który hamował powoli.
– Co się stało? – zapytałem patrząc na drogę i widząc pierwsze budynki fabryczne otaczające miasto.
– Paliwo – powiedział stukając umięśnioną dłonią w licznik pokazujący całkowity jego brak.
– Nie mów, że nie mamy nic więcej – powiedziałem przerażony tą myślą. W końcu Potwór palił całkiem sporo paliwa, ale był niczym jeżdżąca twierdza. Mogliśmy tu mieszkać oraz się stąd bronić. Poza tym powoli przyzwyczaiłem się do życia w tym ogromnym pojeździe.
– Niestety. Wszystko poszło się jebać. Musimy zatankować w tym mieście inaczej ruszamy na piechotę – stwierdził Łowca podnosząc się i chwytając snajperkę – Zwołaj ludzi. Musimy wyznaczyć kto tam pójdzie. Myślę, że po tej twojej gadce, każdy się będzie rwał. Imponujące młody – powiedział klepiąc mnie po plecach.
                Pięć minut później wszyscy stali na tyłach Potwora. Łapa łypała co chwilę złowrogo w stronę Jakuba. Musiałem z nią porozmawiać i ją trochę ostudzić. Kiedy Cinek, Jakub oraz Łapa stanęli przede mną, żebym wyznaczył, kto gdzie idzie do szeregu wstąpił Łowca. Zdziwiło mnie to, zazwyczaj wolał zostawać przy Potworze. Czuł się tam lepiej i w jakiś sposób ciągle budował barierę zaufania, którą teraz całkowicie zburzył. Chciał zostawić swojego jedynego towarzysza, Potowora w rękach Sołtysa.
– Idziesz z nami? – zapytałem Łowcę.
– Dzieciaku mięśnie mi już zardzewiały, czas w końcu zabawić się w polu – powiedział dziarsko się uśmiechając. Odwzajemniłem uśmiech i zacząłem się zastanawiać jak rozdzielić nas na dwie grupy. Miałem ochotę zobaczyć Łowcę z bliska w akcji, ale z kolei nie mogłem decydować o tym jak pójdziemy tylko na podstawie moich zachcianek.
                Słońce było wysoko na niebie, a w powietrzu było czuć przyjemne ciepło. W porównaniu z pierwszymi dniami zimy, teraz było wręcz gorąco. Nie musieliśmy nosić już ciężkich kurtek, zmieniliśmy je na lekkie wiatrówki, odrobinę ocieplane od środka. Musiałem zadecydować, bo słychać było pierwsze zombie, które poruszały się gdzieś po mieście. Spojrzałem na wszystkich i postanowiłem.
– Ja pójdę z Łapą przeszukać stacje, którą widać z daleka, o tam – powiedziałem pokazując odległy o około kilometr, szyld.
– Reszta z kolei wyruszy przeszukać północną część miasta. Przeszukujcie samochody, warsztaty i tym podobne. Nie widzę stąd żadnej innej stacji, ale jeżeli jakąś znajdziecie to koniecznie ją przeszukajcie. Spróbujcie przynieść tyle paliwa ile się da. Pasuje wam? – zapytałem. Wszyscy kiwnęli głowami. Zaczęliśmy się przygotowywać do wyjścia z Łapą, kiedy podszedł do mnie Cinek.
– Stary co zrobić jak temu starcowi odjebie? – zapytał jak zwykle śmiertelnie poważnie.
– Idziesz z Łowcą, chyba dacie radę co? – zapytałem uśmiechając się.
– No super, ale z tego co opowiadał jak go pytaliście o ilość zabitych osób to wydaje się być jakimś rasowym mordercą. Zresztą z tego co słyszałem od Sołtysa to wymachuje nożycami jak ja kutasem, a to wielki wyczyn – powiedział po czym oboje wybuchliśmy serdecznym śmiechem.
– Po prostu na siebie uważaj kumpel – powiedziałem odchodząc w stronę Łapy.
