czwartek, 31 marca 2016

Rozdział 5: Mogiła [FINAŁ TOMU]

Rozdział 5, tomu 4.5. Ostatni z tego niedużego spin-offa. Koniec grupy z Supraśla, z perspektywy obrońców, a także atak na obóz w Królowym Moście z perspektywy atakujących. Myślę, że ciekawe przeżycie i ostateczne odsłonienie paru kolejnych faktów dotyczących Łapy. Zapraszam do czytania i komentowania i do zobaczenia w tomie 5 :)

Rozdział 5: Mogiła [FINAŁ TOMU]


                Było ciemno. Jedynym świecącym punktem w okolicy był papieros trzymany przez Jacka. Znajdowaliśmy się w okolicach Królowego Mostu, czekając spokojnie i przygotowując ostatnie rzeczy do ataku. Ich obóz był tuż za zakrętem i gdyby zrobić krok, czy dwa do przodu na pewno byśmy  zobaczyli odległe światła. Staliśmy jednak schowani, czekając. Uciekinierzy nie mieli szans dotrzeć tu przed nami i ostrzec pozostałych, tego byłem pewien. Nawet jakby znaleźli działające auto to na pewno wracaliby tą drogą. Główna droga wyjazdowa na Białystok była teraz pełna zombie. Wszystkie zmierzały w tą stronę. To też był czynnik, na który czekaliśmy. Jak zombie zaczną odciągać uwagę ludzi z obozu z jednej strony, my planowaliśmy zaatakować z drugiej. To by zamknęło ich w pułapce.
                W krzakach obok usłyszeliśmy szmer. Nie musiałem nawet nic mówić, bo natychmiastowo parę luf powędrowało w tym kierunku i czekało. Odetchnęliśmy jak zobaczyliśmy w słabym świetle księżyca twarz Michała.
- Jak wygląda sytuacja? – zapytałem.
- Trupy są już w okolicach mostu. Zgaduje, że za godzinę zajmą pola. Idą bardziej po południowo zachodniej części, więc ominą sam obóz. Las powinien być czysty.
- Kiepsko – stwierdził Jacek, puszczając chmurę dymu.
- Ty – wskazałem na kobietę, która miała tak wielką ochotę się przydać – Jak zacznie się atak i ktokolwiek ucieknie w stronę lasu, to pojedziesz za nimi. Kogo złapiesz żywego to przywieziesz do Supraśla.
- Dobra – potwierdziła.
Zawiało chłodnym powietrzem. Czuć w nim było nadchodzący śnieg. Specyficzny mroźny powiew, który wręcz pachniał zimnem.  Wypełniał on moje płuca niczym płynny lód, rozlewając się po całym ciele.
                Akcja rozpoczęła się godzinę później. Gdy na ulicy widać było nadchodzące trupy, a w obozie zapanowało poruszenie wyruszyliśmy. Wiedziałem, że za chwilę mogę stanąć do walki przeciwko moim córkom, ale starałem się o tym nie myśleć. Jechaliśmy obok siebie. Jacek za kółkiem wyglądał na skupionego. Starałem się uspokoić lekko drżącą rękę. Sprawdziłem stan magazynka w karabinie. Był pełny, naboje wydawały się połyskiwać złowieszczo, wiedząc, że niedługo wystrzelone zmienią barwę. Miałem nadzieję, że uda nam się przeprowadzić atak na czysto, pomimo przewagi przeciwników, ale wiedziałem, że podobnie jak w walce z Łowcą, szanse na to były marne.
                Podjechaliśmy praktycznie pod samo ogrodzenie i jak na zawołanie wyskoczyliśmy z auta mierząc w otaczający obóz płot. Pierwszym przeciwnikiem, którego zobaczyliśmy była kobieta. Miała w ręce strzelbę, ale nie zdążyła jej nawet podnieść. Michał trafił ją w głowę, a ona upadła równie szybko, co się pojawiła. Trzymaliśmy się blisko auta, zastanawiając się jak dostać się do jednej z bram. Zombie były jednak coraz bliżej. Obijały się o płot obozu, próbując wedrzeć się do środka. Większość wpadała do fosy, ale to nie mogło zatrzymać aż takiej grupy. Widok był przerażający, bo było ich naprawdę sporo. Już mieliśmy odchodzić od samochodu, kiedy nagle parę postaci wychyliło się zza ogrodzenia i prawie natychmiast zaczęło ostrzał.
                Chociaż chwila ich zawahania nie mogła trwać dłużej niż parę sekund, to wystarczyło mi żeby zobaczyć to czego tak się obawiałem. Wśród czterech postaci, które wychyliły się na murach, rozpoznałem twarz mojej starszej córki. Ona nie mogła mnie widzieć, bo przy ogrodzeniu było znacznie ciemniej, ale gardło mi się ścisnęło i przez chwilę poczułem się jak sparaliżowany. Gdyby nie to, że pociągnął mnie Jacek, prawdopodobnie byłoby po mnie. Salwa spadła na nas niczym deszcz. Pociski zadzwoniły odbijając się lub przechodząc przez auto. Pierwsza ofiara pojawiła się wyjątkowo szybko. Był to chłopak, który z nami siedział w aucie. Dostał dosyć poważnie, a w jego szyi widniały dwie dziury po pociskach. Nie mogliśmy mu już pomóc.
                Drugie auto, prowadzone przez kobietę z naszego obozu stało parę metrów na lewo od nas. Mieli oni lepszą pozycję, ponieważ do nas zaczęły podchodzić już trupy, dlatego musieliśmy mocno na siebie uważać. Kobieta, wraz ze swoim zespołem ostrzeliwała przeciwników, dając nam chwilę na odcięcie od nas trupów. Wykorzystaliśmy tą sytuację natychmiastowo. Wyciągnąłem nóż i zostawiając broń przy kołach auta, ruszyłem do najbliższych trupów. Zamachnąłem się na pierwszego i bez większych problemów go powaliłem. Moje ręce były mokre od krwi, ale brnąłem dalej, powalając kolejne trupy. Było ich jednak coraz więcej i gdy tylko jeden z nich złapał mnie za rękę i prawie ugryzł, postanowiłem się wycofać i używać pistoletu. Jacek i Michał dzielnie się przy mnie trzymali, ciągle chowając się przed ostrzałem z ogrodzenia.
- Te skurwiele nas zabiją – przekrzyczał ogólny hałas Jacek.
- Musimy się przebić – krzyknąłem.
- Jak? – zapytał Jacek.
- Wjedź tam autem!
- Ale fosa! – krzyknął zdejmując strzałem trupa, który zachodził nas od lewej.
- Nie mamy innej opcji!
                Taka była prawda. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Chociaż udało się nam zabić dwóch broniących, to robiło się ich coraz więcej, a my byliśmy uwięzieni za autem, otaczanym przez zombie. Jeżeli nie dalibyśmy rady przebić ogrodzenia i wprowadzić trochę chaosu to było już po nas.
- Osłaniajcie mnie! – krzyknął Michał.
Podniosłem karabin i krzyknąłem do drugiej grupy, żeby też skupiła się teraz na osłonie Michała. Ten biegiem doskoczył do drzwi kierowcy i otworzył je przepychając trupa, który przy nich stał. Wskoczył do środka i odpalił silnik. Widziałem, że wrogowie starali się wychylić i go zestrzelić, ale osłanialiśmy go pełną siłą ognia. Gdy samochód ruszył oni zniknęli z ogrodzenia w idealnym momencie, żeby pozwolić nam przeładować.
                Gdy samochód z trzaskiem przebił się przez ogrodzenie zaczęła się prawdziwa walka. Pobiegliśmy szybko za nim. Samo auto utknęło w połowie w wybudowanej wokół obozu w Królowym Moście fosie, ale dziura była spora i zombie, które zaczęły się wyczołgiwać z fosy po swoich ciałach, wchodziły już na teren obozu. Chciałem jak najszybciej pomóc Michałowi, ale z przerażeniem zauważyłem, że przednia szyba auta jest rozbita, a on w tej chwili jest zjadany żywcem, uwięziony w środku auta. Byłem zły, że akcja przebiegała tak jak przebiegała, ale byliśmy w środku. Szybko zauważyliśmy przeciwników, którzy skupili się przy jednym z domków. Zobaczyłem moje córki. Obie stały na tyłach i starsza zdecydowanie kazała się teraz młodszej schować.  Wokół było parę innych osób. Bardzo wysoki mężczyzna, używający równie długiego miecza, walczył na pierwszej linii, przecinając trupy jakby były zrobione z papieru. Paru mężczyzn ostrzeliwało co jakiś czas to zombie, to nas, ale teraz to oni byli w nieciekawej sytuacji, bo zombie robiło się coraz więcej. My staliśmy kawałek od auta, w którym konał teraz Michał i strzelaliśmy co chwilę w tych bardziej wychylonych, ale nie szło nam to dobrze. Pomimo wtargnięcia na teren obozu, nie było nam łatwo przebić się do zbitej w jednym miejscu grupy.
                Nagle okolicą wstrząsnął wybuch. Pochodził on z auta, w którym był Michał. Nie wiem co dokładnie zrobił, ale auto zsunęło się jeszcze bardziej do rowu, a kawałki ciał szwendaczy odleciały w różnych kierunkach, tworząc chorą mozaikę.
- Musimy zaatakować! – krzyknąłem i kazałem reszcie iść za mną. Póki nasi przeciwnicy byli zajęci trupami i Jackiem, który został tam gdzie staliśmy, żeby robić za wabik, przekradliśmy się na drugą stronę domku, za którym się chowaliśmy. Ta część obozu wydawała się być pusta, wszystko działo się na jego południowym krańcu. Tak jak usłyszałem z raportu, obóz nie był duży, stanowił połączenie paru okolicznych działek, ale wydawał się całkiem dobrym miejscem do obrony. Pokazałem ręką domek po przeciwnej stronie obozu.
- Jak odetniemy ich stamtąd to wygramy tą walkę – powiedziałem.
- Musimy uważać na tego mutanta z mieczem – stwierdził ktoś za moimi plecami.
- Ruchy! – krzyknąłem i zaczęliśmy biec. Pojedyncze trupy po drodze były zdejmowane natychmiastowo i bezproblemowo. Gdy jednak dobiegaliśmy do celu przed nami wybiegły kolejne osoby. Od razu w oczy rzuciła się młodsza z moich córek – Monika. Pomimo zarostu musiała mnie poznać bo pisnęła. Stała tuż obok trójki młodych mężczyzn, których wcześniej nie widziałem, mężczyzny z mieczem oraz dziewczyny. Nie była to jednak moja starsza córka, tylko jakaś inna dziewczyna.
Chciałem wystrzelić, ale tamci byli szybsi. Kolejny chłopak, który przyjechał tu z nami, upadł po paru strzałach, ale my zdołaliśmy się schować. Byliśmy teraz po dwóch stronach tego samego, drewnianego domku. Zobaczyłem, że moja starsza córka wciąż walczy przy ogrodzeniu, ale zdecydowanie zauważyła, że coś się dzieje, bo spojrzała w naszą stronę i zaczęła do nas iść. Nagle usłyszałem fragment rozmowy z tyłów. Właściwie nie można było tego nazwać rozmową, a raczej krzykiem.
- Puszczaj mnie, co ty wyprawiasz!? – usłyszałem kobiecy krzyk.
- Bobru kazał cię chronić, a tu nie jesteś bezpieczna! – krzyknął ktoś inny, niskim głosem.
- Zabierzcie ją stąd – usłyszałem kogoś jeszcze. Chciałem się wyjrzeć, żeby tam spojrzeć, ale ledwo wychyliłem głowę, a usłyszałem strzały, które trafiły w ścianę, tuż przy mojej głowie. Udało mi się jednak zauważyć jak cała grupa, złożona z sześciu osób biegnie w stronę lasu.
- Leć po auto i goń ich! – krzyknąłem do kobiety dowodzącej drugim autem. Nie musiałem powtarzać. Czteroosobowa grupa ruszyła z powrotem do auta, a ja zostałem sam przy domku. Miałem nadzieję, że moi ludzie zdołają złapać uciekającą grupę z moją młodszą córką. Ja musiałem zająć się starszą.
                Zacząłem iść w stronę ogrodzenia, przy którym ją ostatnio widziałem. Szybkimi dwoma strzałami pozbyłem się trupów na mojej drodze. Usłyszałem jak ktoś do mnie biegnie od tyłu i już miałem odruchowo strzelać, kiedy zauważyłem, że to Jacek.
- Obóz jest pusty, uciekajmy stąd – powiedział.
- Wszyscy uciekli? – zapytałem.
- Ostatnia trójka właśnie wybiegła na drogę – stwierdził strzelając do trupa, który podchodził niebezpiecznie blisko – Trupów jest coraz więcej. Musimy stąd spieprzać.
- Biegniemy za nimi – powiedziałem.
- Daj spokój! Zniszczyliśmy ich obóz i sprawiliśmy, że rozdzielili się. I tak dłużej nie pociągną. Gdzie jest Beata i reszta? – zapytał.
- Kazałem im ścigać grupę, która uciekła do lasu. Jest wśród nich moja młodsza córka – powiedziałem.
Zaczęliśmy szybkim krokiem iść w stronę jednej z bram, która stała teraz otworem.
- Była tu twoja córka? – zapytał zaskoczony.
- Córki. Druga właśnie ucieka drogą.
- Chodźmy! – krzyknął, przepychając się przez trupy zagradzające przejście. Wybiegliśmy na drogę i zobaczyliśmy oddalone o jakieś pięćdziesiąt metrów postacie. Trójka biegła ulicą, a za nimi szło parę trupów. Obejrzałem się szybko na obóz za nami. Wyglądał jak ruina. Przynajmniej to z całego ataku się udało. Jeżeli Beata dogoni grupę z lasu, a Jacek wraz ze mną tą uciekającą drogą, to atak można będzie uznać za udany. Pomimo ofiar.
