czwartek, 29 października 2015

Rozdział 24: Świadkowie

Rozdział 24, przedostatni w tym tomie, kolejny z perspektywy Olafa. Gdy Bobru walczy o życie na arenie w Grudziądzu, Olaf wraz z resztą próbują im pomóc. Czy im się to uda? Czy wszyscy wrócą do Inowrocławia? Zapraszam do czytania!

POV:
Rozdział 24 - Olaf - Dzień 11
Bobru - Dzień 11 - Znajduje się na arenie w Grudziądzu
Irek - Dzień 11 - Znajduje się daleko na wschodzie

----------------------------------------------

Rozdział 24 (Olaf): Świadkowie


                Noc była niespokojna. Świadomość tego jak blisko byliśmy celu, nie dawała spać. Człowiek zawsze chciał najpierw zrobić to, co ma do zrobienia, a następnie dopiero odpocząć, wiedząc, że wszystkie sprawy są już załatwione. Dlatego gdy wszyscy spali, ja drzemałem niespokojnie, budząc się co chwilę. W końcu, nad randem, usiadłem zdenerwowany i zacząłem się przygotowywać. Chciałem naostrzyć nóż, przeczyścić broń i przygotować się na najgorsze, korzystając z uroków chłodnego, ale przyjemnego poranka.
                Opuściłem chatkę, zabierając potrzebne rzeczy i odetchnąłem świeżym powietrzem, wpuszczając je w głąb siebie. Chciałem znaleźć jakiś sposób, żeby uchronić Łapę, jej siostrę oraz Łowcę przed niepotrzebnym ryzykiem, ale wiedziałem, że oni i tak zrobią co będą chcieli. To byli dzicy ludzie. Gdyby każdy ocalały w tych czasach, był tak samo bezwzględny i pewny jak grupa z Torunia, na czele z Bobrem, to prawdopodobnie osoby takie jak w obozie w Płońsku już dawno by nie żyły.
                Usiadłem spokojnie na ganku i zacząłem metodycznie pocierać nożem o osełkę. Wystarczyło paręnaście machnięć, żeby ostrze było wystarczająco silne, do przecięcia skóry i kości, przy odpowiednim nacisku. Zadowolony wziąłem szmatkę i zacząłem czyścić pistolet. To również nie zajęło mi dużo czas, więc gdy skończyłem, postanowiłem się przejść kawałek, poobserwować miasto w promieniach wschodzącego słońca i pomyśleć.
                Chatki, w których byliśmy, znajdowały się na wzgórzu i były odsunięte od miasta. Zastanawiałem się, kto tu mógł mieszkać wcześniej, ale rozumiałem, że musiał to być podobny odludek do mnie. Zszedłem powoli trawiastym zboczem, uważając żeby się nie poślizgnąć na mokrej od rosy trawie i ruszyłem rozjeżdżonym przez auta traktem w dół. Usłyszałem jęki kawałek dalej, za zakrętem i zwolniłem nieco, obawiając się ataku trupów. Dzisiaj musiałem dać z siebie wszystko, przynajmniej do momentu, aż Feline będzie bezpieczna. Postanowiłem to już wyjeżdżając z Inowrocławia. Jeżeli za życie Feline będę musiał zapłacić swoim własnym, nie zawaham się.
                Wyłoniłem się powoli za zakręt i zobaczyłem trójkę zombie posilającą się ciałem. Było ono już na tyle wyjedzone, że nie dało się stwierdzić czy była to kobieta czy mężczyzna. Wyciągając nóż, postanowiłem nieco się rozgrzać. Przez chwilę zastanawiałem się czy warto podejmować ryzyko walki, szczególnie przy mojej ranie na brzuchu, ale po chwili pojawiła się w mojej głowie myśl „Nie dasz rady pokonać trójki zdechlaków, a chcesz uratować przyjaciółkę? Ale z ciebie pizda Olaf”. Otrząsnąłem się i pewnym krokiem ruszyłem przed siebie.