                Moja towarzyszka wyglądała tak jak zazwyczaj – groźnie i pięknie. Włosy miała związane w długi warkocz, który schowała pod czarny sweterek. Przy cholewce buta miała przypięty nóż, za pasem łom, a w znalezionej niedawno kaburze pistolet. Byliśmy gotowi.  Ruszyliśmy zasypaną ścieżką rowerową i trzymając się jej dotarliśmy na nieduży ryneczek. Leżało tu parę ciał, co oznaczało, że ktoś tu musiał być przed nami maksymalnie dwa dni temu. Zapomniałem przekazać reszcie, żeby krzyczeli jakby coś się działo, ale miałem nadzieję, że sami na to wpadną. Wykorzystując moment sam na sam z Łapą, chciałem z nią porozmawiać. Poczułem nagle uszczypnięcie w pośladek i jęknąłem z zaskoczenia.
– Piszczysz jak dziewczyna – stwierdziła Łapa uśmiechając się zawadiacko.
– Musimy porozmawiać – powiedziałem łapiąc ją za rękę.
– Nie psuj klimatu. Nie mów, że chcesz rozmawiać o swojej dziewczynce – powiedziała zbliżając się do mnie i przyciskając mnie do zimnej ściany budynku za mną.
– Chodzi o ciebie i Jakuba – zdążyłem powiedzieć po czym poczułem jej usta. Całowała namiętnie, miałem wrażenie, że mógłbym tak stać całą wieczność. Nie byłem gorszy i odwzajemniłem pocałunek łapiąc rękoma jej twarz. Czułem ten magiczny dreszcz podniecenia, ale wiedziałem, że musimy przestać. Najpierw przetrwanie, a potem przyjemności. Odepchnąłem ją delikatnie.
– Zawsze musimy coś robić. Nie mamy czasu dla siebie kochasiu – stwierdziła robiąc krok w tył i penetrując mnie wzrokiem – Musimy, kiedyś to nadrobić.
                Uśmiechnąłem się i ruszyłem dalej. Podążyła za mną. Zabiliśmy po drodze parę zombie, nie narażając się zbytnio na ugryzienie. Przemierzaliśmy przez uliczki zablokowane rozbitymi autami, oraz pełne trupów. Nieżywych trupów. Musiał tędy przejeżdżać ktoś dobrze uzbrojony z dużą ilością amunicji. Śnieg nie padał od paru dni i widać było w paru miejscach ślady opon dużego auta. Były mniejsze od opon Potwora, ale musiały należeć do co najmniej samochodu pół ciężarowego. Oprócz tego na ulicach walało się sporo łusek po nabojach. Łapa oceniła fachowo, że ludzie, którzy tedy przejeżdżali strzelali z jakiegoś karabinu, bo łuski były dłuższe od tych pistoletowych, ale krótsze od tych, którymi strzelał Łowca.
                Miałem nadzieję, że druga grupa sobie radzi. Przy odrobinie szczęścia musieli znaleźć trochę paliwa. Liczyłem na to, że przyniosą go sporo. Zastanawiałem się też jak radzi sobie Sołtys, który został sam w Potworze. Jakby ktoś go teraz zaatakował miałby raczej kiepskie szanse na przeżycie, dlatego spieszyłem się, aby jak najszybciej zakończyć poszukiwania.
                Uliczka poprzedzająca ulicę, na której była stacja paliw była okupowana przez trupy. Było to zarazem dobre jak i złe. Dobre, ponieważ nikt tu nie mógł przed nami być, bo byłoby czysto jak na pozostałych częściach miasta, a źle bo mogliśmy popełnić błąd, który mógł nas sporo kosztować. Ostrożnie oceniłem sytuacje. Na skrzyżowaniu skręcającym w prawo było około piętnaście trupów, w tym piątka z nich poruszała się po terenie ogródków okolicznych domków. Jeżeli byśmy zdecydowali się przedostawać przez płot bezpośrednio na prawo, to moglibyśmy ominąć to zagrożenie, ale narobilibyśmy hałasu, co mogło nas narazić. Spojrzałem pytająco na Łapę. Pokazała mi ręką, żebyśmy zaczęli oczyszczać uliczkę przed nami. W sumie nie mieliśmy innego wyjścia i tak jakbyśmy znaleźli paliwo, na co liczyłem, to musielibyśmy pooczyszczać okolicę.