                Chociaż staraliśmy się zachowywać szybkie tempo, to pojedyncze trupy, które odrywały się od głównej grupy były problemem. Zatrzymywały nas, a moja córka ominąwszy największe niebezpieczeństwo oddalała się coraz bardziej. Musiałem ją dogonić. Zaczynając przepychać się przez trupy, wyrywałem się im i biegłem najszybciej jak potrafiłem. Nagle spora grupa oderwała się od drogi i skręciła w lewo w stronę umieszczonego na poboczu kościoła. Ktoś musiał tam je odciągnąć. Moja córka jednak wciąż biegła spory kawałek przede mną, a tuż obok niej była jakaś inna dziewczyna, więc szybko domyśliłem się, że poświęcił się starszy mężczyzna. Jacek znajdował się kawałek za mną, ale wyraźnie zwalniał. Nie chciał ryzykować tak jak ja.
                Uliczka wlewała się teraz niczym odnoga rzeki, do głównego nurtu, w drogę, która prowadziła do Białegostoku. Dziewczyny skręciły w prawo i mi jakimś cudem udało się naprawdę porządnie skrócić cały dystans. Byłem teraz naprawdę blisko.
- Stój! – krzyknąłem.
Nie spodziewałem się, że moja starsza córka w ogóle się zatrzyma, a to co zrobiła, zaskoczyło mnie całkowicie. Odwróciła się jakby dobrze wiedziała, że ją gonię i strzeliła z pistoletu.  Tylko cud uratował mnie przed prostym trafieniem w głowę. Pocisk przeleciał tuż przy mojej twarzy. W filmach często mówiono po strzelaninach, że bohater poczuł ciepło przelatującego pocisku. Nigdy w to nie wierzyłem, ale teraz to było dokładnie to, co poczułem.
- Wiedziałem, że to twoja sprawka – krzyknęła starając się dalej strzelać. Zdążyłem się jednak schować za barierką, która całkiem nieźle działała jako ochrona.
- Nie powinnaś uciekać. Jak zwykle byłaś nieposłuszna – powiedziałem nieco ciszej, ale z racji iż byliśmy na prawie czystej drodze sprawił, że na pewno mnie usłyszała.
- Odpierdol się w końcu od mojego życia – krzyknęła. Wychyliłem się delikatnie. Wraz z drugą dziewczyną stały teraz przy przystanku. Gdy tylko zobaczyłem blask pistoletu w świetle księżyca, natychmiast się schowałem – Dam ci jednak szansę. Uciekaj starcze, bo jak spotkam cię jeszcze raz to zabije.
- Aleksandro! – krzyknąłem – Jeżeli teraz uciekniesz, zaprzepaścisz swoją szansę.
- Nazywam się Łapa.
                To były ostatnie słowa jakie usłyszałem. Następne co zobaczyłem to jak odbiega na zachód. Mogłem ją gonić, ale gdy tylko  zacząłem się podnosić poczułem rękę na moim kołnierzu. Natychmiastowo się wyrwałem i machnąłem kolbą żeby ogłuszyć przeciwnika. Zombie odrzucony potknął się i upadł. Czułem w sobie taką złość, że nawet nie strzelałem. Wziąłem karabin i zaciskając na nim dłonie tak mocno, że aż zbielały mi kostki zacząłem uderzać. Musiałem wyładować emocje. Zapanować nad nimi. Gdy podszedł do mnie Jacek, z głowy trupa nie zostało już nic – tylko plama. Jacek położył mi dłoń na ramieniu.
- To koniec – wyszeptał – Wracajmy.
I wtedy straciłem przytomność.
                Nie mam pojęcia co przyczyniło się do tego, że zemdlałem. Może były to emocje, a może po prostu zmęczenie i ogromny stres. Obudziłem się jednak w jakimś pomieszczeniu. Chciałem się szybko podnieść, ale poczułem rękę na ramieniu. To był Jacek, a ja leżałem na swoim łóżku.
- Aleś mnie wystraszył – powiedział.
- Jak?- zapytałem zdezorientowany. Nie czułem się źle, chociaż nieco bolała mnie głowa.
- Wyciąłem parę zombie i zaciągnąłem cię do jednego z pobliskich domów. Upewniłem się, że nic ni nie grozi i przeszukałem okolicę. Na jednym z gospodarstw stało auto, działało więc zapakowałem cię i okrężną drogą przywiozłem. Bałem się, że na głównej wpadniemy na tych dupków z Królowego – opowiedział szybko.
- Co z Beatą? Wróciła? – zapytałem po chwili.
- Jeszcze nie.
                Zdałem sobie sprawę, że nawet nie wiem, ile tak leżałem nieprzytomny. Podniosłem się i wyjrzałem za okno, gdy zostałem wręcz oślepiony blaskiem… bieli. Cała okolica była pokryta warstwą śniegu.
- Ja pierdole – sapnąłem osuwając się z powrotem na łóżko.
- Musisz wstawać. Nie wiadomo kiedy mogą nas zaatakować ci z Królowego. Musimy coś przygotować. Poza tym naszym udało się przejąć parę dodatkowych broni. Przejeżdżał tędy taki koleś, który musiał je gdzieś wieźć. Capneliśmy go i…
- Ile spałem? – przerwałem.
- Przywiozłem cię wczoraj, więc od samego ataku, minęły prawie dwa dni.
- A teraz jest…?
- Rano. Dokładnej godziny ci nie podam.
                Zerwałem się z łóżka na tą wiadomość.
- Dwa dni… Jeżeli jeszcze nas nie zaatakowali to zrobią to dzisiaj. Musimy się zbierać, ustawić ludzi, przygotować się do obrony.
- Mało zostało osób, które umieją walczyć. Poza tym mamy problem z żarciem. Kończy się nam.
- Jak pokonamy tych z Królowego, będziemy mogli wrócić do ich obozu i poszukać. Na pewno mieli tego sporo – powiedziałem, nakładając bluzę – Ile zostało osób, które umieją się bronić?
- Nie licząc naszej dwójki, może znalazłoby się z sześciu, góra ośmiu. Możemy też rozdać bronie tym, które nie umieją. Żeby mogli się bronić – podsunął pomysł Jacek.
- Zrób to. A tych którzy coś już strzelali przyślij na górę. Najlepiej już uzbrojonych. Jak skończysz z resztą ludzi, to też tu przyjdź.
                Nim minęło dziesięć minut, wspomniani przez Jacka ludzie zameldowali się w moim pokoju. Ze smutkiem zauważyłem, że tak właściwie to same wyrostki, nie licząc jednego nieco starszego faceta i młodej kobiety. Dzielnie jednak trzymali bronie i nie widać było w ich oczu strachu. Nie miałem zamiaru ich straszyć.
- Słuchajcie wasze zadanie jest proste. Na dworze jest zimno, dlatego będziecie obserwować okolicę z budynku. Jak zobaczycie cokolwiek, człowieka, grupę ludzi, jadące auto, wychodźcie na dach i zabijajcie. Prawdopodobnie zaatakują nas jeszcze dzisiaj. Pamiętajcie jednak, że nie mamy zbyt dużo amunicji, więc póki nie będą dosyć blisko nas, nie strzelajcie… Jakieś pytania? – starałem się wyrazić jasno i tak też zrobiłem, bo nikt nie miał pytań. Wyszli z mojego pokoju i stanęli przy oknach wychodzących w stronę Kołodna. Byłem pewien, że właśnie stamtąd nas zaatakują. Byłem ciekaw, czy trójka, która uciekła z Supraśla dotarła już na miejsce, do Królowego Mostu. Rozbiłem ich obóz całkiem porządnie, sprawiając, że duża grupa ludzi rozdzieliła się w różnych kierunkach. Jedni uciekli do lasu, starszy mężczyzna prawdopodobnie konał w kościele, a Aleksandra wraz z drugą dziewczyną uciekły w stronę Białegostoku. Jeżeli żadna z tych grup się nie spotkała, nie mieli szans nas pokonać.
                Po chwili dołączył do mnie Jacek.
- Starczyło broni? – zapytałem.
- Powiedzmy. Na każdą dwójkę ludzi, dałem jedną broń. W sumie wyszło na styk, bo oddałem ostatnie sześć spluw. Powiedziałem im też, żeby chowali się i starali unikać konfliktu. My ich obronimy.
- Oby tak było.
                Oczekiwanie było najgorsze. Liczyłem na to, że Beata zdąży wrócić z moją młodszą córką, co dałoby nam dużą przewagę podczas ataku. Nie dość, że kolejne osoby, które umieją się bronić, to jeszcze cenny zakładnik, który by sprawił, że prawie automatycznie byśmy wygrali. Niestety jednak atak nadszedł pierwszy. Siedziałem akurat z Jackiem w biurze, kiedy nagle do pokoju wpadł jeden z wyznaczonych obrońców.
- Jedzie samochód! Nie nasz. Jest teraz jeszcze daleko, chyba się zatrzymali – zameldował chłopak, mający może szesnaście lat.
Podbiegłem szybko do okna i po chwili obserwacji, rzeczywiście zauważyłem auto.  Natychmiast zdałem sobie sprawę, że nie jest to jedno z naszych.
- Idźcie na dach – rzuciłem tylko i sam chwyciłem broń – A ty chodź ze mną – powiedziałem do Jacka.
                Opuściliśmy pokój i obserwowaliśmy jak cała grupa wchodzi na dach. Sami zbiegliśmy na dół i zaczęliśmy pomagać ludziom chować się do pokoi. Na dworze rozpoczęła się strzelanina.
- Atakują nas, schowajcie się i nie wychylajcie – krzyczałem.
- Przyjdziemy do was jak wszystko ucichnie – dopowiadał Jacek.
Nagle usłyszeliśmy strzał. Nie był to jednak strzał naszych ludzi, tego byliśmy pewni.
- On wrócił – wyszeptał z przerażeniem Jacek.
Chodziło mu o Łowcę. Ten dźwięk mógł oznaczać tylko to, że też nas atakuje. Być może nawet pomagał ludziom z Królowego Mostu. To nie oznaczało dla nas nic dobrego.
- Musimy wracać na górę i dowiedzieć się, gdzie on jest – powiedziałem i równie szybko jak zbiegliśmy, pobiegliśmy na górę. Chciałem wejść na dach, ale jak zauważyłem, jak jeden z obrońców spada, prawdopodobnie po strzale z karabinu snajperskiego, pociągnąłem Jacka ze sobą i doskoczyliśmy do jednego z okien.
- Ten skurwiel musi strzelać, z tamtego dachu – zauważyłem.
- Widzę go! – krzyknął Jacek pokazując palcem. Chociaż słońce było jeszcze całkiem wysoko na niebie i musiałem sobie zrobić daszek z ręki, żeby cokolwiek zobaczyć, to zauważyłem go. Mężczyzna kucał na dachu obok, celując gdzieś ponad nami. Ci na dachu mogli mieć problemy z trafieniem go, ale my mieliśmy czysty strzał. Szalejący na dworze śnieg nie przeszkadzał z tej pozycji, aż tak mocno, ponieważ padał pod takim kątem, że po tej stronie budynku, prawie całkowicie go ominęliśmy.
                Jacek zdjął z pleców wiatrówkę i przymierzył. Ja w tym czasie przygotowałem okno, otwierając je do wewnątrz z trudem, bo mechanizm się mocno zacinał. Snajper jednak był zbyt zajęty celowaniem, żeby nas zauważyć. Strzał był znacznie cichszy od tych, oddawanych przez Łowcę. Ale dosięgnął celu. Mężczyzna z dachu złapał się za bark i upadł, znikając nam z oczu.
- Szkoda, że skurwiel nie spadł z dachu – podsumował krótko.
- Może spróbujesz stąd strzelić tych z dołu? Chyba nasi na dachu nie dają sobie rady z tamtej pozycji – zaproponowałem.
- Powinniśmy iść na dach w tej chwili. Nie wiadomo, kiedy tamci przeprowadzą szturm.
- Spróbuj chociaż, to może ich zaskoczyć tak samo jak Łowcę.
- Wiktor. Nie trafię z takiego kąta nikogo.
- To podejdźmy do tamtego okna – zaproponowałem.
                Skręciliśmy korytarzem na lewo. Okno stąd wychodziło idealnie na ulicę. Sam byłem ciekaw jak wygląda sytuacja, po tylu strzałach. Nie zauważyłem żadnych trupów, ale samochód grupy z Królowego Mostu był rozbity o jeden z murów, a oni najprawdopodobniej chowali się za nim.
- Cholera rzeczywiście nic nie zrobimy. Ale te skurwiele są w pułapce.
- Chodźmy już – poprosił Jacek.
- O co ci chodzi stary? Mamy przewagę. Oni nawet nie strzelają, albo nie mają broni, albo jakieś strzelby i pistolety. Będą musieli w końcu wyjść zza tego auta, a jak nie to ich stamtąd wykurzymy.
- Sam nie wiem – odpowiedział – Przyspieszmy. Musimy pomóc reszcie.
                Ostatnią prostą korytarza podbiegliśmy. Byliśmy już prawie przy klapie, wciąż rozważając co dalej, kiedy nagle, jakby znikąd, wyskoczył na mnie przeciwnik. Wbiegł na mnie, jakby chciał mnie staranować i chociaż był znacznie chudszy i drobniejszy ode mnie, to straciłem równowagę i wraz z nim runąłem ciężko na ziemię. Broń wyleciała mi z ręki i upadła kawałek dalej. Coś się we mnie zagotowało, kiedy zobaczyłem, że siedzący na mnie chłopak, to jeden z więźniów, którzy uciekli wcześniej. Jak mógł się tutaj przedostać? Nie był jednak wystarczająco silny. Po tym jak uderzył mnie raz pięścią w twarz zacząłem się majtać i po chwili zrzuciłem go z siebie. Oddychając ciężko wyciągnąłem rękę po broń, kiedy nagle, poczułem piekielny ból w dłoni. Ktoś z impetem nadepnął na nią, łamiąc mi palce. Uczucie było tak straszne, że wszystko na chwilę zrobiło się ciemniejsze z bólu. Poczułem czyjąś dłoń na moim podbródku. Zdążyłem tylko zobaczyć leżącego obok Jacka, z poderżniętym gardłem, kiedy cały pierwszy plan zajęła twarz Aleksandry. Łapy.
                Chociaż spodziewałem się emocji, to nigdy nie myślałem, że z tak wielu możliwych, mnie dotknie akurat strach. Otworzyłem usta, próbując coś powiedzieć, ale nie mogłem wydusić słowa. To koniec, pomyślałem. Łapa sięgnęła po pistolet, podany przez jej towarzysza. Zalała mnie fala smutku i przerażenia. Nogi drżały, a do oczu napłynęły pojedyncze łzy. Przyłożyła mi broń do głowy i spojrzała mi w oczy po raz ostatni.