                Trupy były całkowicie poświęcone jedzeniu. Dopiero jak podszedłem bardzo blisko i pociągnąłem jednego z zombie, pozostałe dwa zauważyły, że podeszła do nich świeża porcja mięsa. Zamachnąłem się i z chrzęstem przebiłem się przez zgniłą skroń trupa. Krew trysnęła jak z pękającej bańki, zalewając moje ręce oraz nogawki. Jeden z moich przeciwników sięgnął łapami, próbując złapać mnie za rękę, ale potraktowałem go butem i potężnym kopnięciem sprowadziłem do poziomu. Drugi, który jeszcze nie wiedział czy bardziej opłaca się atakować mnie, czy dokończyć martwy już posiłek, podniósł się teraz chwiejnie i zaszarżował pokrętnym krokiem do przodu. Wykorzystałem siłę nacisku i nabiłem trupa na ostrze noża, zwalając go szybko na bok.
                Ostatni, kopnięty przeze mnie, zajęczał przeciągle czołgając się w moją stronę. Odetchnąłem głęboko i przyciskając mu rękę, podeszwą buta, do ziemi, wbiłem nóż w tył czaszki. Wytarłem ostrze o ubrania jednego z trupów, po czym schowałem go z powrotem oddychając coraz spokojniej. Musiałem pomyśleć o jakimś mieczu lub czymś w ten deseń, bo zabijanie trupów na bliski dystans zdecydowanie mi nie odpowiadało. Zostawiając pobojowisko za sobą ruszyłem dalej. Miasteczko nie wyglądało teraz wyjątkowo.  Chociaż pasma porannej mgły nadawały mu pewnego klimatu, to jednak nic nie wskazywało na to, żeby na jego terenie znajdowała się kryjówka Złomiarzy. Wiedziałem jednak, że do końca dnia, aż za dobrze poznamy okolice.
                Próbowałem z tej pozycji dopatrzeć się rozkładu miasta, ale teren nie był płaski, a budynki na obrzeżach miasta zasłaniały resztę. Widziałem jednak szachownicowy rozkład ulic, co oznaczało, że nie będzie problemów z ewentualną ucieczką i bezpiecznym zbliżeniem się do celu. Starałem się zapamiętać jak najwięcej, skupiłem się na najbardziej charakterystycznych budynkach i po parunastu minutach zacząłem wracać. Nie chciałem, żeby pod moją nieobecność wybuchła panika, niektórzy mogli sobie pomyśleć, że chciałem być bohaterem i ruszyłem samotnie żeby odbić Feline. Jednak to było zachowanie idiotów, a ja za takiego się nie uważałem.
                Kiedy dotarłem na szczyt, do dwóch chatek, zobaczyłem, że wszyscy jeszcze śpią. Zdjąłem bluzę i usiadłem na uboczu, popijając zimną już herbatę z butelki. Smak się rozmył i czułem jakbym pił po prostu starą wodę, ale nie narzekałem. Wraz z podnoszeniem się słońca na horyzoncie kolejne osoby zaczęły wstawać i szykować się do akcji. Około dwóch godzin po moim spacerze wszyscy byli już na nogach, a ja rozdawałem paczki sucharów i szynki w puszce. Wszyscy byli głodni i nie narzekali na jedzenie.
- To jaki mamy ostatecznie plan? – zapytał Kuba, mlaskając głośno.
- Musimy dowiedzieć się gdzie dokładnie na tej arenie trzymają naszych ludzi. Myślę, że nie będzie ona tak mocno chroniona, bo jest w centrum miasta. Musimy raczej uważać na obrzeża i na… - zaczęła Łapa.
- Zszytych – dokończyłem za nią.