                Ruszyłem pierwszy, zakręcając finezyjnie łomem w ręce. Ofiara numer jeden, zgarbiony obsypany śniegiem zombie, nie zdążył się nawet obrócić. Dostał łomem w łeb na tyle mocno, że zakrzywiony metal przebił zgniłą kość czaszki i dotarł do mózgu. Łapa w tym czasie podeszła po cichu do drugiego i wbiła mu nóż pod gardło. Pozostałe zaczęły patrzeć w naszą stronę, jakby oceniały czy warto się po nas fatygować. Oczywiście ich bezwzględna żądza mordu wygrała i po chwili zaczęły powoli człapać w naszą stronę. Nie chciałem marnować amunicji, ani robić hałasu. W końcu ktoś tu niedawno był i dalej mógł się kręcić po okolicy, a nie chciałem powtórki z Ostrowa Mazowieckiego, gdzie wpadłem w ręce czteroosobowej grupy.
                Łapa walczyła ze mną ramię w ramię i po chwili ten odcinek ulicy był już czysty. Zombie upadły i już nie wstały. Nie czekając, aż przyjdzie ich więcej ruszyliśmy przecinając zakręt i trafiając na jedną z uliczek przedmieścia. Na prawo był nieduży miejski park, który wydawał się być pusty.  Na lewo stało parę domków ściśle do siebie przylegających oraz stacja paliw. Z nadzieją ruszyliśmy w jej kierunku.
                Łapa udała się do sklepu na stacji, żeby zobaczyć, czy tam na zapleczu nie trzymają jakichś zapasów kanistrów lub samego paliwa, a ja zacząłem sprawdzać dozowniki. Dwa z nich były kompletnie puste, ale w ostatnim zostało około dwudziestu litrów paliwa. Rozejrzałem się i znalazłem kanister, który stał przy martwym zombie. Trup trzymał go pod ręką jakby go pilnował, ale nie ruszał się, a zombie przecież nie spały, więc musiał nie żyć. Mimo tego, żeby nie ryzykować podszedłem i uderzyłem go parokrotnie w głowę, żeby dostać się do mózgu.
                Gdy byłem pewien, że nie wstanie wyszarpałem kanister i odkręciłem nakrętkę żeby zobaczyć czy jest pusty. Okazało się, że był, więc podchodząc do dozownika zacząłem tankować.  Niestety pojemność tego kanistra wynosiła dziesięć litrów, więc wykorzystałem tylko połowę zasobów. Żałowałem, że nie wziąłem jednego z kanistrów z Potwora, ale w sumie nie pomyślałem o tym przy wyjściu. Nagle zobaczyłem, że łapa wychodzi i niesie w rękach cztery kanistry. Podbiegłem szybko, żeby jej pomóc.
– Wszystkie są pełne? – zapytałem.
– Nie, większość jest zapełniona do połowy, albo i mniej, ale zawsze coś, prawda?
– Dopełnijmy je przy dozowniku, zostało tam jeszcze trochę paliwa – zaproponowałem.
                Podeszliśmy razem i uzupełniliśmy luki w kanistrach. Na oko mieliśmy około trzydziestu paru litrów paliwa. Ja wziąłem trzy kanistry, a Łapa dwa i zaczęliśmy powoli wracać do Potwora. Niosło się je ciężko, więc robiliśmy przerwę co jakiś czas.  Gdy dochodziliśmy do Potwora słońce było już znacznie niżej, ale wciąż do zmroku zostało parę godzin. Miałem nadzieję, że Sołtysowi nic się nie stało, tak samo jak drugiej grupie, która wyruszyła po paliwo. Wtedy zobaczyłem, że przy Potworze ktoś stoi. Z początku myślałem, że to Cinek, ale szybko zdałem sobie sprawę, że to ktoś obcy. Rzuciłem kanistry i puściłem się biegiem, żeby jak najszybciej pokonać odcinek osiemdziesięciu metrów, który dzielił mnie od Potwora. Śnieg skrzypiał mocno pod moimi stopami, gdy w końcu dotarłem na tyle blisko, żeby obejrzeć nieznajomą osobę z bliska. Łapa stała przy mnie i wyciągnęła pistolet.