- Żegnaj ojcze.

sobota, 26 marca 2016

Rozdział 4: Obecność

Rozdział 4, tomu 4.5. Ten rozdział jest właściwie dokładnym odzwierciedleniem tego co działo się w rozdziałach 19-21 tylko z perspektywy ludzi z Supraśla, którzy jak dobrze wiecie byli grupą antagonistów w tomie 1. Zapraszam was do czytania i liczę na dyskusję w komentarzach oraz rozesłanie bloga znajomym :)

----------------------------------------

Rozdział 4: Obecność


                Oczyszczanie miasta zajęło nam parę dni. Czas jednak wydawał się przyspieszać, bo zaledwie oczyściliśmy miasto, a pojawiły się kolejne przeszkody. To neutralizacja małej grupy, która chciała nas zaatakować, to niepokojące wiadomości o działalności córek, lub dużej grupie trupów zmierzającą powoli w stronę Białegostoku i Supraśla. Tygodnie minęły zanim całe te szaleństwo nieco się uspokoiło, a ja mogłem usiąść i zrobić sobie dzień wolnego. Pomimo wszystkich problemów postanowiłem, że nie mogę ciągle pracować i to samo zarządziłem w całym obozie. Ludzie wyglądali naprawdę kiepsko i każdy potrzebował trochę wolnego. W dodatku każdy kolejny dzień był coraz ciemniejszy i coraz zimniejszy, a śnieg był kwestią paru dni.
                Oczywiście nie otrzymaliśmy żadnych dalszych przekazów, wydawało się, że świat upadł i ci, którym jakimś cudem udało się przetrwać, zostali zdani na łaskę losu. Nasza grupa powiększyła się nieznacznie, ale to co cieszyło mnie najbardziej, to fakt, że nikt ważny dla obozu nie zginął. Parę słabszych ogniw, albo osób, które pomimo braku umiejętności chciały zabłysnąć umarło, ale poza tym tylko Michał miał pewien wypadek, przez co złamał rękę, ale już wracał do pełni sił. Tego ranka siedziałem w głównym pomieszczeniu baru, na stole do bilardu i sączyłem, znalezioną niedawno, kawę zbożową. Przyjemnie rozgrzewała i pobudzała.
- Wiesz co, ten wolny dzień to świetna sprawa – powiedział Jacek siadając obok mnie.
- Prawda? W końcu rozwiązaliśmy tyle problemów i na tyle zabezpieczyliśmy okolicę po ostatnich akcjach, że należało się nam – odpowiedziałem uśmiechając się. Jacek był teraz moim najlepszym przyjacielem i doradcą. Pamiętałem jeszcze początki naszej znajomości, kiedy to spieraliśmy się o wszystko. Chociaż było to zaledwie miesiąc temu, to wydawało mi się jakbyśmy się znali od dziecka.
- Jak ręka? – zagadał.
- W pełni sprawna – na demonstracje zakręciłem nią i wykonałem parę gestów.
- Jakieś plany na najbliższe dni?
- Naprawdę chcesz o tym gadać w wolny dzień? – zażartowałem – Wydaje mi się, że będziemy musieli w końcu dorwać tego pierdolonego snajpera – nawiązałem do kierowcy tira, który pomimo tego, że został ciężko ranny zdołał przetrwać i od teraz polował na nas co jakiś czas. Zazwyczaj sprowadzał tutaj po prostu grupy trupów, podejrzewałem, że nie ma aż tak dużo amunicji, żeby nas wystrzeliwać. Obawy jednak były spore, bo chociaż mieliśmy kontrolę nad znaczną częścią miasteczka, to jednak wyjście poza granice było stresujące z świadomością, że ktoś w tej chwili mógł nas mieć na muszce.
- To prawda. A co z twoimi córkami? Właściwie mówiłeś o nich sporo, ale ostatnio szukasz coraz mniej… Straciłeś nadzieję? – zapytał.
- Poniekąd. Szczerze obawiam się, że w końcu zaatakują nas i naszych ludzi. Nie będę ich wtedy potrafił potraktować ulgowo – zaniepokoiłem się. To też mnie nieco przerażało. Donosy o wyczynach mojej starszej córki  ostatnio nieco ucichły, ale byłem pewien, że gdzieś tam jest. A pomimo zapewnień, jak bym sobie z nią poradził, to nie chciałem pewnego dnia być w sytuacji, kiedy mam ją na celowniku i muszę pociągnąć za spust.
                Do pomieszczenia weszła nagle dziewczyna, którą jakiś czas temu uratowaliśmy z kiosku. Chociaż zdążyłem już z nią zamienić parę słów, to nigdy nie miałem okazji jej dokładniej przesłuchać. Pożegnałem się z Jackiem i ruszyłem z kubkiem w jej stronę. Wiedziała, że do niej idę i poczekała na mnie przy barze, gdzie również nalała sobie kubek ciepłej, parującej kawy.
- Hej – zagadałem na przywitanie.
- Dzień dobry  - powiedziała niemrawo. Jaka nieśmiała, pomyślałem żałując, że moja starsza córka nie miała chociaż odrobinę podobnego charakteru.
- Daj spokój. Nie musisz trzymać się dziwnych zasad kultury. Wszyscy jesteśmy tutaj równi, a ja chcę po prostu zadać ci kilka pytań. Masz chwilę? – próbowałem rozluźnić atmosferę, ale widziałem jak nerwowo drga jej warga. Była młodą dziewczyną, klasowała się wiekowo pomiędzy moje córki. Nosiła teraz szary podkoszulek uwydatniający jej biust oraz dresowe spodnie.
- Tak, proszę… oczywiście – zamieszała się.
- Chodźmy gdzieś usiąść, w końcu jest dzień wolny – nawiązałem, podejmując kolejną, nieudaną próbę rozluźnienia dziewczyny. Zdjąłem jedno krzesło ze stołu i podałem je jej, a sam oparłem się delikatnie o stół i pociągnąłem łyk z kubka.
- Nie zdążyłem jeszcze cię poznać, a jesteś z nami od paru tygodni. Przypomnisz mi, jak się nazywasz? – zapytałem.
- Maria – odpowiedziała, siląc się na poważny i stanowczy głos, co było nieco lepsze od wcześniejszego tonu, ale wciąż brzmiało po prostu śmiesznie.
- Ja jestem Wiktor. Znaleźliśmy cię w kiosku, co tam właściwie robiłaś? Byłaś wcześniej w jakiejś grupie? – zapytałem.
- Tak. Ale wszyscy zginęli, ja uciekłam od razu gdy zaczęła się walka. Zaatakowała nas jakaś inna grupa – opowiedziała, biorąc łyk.
- Widziałaś może jakieś dziewczyny w twoim wieku podczas ataku? – zapytałem.
- Nie jestem pewna… wszystko działo się szybko i po prostu nie pamiętam żadnych szczegółów – powiedziała ze smutkiem w głosie.
- Nie ważne. To już minęło, tutaj ludzie są bezpieczni – zapewniłem ją z uśmiechem.
- Ten świat… jest zniszczony – powiedziała nagle.
- To nie znaczy, że nie da się go odbudować. W takim miejscu jak to można przetrwać miesiącami, a nawet latami – odpowiedziałem zaskoczony jej słowami.
- Moja grupa chciała pozostać w ruchu, ale to nie wyszło więc może jest w tym jakiś sens – spojrzała w bok, gdzie akurat Michał poprawiał nieco wystające gwoździe w jednej z barykad.
- Trzeba mieć swoje miejsce na świecie – poklepałem ją po plecach – Trzymaj się dziewczyno.
- Ja – już wstawałem, ale ona chciała coś powiedzieć. Odwróciłem się – Przepraszam. Za tamto. Ryzykowaliście żeby mnie uratować – mówiła to takim głosem jakby zaraz miała się rozpaść. Spłonęła rumieńcem.
- To nie twoja wina. Zrobiliśmy to co było słuszne.
                Uciąłem rozmowę odchodząc i zostawiając ją na krześle. Wciąż zadziwiało mnie jak różni ludzie przeżyli. Niektórzy wyglądali na takich, którzy mogą sobie bez problemu poradzić w takich warunkach, ale osoby, takie jak ta dziewczyna, nie miały szans same. Nie chodziło nawet o siłę fizyczną, albo spryt. Psychicznie wysiadały w ciężkich sytuacjach, a w tych czasach nie istniały inne. Kolejne godziny spędziłem na grze w bilard, rozmowach i słodkim lenistwie. Dopiero gdy słońce zaczęło powoli znikać za horyzontem poczułem pustkę. Chociaż taki dzień był potrzebny to po prostu nie wiedziałem co ze sobą robić. Nudziłem się. Musiałem podjąć jakieś działanie. Podszedłem do Michała, który akurat drzemał oparty o ścianę na krześle. Zbudziłem go delikatnie trzęsąc i przywitałem.
- Coś się dzieje? – rozejrzał się niespokojnie zaspanym wzrokiem.
- Nic. Ale potrzebuję się przewietrzyć. Przejdziesz się ze mną? – zapytałem.
- Na zwiad? Coś zauważyłeś? – brnął dalej w swoje.
- Mówię ci, że wszystko jest w porządku. Po prostu zabija mnie już ta nuda. Przejdźmy się po mieście, sprawdźmy czy wszystko gra i odżyje – poprosiłem.
- Hmm… spoko – odpowiedział patrząc na mnie podejrzliwie. Miałem już gotową strzelbę oraz nóż, a także ciepłą bluzę. Dałem reszcie znak, że idziemy się przejść, żeby nie siać paniki i otworzyłem drzwi od baru. Siedzący na zewnątrz mężczyzna, który trzymał teraz wartę spojrzał na nas nieco znudzonym wzrokiem. Był młody, w wieku Michała, z tego co pamiętałem nazywał się Tomek.
- Idziemy się przejść i spatrolować okolicę. Możesz wrócić do środka i chwilę odpocząć – zaproponowałem.
- Właściwie to też bym się przeszedł. Kolana zaraz mi wysiądą od tego siedzenia – rzucił propozycją.
- W porządku. Chodź – powiedziałem.
                Wyszliśmy i zamknęliśmy za sobą furtkę. Ulica wyglądała na czystą. Nie paliły się jednak światła, co mnie dziwiło, bo o tej porze zazwyczaj wszędzie było już jasno.
- Czemu się nie palą? – zapytałem.
- Mamy małe problemy z systemem, ale z tego co wiem ktoś już się tym zajmuje – odpowiedział Michał.
Spojrzałem jeszcze raz na ciemne latarnie i przeszedł mnie dreszcz. Chociaż dawały one tylko światło, to jednak czułem się bezpieczniej gdy oświetlały każdy zakątek ulicy. Wzruszając ramionami ruszyłem w stronę uliczki, na której znaleźliśmy Marię i podziwiałem. Świeże powietrze i ostatnie promienie słońca natychmiastowo mnie pobudziły. Zaczęliśmy rozmawiać o różnych rzeczach, patrząc przy okazji, czy żaden trup nie pojawił się w okolicy. Jednego znaleźliśmy niedaleko śmietników. Dobiłem go bez problemu nożem.
- Jak myślicie, ten psychol z snajperką jeszcze się tu pojawi? – zmienił nagle temat Michał, gdy zaczęliśmy wracać na główną ulicę.