- Dokładnie. Kiedy dostaniemy się pod arenę zobaczymy co tam się dzieje i spróbujemy po prostu odbić naszych. Jak będą w jakichś celach to powinno  nie być z tym większego problemu. W razie czego po prostu zaatakujemy.
- Pójdziemy już zaraz, czy dopiero wieczorem? – zapytał Łowca.
- Według mnie powinniśmy uderzyć jak się zacznie robić ciemno. Oczywiście wyjdziemy zrobić zwiad już wcześniej, ale jednak solidny atak przeprowadzimy wieczorem. Miejmy nadzieję, że do tego czasu nasi przeżyją – zastanowiła się.
- A jakbyśmy zajęli pozycje na tej arenie już wcześniej? Pochowali się gdzieś i gdy nadarzy się okazja zaatakowali? – zapytałem.
- Teraz to nie ma sensu. Lada chwila Złomiarze wyślą patrole. Co prawda Zszyci coś tutaj planują zrobić, ale wciąż wyjście teraz na ulice to samobójstwo. Naszym celem jest dotarcie do zmroku na teren stadionu. Dalej musimy improwizować, chyba, że ktoś z was kiedyś tu był i wie jak wygląda ten budynek od wewnątrz.
                Odpowiedziało jej ponure milczenie.
- Więc postanowione. Popołudniu schodzimy na dół – tymi słowami Łapa ucięła rozmowę, wstała i wyszła na zewnątrz. Poszedłem za nią. Nosiła teraz czarny podkoszulek, czarne, porwane w paru miejscach spodnie, wysokie buty na płaskim obcasie oraz zawiązała włosy w dwa warkocze, które sięgały jej lekko za ramiona. Podszedłem do niej powoli i w milczeniu oprałem się o ścianę.
- Nie masz czasem dość tego gówna? – zapytałem.
- Szczerze? Nie. Czuję, że żyję. Możesz nazwać mnie szaloną, ale pomimo głębokiej nienawiści do zombie oraz ludzi, kocham ten klimat. Wieczny pogoń za schronieniem, przetrwanie, walka na drodze. Chociaż w Toruniu czułam się dobrze, tutaj czuję się wolna – zaskoczyło mnie jej szczere wyznanie.
- Ja nienawidzę tego świata. Trzymają mnie tu tylko obowiązki – stwierdziłem bez emocji.
- Czyli jak Feline… - spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
- Zginie to nie będę miał sensu życia? Prawdopodobnie. Nie chodzi nawet o to, że zrobię wtedy coś głupiego i to mnie zabije. Nie jestem po prostu dostosowany. Umiem zabić, ale nie mam doświadczenia mordercy. Odkąd to się zaczęło nie spędziłem na drodze zbyt dużo czasu. Tak jak mówiłem, znalazłem Płońsk, nawiązałem pewną więź z tą dziewczyną i postawiłem sobie cel. Jeżeli ona nie żyje, prawdopodobnie ruszę przed siebie – powiedziałem.
- Dołącz do nas. Do naszej społeczności w Płocku. Chociaż sama się zastanawiałam, czy tego właśnie chcę, myślę, że to będzie coś nowego. To będzie obóz, ludzi, którzy przeżyli na drodze więcej niż można sobie wyobrazić – zachęciła mnie.
- Jeżeli Feline żyje, moje miejsce jest przy niej, a ona nie zostawi Płońska. Jeżeli nie żyje… to mam to wszystko w dupie. Może trafię do was, a może ruszę przed siebie. Rozumiesz? – zapytałem.
                Kiwnęła głową w niemej akceptacji. Przygotowania były spokojne i ciche. Nikt nie miał ochoty rozmawiać i wszyscy skupiali się na dopięciu każdego aspektu na ostatni guzik. Dwa razy szedłem na tyły domków, żeby stamtąd wraz z Łowcą sprawdzić okolicę. Punkt był idealny, a karabin snajperski jednookiego był znacznie lepszy od lornetki, którą mieliśmy. Z daleka widać było przejeżdżające patrole Złomiarzy, centrum ich obozu, gdzie ruch był widoczny cały czas oraz arenę. Zauważyliśmy, że jedno z wejść jest chronione przez przynajmniej dwóch strażników, ale ciężko było dostrzec, czy nie było ich przypadkiem więcej.