                Nieznajoma osoba stała przy drzwiach do ładowni i próbowała je otworzyć. Gdy nas usłyszała odwróciła się i zdjęła dziwny przedmiot z pleców mierząc do nas. Po chwili zdałem sobie sprawę, że to jest łuk. Wyciągnąłem pistolet i wymierzyłem do niej. Była ubrana w grube spodnie, wysokie buty oraz niebieską kurtkę z niebieską kamizelką. Za pasem miała przewieszony nóż. Miała krótkie blond włosy, przez co łatwo było ją pomylić z mężczyzną. Na oko była starsza od nas, ale z pewnością młodsza od Łowcy.
– Witaj, czego tu szukasz kobieto? – zapytałem spoglądając na nią, nie opuszczając wciąż broni.
– Znacznie milsze przywitanie niż te wyciągnięte spluwy –stwierdziła nie opuszczając łuku – Właściwie nie wiem czego szukam, chyba wszystkiego co może się przydać do przetrwania. Po stanie tego auta wywnioskowałam, że coś tu znajdę i chyba się nie myliłam. To wasz pojazd? – zapytała.
– Dokładnie. Może opuścimy bronie i unikniemy niepotrzebnego rozlewu krwi? – zapytałem opuszczając powoli broń. Skinąłem na Łapę, która zrobiła to co ja. Obserwowałem nieznajomą i zobaczyłem z ulgą, że ona również opuszcza swój łuk. Zbliżyłem się do niej powoli.
– Jestem Bobru, a ta dziewczyna to Łapa. Wątpię, żebyśmy mogli ci pomóc. Niestety, ale zapasów mamy niedużo i nie mamy jak ich rozdawać – zacząłem.
– Ja jestem Magda. Nie mam żadnej wymyślnej ksywki.  Naprawdę potrzebuje jedzenia. Nie znalazłam nic od paru dni i niestety, ale chyba będę zmuszona je wam odebrać siłą jeżeli nie chcecie mi go podarować po dobroci – to mówiąc zaczęła napinać łuk i celować w moją stronę. Usłyszałem jak Łapa odbezpiecza pistolet, ale machnąłem do niej ręką, żeby poczekała i zwróciłem się do Magdy.
– Poczekaj. Nie musimy wszystkiego rozwiązywać w ten sposób.  Są inne wyjścia – powiedziałem  czując, że sytuacja coraz bardziej wymyka się spod kontroli.
– Jakie mianowicie? –zapytała z zaciekawieniem nie opuszczając łuku.
– Po pierwsze rzuć broń, nie przywykłem do rozmawiania w takich warunkach – stwierdziłem.
– Nie rzucę broni, jest was dwóch i nie zamierzam się poddać. Szczególnie, że twoja przyjaciółka ciągle mierzy do mnie z gnata –odpowiedziała gniewnie.
– Jest nas o wiele więcej i chcę, żeby to wyglądała przyjaźnie zanim komuś coś się do cholery stanie – krzyknąłem mając już dość upartej dziewczyny.
– Jakoś nie widzę większej ilości osób – odpowiedziała.
                Wtedy drzwi ładowni się gwałtownie otworzyły i zobaczyłem Sołtysa mierzącego do Magdy ze strzelby. Dziewczynę opuściły chyba resztki odwagi bo opuściła łuk posłusznie i spojrzała na mnie.
– Zadowolony? – zapytała.
– Grzeczniej dziewczyno – krzyknęła Łapa, która również miała dość tej zabawy.
– Spokojnie ­– powiedziałem – nie zrobimy ci krzywdy jeżeli nie zrobisz nic głupiego.
                Skwitowała to milczeniem.
– Tak czy siak już mówię o co mi chodzi. Jeżeli nie możemy ci dać zapasów co powiesz na to, żeby dołączyć do nas i sama na nie zapracować? O ile nie jesteś tu z inną grupą – powiedziałem ciągle mając rękę na pistolecie.
– Nie jestem – odpowiedziała ze smutkiem w głosie – Chciałam przez jakiś czas złapać się na Zbłąkanego Ocalałego, ale niestety nie udało mi się, zawsze opuszczałam przystanek nie na czas.