- Na pewno. Ale boi się tego miejsca. Wie dokładnie gdzie żyjemy, ale nigdy nie zapuścił się na ulicę. I myślę, że tego nie zrobi. Rozwaliliśmy ich na tej drodze – powiedziałem.
- Poza tym ma tylko jedno oko. Jak będzie strzelał to gówno co będzie widział oprócz tego – wystrzelił nagle Tomek.
Zaśmialiśmy się. Wychodziliśmy właśnie na główną ulicę, kiedy coś zauważyłem.
                To był ten moment, kiedy czas stawał w miejscu. Wydawało mi się, że sekundy zamieniły się w godziny, kiedy zauważyłem trójkę ludzi na głównej ulicy. Nie byli to nasi. Wszyscy byli młodzi, mieli maksymalnie po dwadzieścia lat. Środkowy chłopak miał brązowe włosy, był całkiem wysoki i miał w rękach broń. Obok niego stali dwaj kolejni, którzy byli całkiem podobni do siebie. Również wysocy, z ciemniejszymi, krótkimi włosami, ubrani w kamizelki, spodnie i koszule oraz bluzy. Nasze spojrzenia się spotkały. Chociaż wiedziałem, że muszę zareagować wszystko wydawało się spowolnione. Dopiero strzał przywrócił czas do normalnego tempa. Michał upadł trzymając się za  ramię. Jeden z bandytów krzyknął „Uciekajmy” i popędził do przodu, skręcając w boczną uliczkę po drugiej stronie drogi. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Tomek podszedł do Michała, ale ja zacząłem ich gonić. Znałem te ulice jak własną kieszeń, a tych trzech musiało tu być pierwszy raz.
                Adrenalina rozpierała całe moje ciało. Obcy biegli w stronę baru, co mogło być fatalne. Nikt w środku nie spodziewał się ataku, szczególnie, że zdjąłem osobę pilnującą baru z zewnątrz. Nagle zauważyłem bandytów, którzy próbując odetchnąć chowali się za płotem. Wykonałem gwałtowny ruch chcąc ich trafić zanim mnie zauważą, ale ból w ręce odezwał się i spudłowałem trafiając obok głowy jednego z nich. Spłoszyłem ich tym. Zerwali się natychmiastowo i pobiegli do przodu.  Musiałem ich dogonić zanim dobiegną do baru. Ludzie w środku musieli już usłyszeć strzały. Musieli być gotowi, w końcu w środku było mnóstwo osób, które umiały strzelać.
                Zgubiłem ich jednak, przyspieszyli na tyle, że straciłem ich z oczu i nie wiedziałem co teraz mam zrobić. W końcu zdecydowałem ruszyć z powrotem do baru i ogłosić reszcie to co się działo. Niecałą minutę później, po drodze spotykając Tomka pomagającego Michałowi, doszliśmy do furtki i pokonaliśmy ją. Nie było słychać żadnych strzałów, więc byłem pewien, że bandyci uciekli. Gdy wszedłem do środka wycelowało we mnie parę luf. Gdy jednak zobaczyli, że to ja natychmiast opuścili broń. Sala główna nie wyglądała jak miejsce walki więc odetchnąłem z ulgą. Ludzie przekrzykiwali się próbując mi coś powiedzieć. Jacek był najbliżej mniej, więc krzyknąłem i po chwili zapadła cisza.
- Mów – poprosiłem.
- Przed chwilą wpadła tu trójka ludzi. Gruby ich zaszedł od tyłu, zabrał bronie i przy naszej pomocy ogłuszył i związał. Jak oni się tu znaleźli? – mówił chaotycznie, ale jego słowa ucieszyły mnie.
- Spotkaliśmy ich na głównej ulicy. Trafili Michała, ale nic poza tym się nie stało. Jak oni mogli tu trafić? –zastanowiłem się na głos.
- Ważne, że ich mamy. Jak sytuacja się uspokoi to będziemy mogli ich przesłuchać, bo wyglądają na część ogarniętej bandy – powiedział Jacek.
- Tak… Zbierz paru ludzi i sprawdź ulicę. Mogli tu nie być sami. Michał ty leć do lecznicy i oczyść tą ranę. Wiem jaki to paskudny ból. Niech ktoś wejdzie na dach i sprawdzi okolicę. Jak coś zauważy niech natychmiast mnie poinformuje – wydałem polecenia i z przyjemnością obserwowałem jak ludzie rozbiegają się do wyznaczonych zadań. Po chwili zostałem właściwie sam w pomieszczeniu, nie licząc dwóch kobiet, które zszokowane uspakajały same siebie w kącie.
                Sytuacja uspokoiła się w przeciągu paru minut. Gruby pozamykał trójkę mężczyzn w trzech oddzielnych pokojach, których akurat nie używaliśmy do niczego konkretnego, związał i upewnił się, że nie użyją czegoś do uwolnienia się. Siedzieliśmy razem w jego pokoju. Musiałem ustalić z nim pewne podstawowe reguły.
- Musisz z nich wyciągnąć ile się da. Gdzie mają obóz, ile jest tam osób… wszystko, rozumiesz? – zapytałem.
- Jasne.
- I nie zabijaj ich. Kropniemy ich, gdy upewnimy się, że mamy z tego odpowiedni zysk. Kto wie może bardziej opłacalne będzie bawienie się w zakładników? – gdybałem na głos – Bij ich, strasz, krzycz, ale nie zabijaj.
- Rozumiem.
- I przestań w końcu ćpać. Najbliższe dni prawdopodobnie spędzę z większością na drodze, szukając tego Obozu i szykując się do ataku. Musi tu zostać ktoś trzeźwy i solidny. Liczę na ciebie – powiedziałem klepiąc go po tłustym ramieniu.
 - Nie zawiodę cię Szefie. Jeszcze dziś wyklepie z nich jakieś informacje – obiecał. Wątpiłem w to. Wyszedłem i mijając po drodze kobietę prowadzącą dwójkę dzieci, której imienia nie pamiętałem, skręciłem w stronę pokoi, w których trzymaliśmy więźniów. Zobaczyłem czekającego tam na warcie Michała, który z zabandażowaną ręką przywitał mnie.
- Jak ręka? – zapytałem.
- Już całkiem spoko. Dostałem jakieś piguły na ból i jakoś się trzymam. Jakieś wieści? – zapytał.
- Na razie nic. Mam nadzieję, że Jacek coś znajdzie.
                Ale nie znalazł. Po nieudanym poszukiwaniu, które trwało dobre dwie godziny Jacek wrócił z całą ekipą i na przywitanie przecząco pokiwał głową. Wartownicy z dachu również nic nie zauważyli, co było dziwne, biorąc pod uwagę, że bronie, które im zabraliśmy wyglądały solidnie i czysto, co musiało oznaczać, że je pielęgnowali. Zgarnąłem zza baru jedną z butelek wina i zapraszając Jacka wróciłem do swojego pokoju. Pojawił się tam chwilę później. Rozlałem nam czerwonego płynu po kieliszkach i zacząłem rozmowę.
- Myślisz, że nie mają żadnego auta? Że przyszli tu z buta?
- To by oznaczało, że jesteśmy ślepi i tuż pod naszymi twarzami tworzy się nowa grupa, na tyle odważna żeby nas atakować – stwierdził osuszając kieliszek jednym łykiem i nalewając sobie kolejny.
- Chyba, że to moje córki. Dobrze wiedzą od początku, że tu jestem, prawdopodobnie nawet, że ich szukam. Może zdecydowały się w końcu ujawnić – zastanowiłem się.
- Wydaje ci się, że mają grupę większą od naszej? – zapytał nieco wystraszony.
- Wątpię. Ale nawet małe grupy mogą narobić szkody, a na to nie możemy sobie pozwolić.
                Rozmowę zakończyliśmy dopiero późnym wieczorem po opróżnieniu całej butelki. Nie miałem już siły żeby schodzić do reszty i pytać o wyniki przesłuchań. Jeżeli nikt nie przyszedł do mnie oznaczało to, że nic ciekawego się nie działo, a ja potrzebowałem snu. Nie zdążyłem nawet zdjąć butów. Po prostu runąłem na łóżko i zapadłem w ciężki sen. Śniły się mi moje córki. Tańczyły beztrosko na polanie i machały do mnie. Chciałem do nich podejść, ale nagle polana zamieniła się w wielkie wysypisko śmieci i pojawiły się trupy. Otaczały mnie z każdej strony, ale jakby nie mogły dotknąć. Zgubiłem córki z oczu, a zombie wciąż starały się mnie dorwać. Musiało być ich setki. Starałem się przebić przez trupy, ale nie potrafiłem. Byłem całkowicie bezbronny.
                Obudziłem się. Przetarłem ręką zapocone czoło i uspokoiłem oddech. Za oknem było już jasno. Co ten sen mógł oznaczać, zapytałem sam siebie w myślach. Czy to było podświadome wezwanie do działania? Może ta trójka, która była teraz na dole przesłuchiwana przez Grubego mogła mnie doprowadzić do córek. Ale czy tego naprawdę chcesz, pojawiło się nagle w mojej głowie pytanie. Sam nie wiedziałem. Podniosłem się ciężko i rozprostowałem obolałe od spania w poprzek łózka plecy. Dopiłem ostatnie krople pozostawionego na stole alkoholu i przeczesując włosy na bok wyszedłem z pokoju. Ruszyłem prosto do pokoju Grubego, żeby dowiedzieć się czy coś udało mu się ustalić.
                Nie pukałem, czego natychmiast pożałowałem, bo Gruby siedział nad białą kreską, którą właśnie zasysał zwiniętym banknotem.
- Hej! – powiedziałem podbiegając do niego. Wyglądał fatalnie. Grymas jego twarzy mówił, że to nie była dla niego łatwa noc.
- Daj mi spokój – odburczał.
- Co się stało?
- Te trzy skurwiele. Nic na nich nie działa. Mówiłeś żeby ich nie zabijać i się tego trzymam, ale nie powiedzą nic. A jeden z nich jest tak kurewsko pyskaty, że…
- Rozumiem. Więc musimy działać na własną rękę. Spróbuj ich unikać przynajmniej do wieczora, sprawdzaj czy czegoś nie próbują i jak coś daj mi znać – powiedziałem.
- Jasne…
                Wyszedłem zastanawiając się co dalej. Jeżeli ta trójka rzeczywiście była taka nieugięta nie pozostawało nam nic, poza znalezieniem ich auta lub samego obozu. Szybko zorganizowałem Jacka oraz dwóch innych mężczyzn i kazałem im być gotowymi za parę minut przed barem. Już miałem do nich dołączać, kiedy zatrzymała mnie kobieta. Była mniej więcej w moim wieku, może nieco młodsza. Nie bała się, chociaż jej pytanie mogło wskazywać na coś innego.
- Przepraszam. Czy możemy wiedzieć, co tu się dzieje? Wczoraj ci ludzie, teraz – zaczęła.
- Wytłumaczę to później, o nic się nie martwcie – poprosiłem.
- Może mogę jakoś pomóc? – zapytała.