                Jedna sytuacja sprawiła, że wszyscy zaczęli wariować, gdy jedno z aut wypełnione Złomiarzami ruszyło w naszą stronę, ale okazało się, że to była ekipa budowlana, lub coś w tym stylu, bo zatrzymali się u podstawy wzgórza i zaczęli ścinać drzewa. Całe szczęście gdy badaliśmy okolicę po raz drugi już ich tam nie było. Gdy słońce zaczęło wędrować coraz bliżej linii horyzontu Łapa kazała nam się zbierać.
- Nie bierzemy auta – postanowiła – Tamci jeszcze o nas nie wiedzą i podejrzewam, że są zbyt zajęci przepytywaniem Bobra i reszty. Nie ma co psuć elementu zaskoczenia. Po wykonaniu zadania po prostu spotkajmy się tutaj. To samo  gdy coś pójdzie nie tak. Bobru zawsze powtarzał, żeby ustalić punkt zbiórki na wypadek kaszany. Niech to będą te domki. Gdybyśmy się rozdzielili to wszyscy wracajcie tutaj i czekajcie do rana. Jeżeli będziecie ścigani to nawet nie czekajcie, ale postarajcie się poczekać chociaż do świtu i dopiero odjeżdżajcie. Zrozumiano? – zapytała, a w powietrzu rozbrzmiały przytakiwania.
                Ruszyliśmy tą samą trasą, którą spacerowałem nad ranem. Przy zboczu znalazłem nawet trójkę trupów oraz ich ofiarę. Minęliśmy je bez słowa. Wszyscy wyglądali na skupionych i gotowych do akcji. Łowca zostawił swój karabin snajperski , bo w tej misji mógł być tylko obciążeniem. Rozstał się z nim z czułością, większą niż ktokolwiek obdarzył mnie podczas całej apokalipsy, co dobiło moje morale. Wieczór nastawał i już z daleka widać było oświetlone fragmenty miasta. Nie słychać było żadnych dźwięków, ale byliśmy jeszcze około kilometra od najbliższych zabudowań, więc to było całkiem zrozumiałe.
                Podążaliśmy dróżką, która z piaskowej zamieniła się w końcu na betonową. Minęliśmy miejsce wycinki drzew i gęsiego szliśmy. Słychać było tylko szuranie podeszw naszych butów oraz pojedyncze oddechy, które układały się w upiorny rytm. Nie widzieliśmy żadnych trupów, co ucieszyło mnie ogromnie. Chociaż nie było jeszcze aż tak ciemno, wiedziałem, że leżące gdzieś zwłoki mogły zaskoczyć i ugryźć, co dla większości ludzi oznaczało powolną i bolesną śmierć oraz przemianę.
- Dobra, teraz postarajcie się być jak najciszej. Każdy dźwięk nas może zdradzić, a patrole wroga nie mogą nas zauważyć przynajmniej do połowy drogi, a najlepiej do końca – szepnęła głośniej Łapa.
- Powodzenia – wyszeptałem cicho, wiedząc, że prawdopodobnie pocieszyłem jedynie siebie, bo reszta nie mogła tego usłyszeć.
                Weszliśmy w mrok budynków i prawie natychmiast usłyszeliśmy dźwięki odległej rozmowy. Stąd, pomimo panującej wokół ciszy, nie słyszeliśmy o czym dokładnie rozmawiali, ale można było wyczuć niepokój w ich głosie. Schowaliśmy się przy wraku auta na poboczu i czekaliśmy. Chwilę później rozmowa była już całkowicie słyszalna, a dwóch mężczyzn wyszło zza zakrętu i rozejrzało się.