– Nie wiem o czym za bardzo mówisz, ale na rozmowy znajdzie się jeszcze czas. Chcesz do nas dołączyć? – zapytałem podchodząc do niej jeszcze bliżej. Usłyszałem krzyki z tyłu i odwróciłem się. To był Łowca, Cinek oraz Jakub. Biegli do nas z kanistrami, które miałem nadzieję były zapełnione. Uspokoiłem ich gestem ręki i poczekałem, aż podejdą bliżej.
– Chciałbym chociaż nie wyglądacie na normalnych ludzi – powiedziała.
                Podszedłem bliżej i szepnąłem jej do ucha.
– W tych czasach nie ma już normalnych ludzi.
Dziewczyna westchnęła ciężko. Wyciągnąłem do niej dłoń, którą uścisnęła. Z bliska mogłem jej się dokładnie przyjrzeć. Nie była brzydka, ale kompletnie nie trafiała w mój gust. Spore piersi, słabo widoczne kości policzkowe, oraz ciemne oczy i mały nosek. Cinek i Łowca zadawali ciągle pytania, ale teraz musiałem pobiec po upuszczone wcześniej kanistry. Łowca poszedł ze mną i sam pochwalił się, że znaleźli sporo paliwa w jednym z warsztatów samochodowych. Pakując wszystkich, razem z nową towarzyszką do Potwora ruszyliśmy.
                Planowałem przeprowadzić z Magdą rozmowę, taką samą jak z Jakubem wcześniej, ale nie było teraz na to czasu. Wszyscy byliśmy zmęczeni i głodni. Poprosiłem Łowcy żeby po zatankowaniu Potwora  zjechał gdzieś na pobocze.
– Jesteśmy wszyscy wykończeni i strasznie głodni, myślę, że można spędzić noc gdzieś w okolicy – stwierdziłem, kiedy Łowca wlewał pierwszą partię paliwa do baku.
– To zły pomysł – stwierdziła Magda. Zaskakiwała mnie jej śmiałość. Dopiero co ją poznaliśmy, a już wygłaszała swoje zdanie.
– Dlaczego tak uważasz? – zapytałem.
Dziewczyna spojrzała na mnie poprawiając łuk wiszący na jej plecach.
– Bo nadciąga tutaj ogromne stado zombie. Będą tutaj maksymalnie za parę godzin.
– Skąd to wiesz? – zapytał Łowca.
– Widziałam je wczoraj na północ stąd. Prawdopodobnie przejdą tędy i wieczorem ruszą na wschód. Śledziłam jedno z stad zombie przez długi czas i jestem pewna, że wiem jak to działa – powiedziała uśmiechając się.
– Niech i tak będzie – stwierdziłem pomagając Łowcy w ładowaniu kolejnych kanistrów.
                Gdy tylko pojazd był gotowy to odjechaliśmy dalej chowając kanistry na swoje miejsce. Wszyscy byli zmęczeni i nie dali za bardzo rady rozmawiać. Chociaż Łapa dyskutowała o czymś z Sołtysem, a Magda dorzucała do rozmowy swoje pięć groszy co jakiś czas. Czułem, że ta dziewczyna może być całkiem dobrym sojusznikiem, rozumiała zasady tego świata, chociaż była trochę zbyt pewna siebie, co mogło ją kiedyś zgubić.

                Ruszyliśmy w stronę Ciechanowa i gdy Łowca prawie zasnął przed kierownicą kazałem mu koniecznie się zatrzymać na poboczu. Zjedliśmy tam kolację i wszyscy ułożyliśmy się do snu. Cinek spał na jednym z łożek, drugie okupował Sołtys, a trzecie ja z Łapą. Magda znalazła sobie kąt, w którym ułożyła prowizoryczne posłanie z koców. Jakub usnął na siedząco oparty o ścianę ładowni, a Łowca spał jak zwykle z przodu pojazdu.  Robiło się tu powoli ciasno, ale byliśmy coraz bliżej celu. Musieliśmy po prostu przyspieszyć. Przytulając się do Łapy pojawiła się w moich myślach Natalia. Chciałem ją chronić za wszelką cenę, potem myślałem, że zginęła, a teraz Jakub odnowił naszą nadzieję. Co teraz, spytałem sam siebie zasypiając.