- Damy sobie rade – zapewniłem, po czym wręcz wyrwałem się z uścisku jej dłoni. Widziałem ją już parę razy, ale nigdy z nią nie rozmawiałem. Była całkiem ładna.
                Odgoniłem jednak te myśli i opuściłem lokal dołączając do grupy.
- Przeszukaliśmy całe miasto, ale nie znaleźliśmy nic. Musimy spróbować na drodze na Białystok oraz tej do Gródka – podał pomysł, zamykając za nami furtkę – Tylko, że jak wyjdziemy z miasta…
- To możemy wpaść na Łowcę. Jasne – odpowiedziałem krótko.
- Chcesz ryzykować – bardziej stwierdził niż spytał, zatrzymując mnie.
- Ta trójka to czubek góry lodowej. Czuje to – powiedziałem.
- Myślę, że powinniśmy odpuścić. Zabijmy tych trzech i dajmy sobie spokój – brnął dalej w swoje.
- Jeżeli mam racje to ich ludzie tutaj przyjadę i się zemszczą. Możliwe, że już teraz nas szukają, a może nawet szykują atak. Jeżeli jest jednak jakakolwiek szansa na to, że to my zaatakujemy pierwsi, to musimy ją wykorzystać – odpowiedziałem.
- Ehh… Podjąłeś wiele mądrych decyzji Wiktor. Mam nadzieję, że i teraz się nie mylisz – powiedział puszczając mnie i odwracając się. Ja też mam taką nadzieję, powiedziałem w myślach ruszając za nim.
                Nasz patrol trwał dobre trzy godziny. Zbadaliśmy wszystkie okoliczne ścieżki i dróżki,  sprawdziliśmy linie lasu, ale nie mogliśmy nic znaleźć. Łowca nie pokazywał swojej obecności, więc doszliśmy do wniosku, że akurat nie patroluje okolicy. W końcu wpadliśmy na coś, gdy wracaliśmy już do obozu. Zauważyliśmy auto stojące niedaleko pierwszych zabudowań od strony wzgórza. Wyciągając bronie podeszliśmy do niego i sprawdziliśmy. Nikogo nie było w środku, nie miało tabliczki rejestracyjnej, a na tyłach było całkiem sporo zapasów.
- To musi być ich – powiedziałem.
- Piwo z Kołodna – zauważył Jacek czytając etykietę.
- Bingo – odpowiedziałem.
Uruchomiliśmy auto i wróciliśmy nim do obozu. W głowach buzowały mi myśli.
- Myślisz, że mają obóz w Kołodnie? – zapytał mnie Jacek.
- W Kołodnie albo w okolicach. Te piwo można dostać tylko w tamtejszym sklepie, a skoro zgarnęli je po drodze to musieli być na wypadzie po zapasy. Przejechali przez Kołodno i dotarli tutaj. To był ich błąd – powiedziałem uśmiechając się pierwszy raz od jakiegoś czasu.
- Królowy Most – powiedział nagle Jacek.
- Nigdy nie patrolowaliśmy tamtej okolicy i może to był błąd. Za chwilę zapytam grubasa czy dowiedział się czegoś nowego. Jeżeli nie będzie to mega ważne zbieramy ludzi i atakujemy ich. Jeszcze dziś.
Widziałem, że Jacek chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował. Miałem nadzieję, że nie zwątpi we mnie w tak ciężkiej chwili jak ta.
                Wróciliśmy do baru. Dwaj mężczyźni, którzy byli na wyprawie z nami zaczęli rozpakowywać zapasy. Poprosiłem Jacka, żeby przedstawił ludziom sytuacje. Nie chciałem stracić kontroli na barem, przez to, że ludzie będą się bali. Strach prowadził do naprawdę nieprzyjemnych rzeczy. Ja wziąłem dwa piwa z Kołodna i ruszyłem do Grubego. Kiedy wszedłem do jego pokoju jadł akurat obiad złożony z puszki fasoli oraz konserwy mięsnej. Gdy zobaczył piwa w mojej ręce przetarł usta ręką.
- Znaleźliśmy ich wóz. Mają obóz gdzieś w okolicach Kołodna – zacząłem, zanim Gruby zdążył coś powiedzieć.
- Co mam z nimi zrobić? – zapytał.
- Jeszcze nic. Możesz im dać znać, że wiemy o ich obozie i pokazać im to. Może powiedzą nam coś więcej. Wysyłam teraz parę ludzi na zwiad. Jak dowiemy się nieco więcej to wieczorem zaatakujemy – powiedziałem.
- Mam jechać z wami?
- Nie. Zostań tutaj. Ja poprowadzę atak.
- Powodzenia – powiedział.
Wyszedłem na korytarz.  Szybko zebrałem grupkę ludzi, na czele której stanął Jacek. Kazałem im jechać w okolicę, zebrać jak najwięcej informacji i wracać. Atak początkowo zaplanowaliśmy na późny wieczór, kiedy obóz będzie mnie chroniony, ale musiałem wiedzieć ile ludzi zebrać. Czekała nas walka znacznie cięższa od tej z grupą Łowcy.
                Kolejne godziny mijały w dosyć nerwowym oczekiwaniu na powrót patrolu oraz ciężkiej atmosfery. Ludzie, którzy nie byli tak doświadczeni w walce, bali się, że walka przeniesie się tutaj. Uspakajałem ich jak tylko potrafiłem, ale nie było to takie proste, ponieważ sam czułem spore obawy.
                Chwilę po tym jak zrobiło się naprawdę ciemno zwiadowca z dachu zauważył wracający patrol. Wyszedłem im na spotkanie i szybko pochwyciłem Jacka na ubocze, do swojego pokoju, żeby wypytać go o wszystko.
- Mają obóz w Królowym Moście. Jest dosyć mały. Naliczyłem tam sporo osób. Mają parę osób na straży. Prawdopodobnie spodziewają się czegoś.
- Uzbrojeni? – zapytałem.
- Tak. Mieli przewieszone przez plecy bronie. Są ściśnięci pomiędzy lasem, a drogą. Okopali się więc raczej tam po prostu nie wjedziemy.
- Mamy ich auto. Moglibyśmy spróbować ich oszukać – zaproponowałem.
- Wątpię, żeby byli z tych co dają się oszukać. Wyglądają na naprawdę groźnych ludzi.
- To zaatakujemy ich normalnie. Zbierz oprócz naszej dwójki jeszcze sześciu ludzi. Jak zaatakujemy najpierw z daleka to będziemy mieli przewagę. Damy sobie radę. Zajrzę jeszcze do Grubego i możemy jechać.
- Pójdę z tobą – zaproponował.
                Zeszliśmy po schodach na dół. Ruszyliśmy prosto do pokoju Grubego. Ponownie wszedłem do pukania i ponownie zastałem go nad kreską.
- Nie gadaj – zacząłem.
- Czego chcecie? Nie jedziecie? – zapytał.
- Jedziemy. Chcieliśmy ci to tylko powiedzieć – odpowiedział Jacek.
- Masz pilnować baru.I przestań ćpać idioto. Masz więźniów do pilnowania ,nie możesz sobie pozwolić na takie rzeczy – powiedziałem wychodząc. Bez dalszej zwłoki ruszyliśmy przygotowywać dwa auta, bronie oraz wszystko co mogło się nam przydać do ataku. Staliśmy w ósemkę przed barem i zacząłem rozdzielać ludzi do dwóch aut. Kobieta, która zaczepiła mnie wcześniej rano, została przydzielona do jednego z nich wraz trójką mężczyzn. Ja zapakowałem się do drugiego z Michałem, Jackiem oraz z jednym z chłopców, którzy byli ze mną rano na patrolu. Byliśmy właściwie gotowi, kiedy usłyszeliśmy strzał. Wszyscy natychmiastowo podnieśli bronie i zaczęli celować i się rozglądać.
- To ze środka – stwierdził w końcu przerażony Jacek.
                Wbiegłem tam pierwszy.  Ludzie rozglądali się nie wiedząc z początku czy jesteśmy przyjaciółmi czy wrogami. Główne pomieszczenie było jednak czyste, więc popędziłem dalej. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy na korytarzu to otwarte drzwi od pokoju Grubego, a także i jego samego czołgającego się w moją stronę. Oczy zapiekły mnie, gdy wyjmowałem nóż. To nie musiało się tak skończyć, ty pieprzony idioto, powiedziałem widząc jak sięga dłonią w moją stronę. Jego oczy były puste, jakby były schowane za mgłą. Charczał żałośnie. Dobiłem go z trudem, po czym kazałem reszcie dokładnie sprawdzić budynek. Obawiałem się tego, co mogło spowodować jego śmierć, ale w głębi serca dobrze wiedziałem. Prowizoryczne cele były puste. Podążając dalej korytarzem zobaczyliśmy ofiarę wcześniej słyszanego wystrzału. Dosyć młody chłopak leżał w kałuży krwi z wielką raną wystrzałową na twarzy. Obok siedziała skulona Maria. Podniosłem ją brutalnie za rękę i pociągnąłem za sobą do najbliższego pokoju. Po drodze kazałem Jackowi czekać na mnie na zewnątrz.
                W pokoju siedziały dzieci i bawiły się z jedną z kobiet. Kazałem im wyjść. Ledwo usłyszałem zamykające się drzwi, kiedy spojrzałem na nią. Byłem zły.
- Co się stało do kurwy nędzy? – zapytałem. Cały aż kipiałem. Jak takie coś mogło się stać tuż pod moim nosem.
- A..aa…a – dziewczyna się jąkała i trzęsła. Była przerażona.
- Po prostu mi odpowiedz! – krzyknąłem.
- Przep… przepraszam – wyjęczała i zaniosła się płaczem.
- Naprawdę pomogłaś im uciec? Tym pierdolonym mordercom? Widziałaś co zrobili z naszymi ludźmi bez najmniejszego zawahania? Wiesz, co żeś narobiła?! – miałem ochotę ją zabić.
- On… on… oni wzięli m-mnie si… siłą. Przystawil…wili pistolet do głowy! – zdała się na krzyk, czego natychmiast pożałowała.
- Powiedz mi, co tu się stało! – uspokoiłem nieco ton, chociaż dalej brzmiał on tak jakbym rzucał na nią klątwę.
- Zabili str…strażnika i u-uciekli. Cała t-t-trójka – każde jej słowo było przerywane kolejnymi zajęknięciami i szlochaniem.
- Zgubiłaś ten obóz. To jest właśnie to. TO JEST TO! – krzyczałem, a ona patrzyła na mnie przerażona, nie wiedząc o co mi chodzi – Zawsze wierzyłem w karmę. A karma to pierdolona szmata. Uratowałem życie i to życie zgubiło wszystkie inne życia. Żałuje, że cię uratowałem. Radzę ci spierdalać do swojego pokoju. Przemyśl to co zrobiłaś – to mówiąc wyszedłem i trzasnąłem drzwiami. Kobieta z dziećmi stojąca przed drzwiami patrzyła na mnie przerażona. Ominąłem ją. Wiedziałem, że zareagowałem wyjątkowo ostro. Maria mogła jednak zrobić tyle rzeczy, mogła wyprowadzić ich do sali i wprowadzić prosto w pułapkę. Widziała, ze wyjeżdżamy. Celowo za sabotowała akcję. Chciała to zrobić.
                Aż wrząc z wściekłości wyszedłem na chłodne wieczorne powietrze, które nieco mnie ostudziło.
- Jakie są plany? –zapytał Jacek, nie próbując nawet dowiedzieć się o czym rozmawiałem z Marią.