- Czysto – powiedział jeden z nich niepewnym głosem.
- Ci z Torunia poczyścili nasze patrole. Wracajmy lepiej na arenę, bo zaraz zacznie się widowisko – zaproponował nieco młodszy, równie niepewnym głosem.
- Trupy! – krzyknął nagle ten pierwszy i przymierzył gdzieś w lewo.
Rzeczywiście z lewej strony, z jednego z budynków wysypała się nagle mała grupa, składająca się z pięciu trupów.
- Nie róbmy hałasu, wyeliminujmy je po cichu – powiedział młodszy, przytrzymując broń swojego towarzysza. Pierwszy najwyraźniej się zgodził, bo przewiesił karabin przez plecy i wyjął nóż.
- Tylko ostrożnie – poprosił.
                To był dobry moment do zaatakowania ich wraz z trupami. Widziałem, że moi towarzysze też chcieli ruszać do ataku, ale nagle coś zaczęło się dziać i zostaliśmy za wrakiem. Gdy tylko Złomiarze podeszli bliżej trupów, te przyspieszyły i w ich rękach coś zabłysło. Nim się obejrzeliśmy jeden ze strażników leżał z poderżniętym gardłem, a drugi zaczął krzyczeć i szybko podzielił los kompana. Serce zaczęło mi bić szybciej. To byli Zszyci. Zatrzymali się przy swoich ofiarach.
- Dwie przecznice dalej dołączymy do głównej grupy. Musimy odciąć stadion na równi z grupą z północy. Jeżeli się spóźnimy szef się wkurzy – powiedział niewyraźnie jeden z nich.
- Dalej nie rozumiem dlaczego nie zabijemy wszystkich. Ci ludzie  i tak zginą jak stado tutaj dotrze. Oszczędzimy im cierpienia – odezwała się kobieta obok niego.
- Krawiec powiedział wyraźnie. Ludzie z Torunia mają przeżyć. Nie wiem jaki jest jego plan, ale ja mu ufam. A to jest ich klucz do przetrwania – to mówiąc pokazał worek, który dopiero teraz zauważyłem.
- Dobra. Spokojnie, rozumiem. Po prostu dziwi mnie to wszystko… - odpowiedziała kobieta.
- Ruszajmy – uciął temat mężczyzna i po chwili zniknęli w miejscu, skąd przed chwilą wyszli strażnicy, a my zostaliśmy zdziwieni i zszokowani tym co usłyszeliśmy.
- Czy mi się przesłyszało? – zaczął powoli Łowca.
- Te chore skurwiele chyba mają jakiś cel w uratowaniu naszych – stwierdziła Łapa.
- Tylko jaki? Może zobaczyli nas wcześniej i chcieli nas po prostu zatrzymać tymi słowami? – zapytałem.
- Wątpię. Zmiana planów. Dojdźmy pod stadion i rozdzielmy się. Z tego co mówili są dwa wejścia – północne i południowo zachodnie. Rozdzielimy się na dwie grupy i przy którymś wejściu poczekamy na Bobra i resztę. Niech każdy z nas czeka około godziny. Jeżeli Bobru nie wybiegnie, to po prostu wracajmy do bazy przy dwóch chatkach. Tak będzie najlepiej – przedstawiła swój pomysł.
- Nie uważasz, że zaufanie grupce chorych przebierańców to zły pomysł? – zdziwiłem się.
- Oni mają plan. Znają to miejsce i widziałeś jak mogą zaskoczyć. Jeżeli oni tam nie wejdą i nie pomogą naszym, to nam też na pewno się to nie uda. A czekając przy jedynych wyjściach będziemy musieli spotkać naszych. Wtedy rozwalimy przebierańców i stąd uciekniemy. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Jeżeli mamy walczyć i z tymi skurwielami i ze Złomiarzami to myślę, że nie mamy najmniejszych szans na sukces. I nie patrz tak na mnie. Wiesz, że zależy mi na odbiciu moich przyjaciół równie mocno, co tobie na odbiciu Feline – zezłościła się. Westchnąłem tylko.
- Jak się rozdzielimy? – zapytałem nie kłócąc się już o jej plan.
- Pójdź z Łowcą i swoim kumplem – wskazała Kubę – do wyjścia południowego. Reszta pójdzie ze mną do północnego. Pamiętajcie, godzina, a potem wracamy do siebie. Bez względu na wszystko. Wszystkim to pasuje.
                Nikt nie zaprzeczył. Kuba przekazał coś swoim kumplom, po czym obserwowaliśmy jak cała czwórka idzie na wprost, po drodze dobijając dwóch Złomiarzy, którzy mieli tylko przecięte gardło, więc lada chwili mieli zmienić się w zombie. My po chwili, we trzech, skręciliśmy w prawo i ostrożnie ruszyliśmy dalej. Chociaż przeszli tędy Zszyci i nie spodziewaliśmy się spotkać żywych Złomiarzy, ale zombie owszem. Stadion był coraz bliżej, a my po drodze zabiliśmy około sześć trupów, uważając, czy przypadkiem nie są to zakamuflowani Zszyci, którzy mogli nas zaskoczyć tak samo jak Złomiarzy. Całe szczęście nie spotkaliśmy ich.
                Dotarliśmy do ulicy i zobaczyliśmy wejście na stadion. Była to po prostu sporej wielkości brama, teraz otwarta. Dokładnie ta sama, którą widzieliśmy z Łowcą, gdy obserwowaliśmy okolicę. Spojrzałem  na miejsce, które widzieliśmy, chronione przez dwie osoby, ale teraz leżały tam tylko podźgane ciała.
- Oni już weszli – zauważyłem.
- Znajdźmy sobie jakieś wygodne i bezpieczne miejsce… może w tamtym budynku? Nie widzi mi się spędzenie całej godziny w okolicznych krzakach, albo za jakimś wrakiem – stwierdził Łowca. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, naprzeciw wejścia na stadion i szybko przejęliśmy budynek, który wcześniej musiał być kioskiem. Nie był duży, ale stał w ciemniejszym zakątku oświetlonej ulicy i nie rzucał się w oczy, a także był czysty. Weszliśmy do środka i zamknęliśmy za sobą dokładnie drzwi. Wystawa była pełna zakurzonych gazet sprzed paru miesięcy. Zaciekawiony podszedłem do jednej z nich i spojrzałem na datę. „15 listopada 2014”. Kolejnych już nie było. Byliśmy świadkami końca cywilizacji i teraz pozostawały nam tylko wspomnienia. Czy była jakaś realna szansa, żeby to wszystko się skończyło?
                Przesunęliśmy odrobinę ladę i usiedliśmy na niej, mając przez brudne okno całkiem niezły wgląd na to co działo się na ulicy.
- No to czekamy – powiedziałem – Poznasz swoich? – zapytałem Łowcy.
- Powinienem. Bobru brał same osoby z Torunia, a znam tam większość osób.
- To świetnie – podsumowałem i zapadła cisza. Nikt z nas nie miał ochoty na rozmowę. Byliśmy ciekawi co dzieje się teraz w środku budynku. Martwiłem się też o Łapę i jej siostrę, ale miałem nadzieję, że nie zrobi nic głupiego.
                Czekaliśmy około pół godziny, przez które kompletnie nic się nie działo. Zastanawialiśmy się już nawet, czy akcja nie przeniosła się do drugiego wyjścia i czy nie powinniśmy tam pobiec, żeby pomóc. Wtedy jednak usłyszeliśmy strzały i krzyki. Przeszedł mnie dreszcz przerażenia. Brzmiało to strasznie, jakby na samej arenie działo się coś naprawdę złego. Wstaliśmy i wyciągnęliśmy bronie, gotowi na wszystko, co mogło wybiec z bramy po drugiej stronie ulicy. Nie musieliśmy czekać długo. Po niecałych pięciu minutach z bramy wybiegła grupka ludzi. Byli poobijani, zakrwawieni, a jedna osoba była nieprzytomna, ciągnięta przed dwie inne.