- Jedziemy na wojnę. Te gnoje nie dotrą tak szybko do Królowego Mostu. Będziemy pierwsi. Zostawimy im pieprzoną mogiłę na powitanie!

poniedziałek, 21 marca 2016

Rozdział 3: Trzy Tygodnie

Apokalipsa 4.5 rozdział 3. W tym rozdziale przesuwamy się nieco w czasie, podobnie jak było to w tomie 1, gdy przez wiele tygodni nie działo się nic szczególnie ważnego. Od tego rozdziału zaczyna się coraz większa łączność z tomem pierwszym no i właściwie akcja nie będzie szczególnie zwalniała.

Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym :)

------------------------------------------------

Rozdział 3: Trzy Tygodnie

               
Dni mijały dosyć szybko .Mieliśmy co robić. Zabezpieczyliśmy dolny poziom i podwórze baru, przed potencjalnymi atakami. Pozbieraliśmy zapasy z okolicznych sklepów, oraz całą masę broni z budynku naprzeciwko. Jak się okazało, parę osób umiało całkiem nieźle strzelać, więc w wolnych chwilach trenowaliśmy kolejne osoby, żeby posiadać jak najlepiej gotowych do odpierania ataków ludzi. W między czasie mieliśmy też parę starć z innymi Ocalałymi. Parę naszych osób zginęło, ale zyskaliśmy też nowe twarze do naszej małej społeczności. Wszystko działało jak w dobrze naoliwionym mechanizmie. Skupiałem się przede wszystkim na zbudowaniu więzi pomiędzy ludźmi. Chciałem, żeby wszyscy byli moimi przyjaciółmi, ale też respektowali mnie jako dowódcę. Bo chcąc nie chcąc byłem ich dowódcą.
                Miałem przez to sporo problemów na głowie, co dobijało mnie wspólnie z moimi prywatnymi problemami. Radio nie odbierało żadnych transmisji już od naszego przyjazdu, czyli co najmniej tydzień. Straciłem już wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek, ktokolwiek nas uratuje. Teraz żyłem zasadą „najpierw strzelaj, potem pytaj”, co nie raz już uratowało mi życie. Kolejnym problemem były moje córki. Chociaż parokrotnie wyruszałem na wyprawy nie mogłem ich znaleźć. Wiedziałem jednak, że są w pobliżu. Pewnego dnia znalazłem człowieka, który został opuszczony, konający w niedużym budynku w lesie. Gdy zapytałem, kto mu to zrobił, opowiedział mi o niejakiej Łapie. Byłem pewien, że chodziło mu o moją starszą córkę. Słyszałem, ze założyła obóz, gdzieś w okolicy i siała terror. Opis nie mógł być bardziej dokładny. Wiedziała jednak, że jestem tutaj, bo moi ludzie nie wpadli na nią ani razu.
Kolejnym problemem był Gruby. Chociaż jego wkład w przeszukiwania pobliskich budynków był ogromny i dzięki niemu przebiegł bez większych problemów, to jakimś cudem znalazł narkotyki. Był wciąż lojalny i nie sprawiał żadnych problemów, jednak często odrywał się od rzeczywistości, co bywało niebezpieczne. W końcu gdyby nas zaatakowały trupy, lub ocalali i musielibyśmy uciekać, nie mielibyśmy jak go zabrać. Baza wyglądała solidnie. Wzmocnione okna i drzwi, zabudowana barykadami okolica i pełna kontrola okolicznych zaułków.
                Wybieraliśmy się akurat na ważną misję w okolicę Białegostoku. Siedziałem przed barem popijając poranną kawę i ciesząc się ciepłym dniem, co ostatnio było sporą rzadkością, kiedy podszedł do mnie Jacek.
- Auto jest gotowe do drogi – powiedział niepewnym głosem. Wiedziałem, co go gryzie.
- Nie mamy innego wyjścia – odpowiedziałem nie patrząc na niego.
- Nie musimy tego robić. Moglibyśmy dać sobie spokój. Minął już tydzień. Ci którzy jeszcze żyją dzielą się na dwa rodzaje – niebezpieczni i ich przyjaciele – słuchałem podobnych argumentów już od wczoraj.
- Dobrze wiesz, że ten człowiek i jego grupa sprowadzili tutaj sporo trupów. Nie obchodzi mnie czy zrobili to przypadkiem czy nie. Zginęła dwójka dobrych ludzi. Muszą za to zapłacić. Patrole widziały ich w okolicy już parokrotnie. Na pewno mają swoją miejscówkę gdzieś przy Białym – nawiązałem do sytuacji, która również nękała mnie od paru dni. W okolicach kręcił się tir, w którym mieszkała grupa ocalałych. Na ich czele stał postawny mężczyzna, mający na oko trzydzieści parę lat. Nie miał wiele osób przy sobie, ale ostatnio sprowadził w tę okolicę trupy, które zabiły dwóch ludzi, którzy dali się otoczyć podczas ucieczki. Zagrożenie całe szczęście minęło, ale musiałem działać. Wiedziałem, że nie eliminując w czas zagrożenia ryzykuję. A nie chciałem ryzykować życiem tych ludzi.
- Ech nie da się cię przekonać – stwierdził zrezygnowanym tonem Jacek, kręcąc powoli głową.
- Damy radę. Gdzie podział się Kierowca? – jego imię brzmiało tak naprawdę Dominik, ale Kierowca lepiej do niego pasował, w końcu to on nas wszędzie woził i przywiózł tutaj.
- Próbował robić coś na rynku, zostawił tam swój autobus i  zaraz powinien się pojawić.
                Rzeczywiście parę minut później zobaczyłem grupę, na czele której stał Kierowca. Otworzyli bramę i połowa rozeszła się do budynku, a druga połowa została, pakując ostatnie rzeczy do auta. Michał wiedząc, co się dzieje wyszedł z baru i przywitał nas skinieniem głowy.
- Pamiętaj młody, zostawiam to wszystko tobie. Uważaj na wszystko i pamiętaj jak coś pójdzie nie tak każ Grubemu wyprowadzić ludzi i uciekajcie – powtórzyłem mu po raz kolejny, od dawna ustalany plan w razie gdyby coś się stało.
- Jasna sprawa. Uważajcie na siebie. Ci ludzie nie są bezpieczni – ostrzegł mnie Michał.
Podszedłem do niego i uścisnąłem mu dłoń. Auto było zapakowane, więc ostatni raz spojrzałem na budynek baru, po czym usiadłem na siedzeniu pasażera tuż obok Kierowcy. Widziałem na jego twarzy skupienie, takie samo jak zawsze gdy miał prowadzić jakiś pojazd. Wziąłem od Jacka mapę i pokazałem kompanowi co i jak:
- Jedziemy główną po czym odbijamy tutaj – stuknąłem palcem punkt na mapie  - i tam na nich czekamy. Z tego co wiem przejeżdżają tamtędy przynajmniej raz dziennie, a droga jest długa i otoczona lasem. Nie będą mogli stamtąd uciec.
- Dalej nie rozumiem czemu się tak na nich uwzięliśmy – dodał z tyłu Jacek. Pewnego dnia zrozumiesz, powiedziałem w myślach, nie chcąc znów wdawać się w dyskusję.
                Ruszyliśmy. Na niebie widać było pojedyncze chmurki oraz słońce, które sprawiało, że aż chciało się żyć. Byłem zaskoczony jak dobrze zniosłem koniec świata. Może od zawsze pasowałem do właśnie takich klimatów, zastanawiałem się w myślach. Samochód mknął po drodze. Wyjechaliśmy z miasta i w krótce znaleźliśmy się na długiej, prostej, asfaltowej drodze prowadzącej do Białegostoku. Do samego miasta nie zapuszczaliśmy się ani razu, dobrze wiedzieliśmy, że nie spotka nas tam nic dobrego. Skoro nawet w Supraślu zdarzały się kontakty z innymi Ocalałymi to co dopiero w takim mieście jak to.
                Patrząc za okno świat wydawał się taki jak kiedyś, nie licząc pojedynczych trupów, które przechadzały się między drzewami szukając pożywienia. Gdy tylko nas zauważały odwracały powoli głowy, ale zanim zdążyły chociaż zmienić kierunek ruchu, już byliśmy daleko od nich.
- Jak jesteśmy uzbrojeni? – zapytałem.
- Cztery karabiny, sporo amunicji, zapasowe pistolety, nasze najlepsze bronie –powiedział.
- To bardzo dobrze. Pamiętajcie robimy jak najwięcej możemy i w razie problemów wycofujemy się nawet na piechotę. Dojście do Supraśla jest niczym w porównaniu z dostaniem kulki. A tym tirem nie będą mogli gonić nas przez las –przypomniałem kolejne elementy planu. Odpowiedziały mi niechętne przytaknięcia. Wiedziałem, że powtarzam im to już po raz enty, ale wolałem żeby byli źli na mnie, za moje natręctwa niż martwi.
                Droga do Białegostoku nie była daleka i już godzinę później byliśmy na zaplanowanym miejscu. Prawie kilometrowy odcinek drogi, bez żadnego zjazdu w bok, nawet leśnych ścieżek odchodzących na boki. Jadąc samochodem bez większych problemów zjechaliśmy w krzaki i zaparkowaliśmy pomiędzy dwoma drzewkami, ale wiedziałem, że Tirem nie da się tak łatwo manewrować.
Wysiedliśmy i zaczęliśmy zdecydowanie najcięższy etap – czekanie. Wciąż nie byłem pewien jak planujemy zatrzymać tir, ale miałem parę planów i któryś z nich musiał się udać. Słońce rzucało coraz to dłuższe cienie,  opadając coraz niżej, ku horyzontowi. Wiatr rozrzucał liście pod naszymi nogami i sprawiał, że momentami przechodziły ciarki po plecach. Szum unosił woń zgniłych liści, których z każdą chwilą było coraz więcej, zupełnie jak trupów na świecie.