                Spojrzałem na Łowcę.
- To nikt z naszych. Zresztą znając Bobra, nie wybiegnie stamtąd bez Feline. Jak coś robi to robi to dobrze i do końca – pocieszył mnie.
Miałem taką nadzieję. Ludzie zaczęli wybiegać w coraz większej ilości. Starałem się wypatrzeć wśród nich Feline, ale nie widziałem jej i z każdą kolejną minutą zaczynałem bardziej wątpić. Oczywiście była opcja, że jest już bezpieczna z Łapą i wracają do naszej bazy, ale miałem nadzieję, że zobaczę ją pierwszy i będę w stanie odeskortować w bezpieczne miejsce. Była też opcja, której nie dopuszczałem do siebie. Nawet nie chciałem myśleć o tym, że mogła zginąć.
                Coraz mniej osób wybiegało ze stadionu. Zaczęli go opuszczać Zszyci, którzy biegli za swoimi ofiarami. To była istna masakra. Widziałem jak jeden z nich dorwał grubszego mężczyznę i rozpruł jak zwierzę. Po chwili jednak serce zaczęło mi bić jak szalone, gdy zobaczyłem, że jeden z uciekających Złomiarzy kieruje się w naszą stronę. Starałem się uspokoić i stanąłem przy drzwiach. Łowca ukrył się za ladą i wycelował w stronę drzwi, a Kuba stanął po drugiej stronie.
- Łapiemy go i pytamy co się stało – rzuciłem do nich szybko.
                Słyszeliśmy już wyraźnie kroki i sapanie mężczyzny. Kulał nieco, ale nie przeszkadzało mu to specjalnie w ucieczce. Podszedł do drzwi sklepu i pociągnął rozpaczliwie za klamkę. Zamknął je za sobą szybko i już miał podbiec dalej, gdy weszliśmy do akcji. Podkosiłem go, a Kuba przepchnął go jeszcze dalej.  Mężczyzna z gruchotem uderzył o ziemię i krzyknął. Doskoczyłem do niego i przycisnąłem pistolet do szyi, a drugą dłonią zasłoniłem mu usta.
- Zamknij ryj! – powiedziałem – Zaświeć Kubuś – poprosiłem kolegę.
                Światło oświetliło zarośniętą twarz z podwójnym podbródkiem i małymi, zielonymi oczkami. Człowiek ten miał tłuste włosy o kolorze słomy związane w kucyk. Łowca patrzył uważnie na naszą zdobycz.
- Co tam się dzieje? – zapytałem mężczyznę wskazując na arenę.
- Zaatakowały nas trupy… Chcę… - majaczył. Widać, że był nieco ogłuszony po naszym ataku.
- Co się stało z więźniami? Ludźmi z Torunia? Gadaj, bo zabije! – potrząsnąłem nim.
- Nie wiem. Zgubiłem ich w tłumie. Chciałem im pomóc, ale nagle wszystko się posypało. Zombie je otoczyły, a potem zniknęli. Obawiam się, że nie żyją… - wytłumaczył, a pięści same mi się zacisnęły. Oddychałem ciężko starając się nie zabić tego człowieka i go po prostu zostawić, ale byłem tak zawiedziony i zły, że nie potrafiłem się powstrzymać. Powstrzymało mnie jednak coś innego.
- Jonasz?! – zapytał nagle Łowca.
Mężczyzna z podłogi się zerwał i obejrzał. Dopiero teraz zauważył Łowcę.
- Łowca? – zapytał drżącym głosem.