- Może wyjdę z kimś na drogę i jak będą jechali to po prostu zaczniemy strzelać. W prostej linii powinniśmy bez problemu zabić tego ich całego kierowcę – zaakcentował te słowo, bo wiedział, ze łatwo go było pomylić z naszym Kierowcą.
- Na takim odcinku to chyba będzie najlepsza opcja. Mogę pójść z tobą. Jeżeli nie trafimy to po prostu zbiegniemy w las. Właściwie możemy próbować strzelać w opony. Seria powinna skutecznie ich zatrzymać – zastanawiałem się. Siedziałem teraz oparty o drzewo i zbierałem siły. Podobnie spędzała czas reszta. Droga była na tyle prosta, a tir na tyle duży, że nie musieliśmy się martwić, że go nie zauważymy.
- Myślę, że my powinniśmy skupić ogień na szybach. Kierowca i Grzechu będą walić po oponach. Po takiej salwie na pewno się zatrzymają. Będą musieli – zarzucił pomysłem Jacek.
- Zgoda – odpowiedziałem nie chcąc się kłócić, szczególnie, że pomysł naprawdę miał szansę zadziałać pomimo swojej prostoty.
                Nagle usłyszeliśmy w krzakach od strony zachodniej szumy. Sięgnąłem szybko po broń i spokojnie, nie robiąc hałasu wycelowałem. Jacek próbował zachować spokój, ale wychodziło mu to nieco gorzej, bo podniósł się i rozejrzał. Zobaczyłem jednak szybko ulgę na jego twarzy.
- To tylko trup. Idzie w naszą stronę, zajmę się nim – powiedział.
Zobaczyłem jak rusza pewnym krokiem, przesuwając dłonią krzaki i wyjmując nóż. Ostrze zalśniło w blasku słońca i wydało specyficzny dźwięk podczas wyjmowania zza paska. Trup wyglądał na całkiem świeżego, z rany na policzku wciąż sączyła się odrażająca mieszanka ropy i krwi. Jacek poczekał aż trup wyciągnie ręce i uderzy w niego z większą prędkością, aby wykorzystać tę siłę i przebić  się przez oczodół do mózgu. Udało mu się to bez problemu. Złapał zombie za głowę i powoli położył go na ziemi. Robił to z taką delikatnością, jakby to wciąż była żywa osoba.
                Ledwo głowa trupa dotknęła ziemi, kiedy usłyszeliśmy dźwięk nadjeżdżającego pojazdu. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że to musi być właśnie nasz cel, bo słychać go było wyraźnie, a nie widzieliśmy go jeszcze na prostej drodze.  Wstałem i podbiegłem w stronę drogi przeładowując i odbezpieczając broń. Karabin przyjemnie ciążył w ręce, napawając mnie poczuciem pewności siebie, a dźwięki przeładowywanych obok mnie karabinów sprawiały, że czułem się jeszcze lepiej. Zajęliśmy pozycję na poboczach drogi, tak żeby było nas widać, ale zarazem żebyśmy byli w stanie szybko się wycofać i uciec.
                Ogromny tir wyłonił się po chwili przed nami i z każdą sekundą był coraz bliżej. Wydawało by się jakby sunął na nas ogromny, metalowy byk, który tylko czeka na chwilę zawahania żeby nas zaatakować. Ja jednak byłem już wcelowany. Każdy metr bliżej sprawiał, że cel, którym była szyba, stawał się coraz większy. Chociaż pojazd robił naprawdę spory hałas, to przez chwilę wydawało mi się, że wszystko ucichło, jakby świat brał głęboki oddech przed tym co miało się stać. Palec nerwowo chodził mi po spuście, ale wiedziałem, że wrogowie muszą być bliżej, żeby nie zepsuć tej akcji. Bo drugiej szansy raczej nie mieliśmy.
                Pociągnąłem za spust. Cisza została rozerwana kanonadą pocisków. Tir zatrzymał się prawie momentalnie. Pociski jednak nadal leciały jakby miały rozerwać pojazd na pół. Z przedniej szyby nie zostało kompletnie nic. Opróżniłem magazynek w parę sekund, po czym sięgnąłem po drugi, bo dopiero teraz miała się zacząć prawdziwa walka. Drzwi od ładowni otworzyły się z hałasem i zaczęli z nich wychodzić ludzie. Schowałem się za drzewem i co chwilę wychylałem delikatnie, żeby sprawdzić czy wiedzą, gdzie jesteśmy. Jacek był tuż przy mnie, leżał w krzakach i celował. Po drugiej stronie drogi znajdował się Kierowca oraz mężczyzna, który się z nami zabrał na tą niebezpieczną misję.
                Wrogowie otworzyli ogień. Nie wiedzieli dokładnie, gdzie jesteśmy, ale i tak pociski przelatywały niebezpiecznie blisko naszych pozycji. Jeden nawet trafił w drzewo, odłamując kawałek kory i upadając gdzieś przy mnie. Wyjrzałem i zobaczyłem, że kierowca tira, pokaźny mężczyzna, którego widziałem już wcześniej trzyma się za twarz, która była całkowicie zakrwawiona. Musiał dostać gdzieś w okolicy oka. Kobieta stojąca przy nim starała się mu pomóc. Przed nimi stała piątka ludzi, którzy strzelali i rozglądali się uważnie, używając tira jako zasłony. Nie wiedzieli jednak skąd może paść ostrzał, a musieli zabandażować rannego. To była nasza szansa. Podbiegłem kawałek w prawo, żeby mieć prostszą linię do strzału. Jacek w tym momencie wypuścił parę pocisków, żeby odwrócić ich uwagę ode mnie. Przebiegłem szybko paręnaście metrów i kucając wystrzeliłem.
                Pierwsze strzały poleciały wyżej i obiły ściany pojazdu. Udało mi się jednak skontrolować odrzut i przejechać po ludziach broniących mężczyzny. Dwie osoby upadły natychmiastowo, z kulkami w głowie. Jedna dostała po nodze i odskoczyła w bok, a dwie ostatnie schowały się po drugiej stronie tira. Nie pomogło im to jednak w ogóle, bo po chwili zobaczyłem jak upadają, przedziurawieni jak sito przez Kierowcę. Walka mogła wydawać się wygrana, ale w tym całym zamieszaniu nawet nie zauważyłem kiedy kierowca tira wstał z ogromną bronią w ręku. Musiał to być jakiś karabin snajperski, bo był naprawdę długi i prezentował się świetnie. Pomimo rany na twarzy mężczyzna zaczął mierzyć gdzieś na tyły, tam gdzie stał Kierowca i wystrzelił. Huk jaki poszedł był straszny. Wydawało się jakby w tamto miejsce uderzyła błyskawica.  Chciałem powstrzymać mężczyznę, ale kobieta, która go chwilę wcześniej bandażowała zlokalizowała mnie i Jacka i puściła serię po krzakach.
                Przeszywający ból w ramieniu gdy kula przechodziła przez moje ciało był nie do opisania. Upadłem na ziemię aby uniknąć kolejnego trafienia, ale wiedziałem, że moi ludzie wciąż tam są. Jacek dobiegł do mnie po chwili i pomógł mi schować się za drzewo. Pomimo zabicia piątki z nich i tak nie wygraliśmy tej walki. Teraz my byliśmy w kiepskiej pozycji, schowani za drzewem.  Wrogowie jednak do nas nie podchodzili. Baliśmy się wychylić, aby zobaczyć jak wygląda sytuacja, ale nie słyszeliśmy zbliżających się kroków. Padł tylko jeszcze jeden strzał z snajperki.
                Po chwili usłyszeliśmy dźwięk odpalanego silnika i zobaczyliśmy, że tir odjeżdża w drugą stronę. To był koniec starcia.
- Wszystko ok? – zapytał Jacek.
- Ta… boli jak cholera, ale żyje – odpowiedziałem przez zaciśnięte zęby.
- Musimy sprawdzić, co z Kierowcą i tym drugim – stwierdził.
- Dobra – podniosłem się przy jego pomocy i spojrzałem na ulicę. Nie wyglądało to zbyt ciekawie. Leżało tu siedem ciał. Poczułem dziwne ukłucie w brzuchu, kiedy zobaczyłem, wręcz rozerwane, ciało Kierowcy. Dostał w brzuch, a moc broni, którą miał mężczyzna była ogromna, bo pocisk przeleciał na wylot zostawiając sporą dziurę. Tuż obok leżał drugi z naszej grupy, która miał mniej szczęścia bo dostał prosto w głowę. Wyglądało to jakby ktoś odłamał kawałek okrągłego ciasteczka, zostawiając nierówną jedną czwartą.
- Kurwa… - skomentował krótko Jacek.
- Musimy się stąd zbierać – powiedziałem.
- Poczekaj – poprosił po czym uklęknął przy Kierowcy i pewnym ruchem przebił ostrzem przez dolną część twarzy do mózgu. Widziałem jak drżały mu ręce – To nie było opłacalne.
- To było konieczne – odpowiedziałem odwracając się i sprawdzając, czy ktoś z grupy z tira przeżył. Już mieliśmy odchodzić, kiedy zauważyłem, że jedna z osób wciąż oddycha. Podszedłem do niej i zdałem sobie sprawę, że to ten chłopak, który dostał w nogę i odczołgał się do tyłu. Był młody, wyglądał jakby miał tyle lat co moja starsza córka. Nie miałem jednak skrupułów. Wycelowałem karabinem i już miałem strzelać, kiedy on wydał z siebie dźwięk. Przez chwilę myślałem, że próbuje coś powiedzieć, ale to był tylko śmiech. Dławiący, charczący rechot.
                Zdenerwowany zachowaniem chłopaka przyłożyłem mu lufę do głowy. Chciałem żeby się bał. On jednak wycharczał tylko:
- Strzeż… się… Łowcy.
Strzeliłem. Jego słowa była zastanawiające, ale nie miałem teraz czasu na analizę. Zebraliśmy bronie i ruszyliśmy w stronę auta. Droga powrotna była znacznie szybsza. Jacek nie odzywał się ani słowem, a ja byłem mu za to wdzięczny. Wystarczająco biłem się teraz z myślami. Nie miałem żadnego problemu z ocenieniem tego ataku na bardzo korzystny, jednak zginęła kolejna dwójka ludzi i te słowa umierającego chłopaka. „Strzeż się Łowcy”, co one mogły oznaczać? Czy Łowca to był ktoś z ich grupy? Może to właśnie jego trafiliśmy w twarz? A może był nowy odłam tej całej grupy, o której nie wiedzieliśmy? Pytań było mnóstwo, odpowiedzi niewiele. Jeden problem jednak miałem już z głowy i chociaż zapłaciłem za niego dużą cenę, zapewniłem spokój.
                Dojechaliśmy do Supraśla gdy było już ciemno. Z uśmiechem na twarzy przywitałem światła oświetlające główną ulicę przed barem i sam bar. Kosztowało nas to sporo wysiłku, ale oświetlenie okolicy było na dłuższą metę dobrym pomysłem. Jak ktoś miał nas znaleźć  to i tak by to zrobił, a w ten sposób my mogliśmy widzieć wszystko.
                Wjechaliśmy na podwórze baru, po tym jak Michał otworzył nam bramę. Wysiadłem z samochodu, wciąż trzymając się za zranioną rękę. Bolała mnie, ale już dawno przestała krwawić. Mimo to chciałem dać ją do obejrzenia lekarzowi, który szczęśliwie był jednym z uczestników wycieczki. Poskładał już nie jedną osobę i pomógł tym samym utrzymać nasz obóz w aktualnym stanie. Spojrzenie Michała do środka, gdzie byłem tylko ja i Jacek musiało być wyraźne, bo nawet nie pytał o Kierowcę i drugiego pasażera.
- Udało wam się ich wybić? – zapytał.
- Załatwiliśmy piątkę i okaleczyliśmy ich szefa. Raczej się z tego nie poskładają – powiedziałem.
- Dobre i to – ucieszył się – Lepiej pokaż tę ranę doktorkowi. To raczej nic poważnego, ale lepiej dmuchać na zimne.
- Tak zrobię – zapewniłem po czym ruszyłem do wnętrza. Drzwi były otwarte, bo przed samym barem, a także na dachu mieliśmy ludzi, którzy ciągle pełnili wartę. W głównej sali siedziało teraz parę osób, które szyły ubrania, oraz grały w rzutki. Przywitałem ich skinięciem głowy i szybko ruszyłem na zaplecze. Ledwo przeszedłem przez drzwi, a spotkałem Grubego. Spojrzał na mnie ponuro.
- Już wróciliście? Co ci się stało?
- Trafili mnie. Spokojna głowa to nic poważnego. Jakieś wieści? – zapytałem.
- Niejaka Łapa  była widziana przez naszych w Grabówce. Podobno sporo tam namieszała i starła się z inną, przejeżdżającą grupą – zaraportował.
- To wszystko? – zapytałem. Wiedziałem, że moje córki są w pobliżu i wiedziałem, że póki nie usłyszę, że udało się im ją złapać to nic nie zmieni. Nie wiedzieliśmy gdzie i czy w ogóle ma obóz.
- Ta. Bez zmian – powiedział.
- Dzięki – klepnąłem go po ramieniu zdrową ręką – Pilnuj się chłopie.
- Jasna sprawa – obiecał, po czym poczłapał wolnym krokiem w stronę swojego pokoju.
                Doktor oczyścił i zabandażował mi ranę. Dał mi też jakąś maść po czym kazał odpoczywać przez parę dni. Wyjątkowo miałem taki zamiar. Po wizycie poszedłem prosto do swojego pokoju. Udało mi się zarezerwować całkiem przytulny pokój, z oknem wychodzącym na stronę, z której przyszliśmy, czyli most. Sięgnąłem po przemyconą butelkę whisky i nalewając sobie solidną ilość do szklanki, usiadłem ciężko na starym, rozpadającym się fotelu. Wystarczyło parę łyków żebym zasnął.
                Obudziły mnie krzyki. Z początku przerażony poderwałem się szukając broni z obawą, że ktoś na nas napadł, ale zdałem sobie sprawę, że krzyki były raczej odległe i dochodziły z zewnątrz. Mimo tego szybko się ubrałem, wziąłem jeszcze jednego łyka whisky i ruszyłem schodami na dół. Na jednym z korytarzy  wpadłem na Grubego, który właśnie szedł do mnie.
- Co się dzieje? – zapytałem.
- Jakaś dziewczyna lub kobieta krzyczy parę ulic dalej. Co mamy z tym zrobić?
- Musimy to sprawdzić – odpowiedziałem prawie natychmiast, przyspieszając. Chociaż nie byłem człowiekiem wierzącym w cuda, to mogła być któraś z moich córek, a nie mogłem przegapić takiej okazji. W głównym pomieszczeniu panowało poruszenie, ludzie wyglądali przez okna i szukali źródła hałasu.
- Jeżeli zaraz tam nie pójdziemy te wrzaski ściągną wszystkie trupy z okolicy – zauważył Jacek.
                Wyszliśmy na dwór. Było całkiem zimno, a księżyc wisiał wysoko na niebie. Musiał być późny wieczór. Michał, Gruby i Jacek poszli za mną. Otworzyłem furtkę i wypuściłem ich, zamykając za nami, na wypadek gdyby to była pułapka. Krzyki było słychać znacznie wyraźniej niż w budynku i dochodziły z ulicy naprzeciwko nas. Ledwo wyszliśmy na ulicę, gdy zauważyliśmy po naszej lewej parę trupów idących mostem. Wszystkie pracę oczyszczające okolicę zostały zniweczone.  Zimne powietrze nieprzyjemnie drażniło moją ranę i sprawiało, że gdy tylko prostowałem lub zginałem rękę, odczuwałem falę tępego bólu.
                Skręciliśmy w uliczkę obok, która prowadziła do sklepu, który zdążyliśmy już całkiem dokładnie przeszukać, oraz paru piętrowych budynków, które kiedyś mieściły nieduże sklepy lub biura. Dźwięk dochodził gdzieś stąd, widzieliśmy parę trupów dobijających się do niedużego kiosku stojącego obok sklepu.
- Tam – wskazał Jacek.
W środku widać było światło, a na około znajdowało się parę trupów, które usilnie starały się dostać do środka. Ruszyliśmy ostrożnie do przodu. Kiosk trzymał się jeszcze nieźle, więc nie musieliśmy się aż tak śpieszyć, żeby uratować nieznajomą kobietę. Teraz z bliska było dokładnie słychać, że prosiła o pomoc, ale była tak wystraszona, że z jej ust dobywał się bardziej bełkot niż słowa.
                Powoli ruszyliśmy od flanki, tam gdzie było nieco mniej trupów. Kolejne podchodził z pobliskich uliczek i powoli zamykały nam drogi ucieczki. Zamachnąłem się do najbliższego i wbiłem mu nóż w oko, wyjmując go w miarę gładko i nie tracąc przy tym równowagi.  Jacek tuż obok mnie powalił kolejnego trupa toporem.  Gruby podbiegł nieco bliżej i odpychając trupy rękoma, dobijał je metalową pałką. Michał trzyma się nieco bardziej z tyłu i czekał z wyciągniętą bronią, żeby w razie większych problemów osłaniać nas. Dosyć sprawnie przebiliśmy się pod sam kiosk. Trupy były coraz bliżej, ale Jacek wraz z Grubym osłaniali mnie, a Michał zaczął strzelać.
                Pociągnąłem za klamkę, ale drzwi były zamknięte od środka. Podszedłem do szyby i zapukałem. W środku rzeczywiście była jakaś dziewczyna. Przez szybę nie byłem pewien, czy to mogła być któraś z moich córek, ale gdy mnie zauważyła odsunęła się pod ścianę.
- Otwieraj do cholery! Za chwilę będzie tu ich więcej! – krzyknąłem pokazując na drzwi.  Jacek odskoczył w moją stronę, gdy próbował go złapać jeden z trupów i z całym impetem nadepnął na jego czaszkę wgniatając ją delikatnie.
Dziewczyna z kiosku była przerażona, ale zareagowała szybko. Drzwi otworzyły się, a ja pociągnąłem ja za rękę, co wywołało kolejną falę bólu w moim ramieniu, ale ciągnąc ją, zacząłem przebijać się z powrotem. Michał właśnie przeładowywał karabin, kiedy nasza czwórka zaczęła się do niego przebijać.
                Dziewczyna już nie krzyczała, ale teraz byłem pewien, że jej nie znałem. To była przypadkowa ocalała. Nie mogłem jej jednak teraz tak zostawić, kiedy zaryzykowaliśmy tak dużo. Gruby wyjął pistolet, to samo zrobił Jacek. Zombie było po prostu za dużo, żeby ryzykować walką na blisko. Przejście do uliczki, z której przyszliśmy, nie było łatwe, ale na całe szczęście ona była czysta. Udało nam się uciec. Ruszyliśmy pędem wzdłuż ulicy prosto do naszego obozu. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę furtki i ją zamknęliśmy, odetchnęliśmy z ulgą.  Oddychaliśmy ciężko, płuca wydawały się być suche, a serce waliło jak oszalałe. Gruby, który przebiegł najwięcej sapał jak parowóz, ale nikt z nas nie został ugryziony, a dziewczyna, którą uratowaliśmy też była dobrym stanie. Patrzyła na nas wystraszona.

- Dziękuje – powiedziała po cichu.