- Olaf daj mu spokój. To nasz człowiek – poprosił. Zaskoczony odsunąłem się, a Łowca podbiegł i pomógł wstać mężczyźnie. Uścisnęli się.
- Jakoś go nie poznałeś jak opuszczał budynek – zauważyłem.
- Bo od ponad miesiąca był uważany za zmarłego, ale panowie to jest były członek Czerwonych Flar. Skoro próbował pomóc Bobrowi jestem pewien, że zrobił wszystko co w jego mocy. A teraz stąd uciekajmy. Nic tu po nas – powiedział Łowca. 

sobota, 24 października 2015

Rozdział 23: Przemarsz

Rozdział 23, kolejny z perspektywy Irka. Wraz z resztą Irek stawia ostatnie punkty. Cała grupa coraz bardziej zagłębia się w nieznane terytoria. Są bardzo zmęczeni i chcą jak najszybciej wrócić do domu.

POV:
Rozdział 23 - Irek - Dzień 10 - 11
Bobru - Dzień 10-11 - Jest w Grudziądzu
Olaf  - Dzień 10-11 - Jest w okolicach Grudziądza

----------------------------------------

Rozdział 23 (Irek): Przemarsz


                Chociaż przysypiałem, to co jakiś czas się budziłem, żeby zobaczyć, gdzie aktualnie jesteśmy. Wyjeżdżaliśmy jeszcze bardziej na wschód. Były to tereny znajdujące się daleko od znanych mi obozów i wiedziałem, że będzie tu coraz ciężej. Zostało nam jeszcze pięć punktów i każdy był kawałek dalej od następnego. Nie wiedzieliśmy, czy nie ma tu innego obozu, gdzie ocalali starają się przetrwać, tak samo jak my w Toruniu czy Inowrocławiu. Chociaż Ben nie wspominał nam o niczym, to wciąż istniało takie ryzyko.
                Wszyscy byli zmęczeni.  Chciałem jednak, żebyśmy jak najszybciej wykonali tę misję i wrócili na nasze tereny. Byłem coraz bardziej ciekaw co dzieje się w tym czasie z pozostałymi grupami. Każdy miał swoje zadanie i chociaż nasze póki co nie sprawiało większych problemów, to byłem pewien, że grupy uderzające na Złomiarzy mogły mieć tarapaty. Każdy jednak miał swoje zadanie i od ich powodzenia zależało wiele rzeczy, ale przede wszystkim pokój i sojusz między okolicznymi obozami.
- Nie powinniśmy się gdzieś zatrzymać? Ledwo widzę na oczy – zapytał Krystek.
- Jak u ciebie Dymitr? – zapytał Gigant.
- Też bym się przekimał. Nie jest jeszcze najgorzej, ale jeszcze z godzina i usnę przed kółkiem.
- Ja mogę cię zmienić – zaproponowała kobieta z Inowrocławia.
- No nie wiem paniusiu. Póki co twój szef wysłał nas na te pustkowia bez żadnego szczególnego powodu. Dalej mam w głowie to, że może nas wyniszczać żeby zaatakować w odpowiednim momencie. Przecież teraz taki Toruń jest podatny na każdy atak… - wystrzelił nagle Dymitr.
                Słyszałem jak nasza towarzyszka wciągnęła głośno powietrze.
- Jak śmiesz… Ben próbuje pogodzić wszystkie okoliczne obozy. A ty oskarżasz go o coś takiego? – w jej głosie, pomimo zmęczenia, słychać było złość.
- Jeżeli w tym świecie przestrzega się jakichś zasad, to najważniejszą jest „nie ufaj nikomu”. Czy to takie dziwne, że nie ufam tajemniczemu człowiekowi na cholernym wózku inwalidzkim, który wydaje się wiedzieć wszystko?
- Ej spokój! – krzyknąłem – Ja usiądę za kółko. Po prostu jedźmy. Nie chcę przebywać na tych ziemiach dłużej niż trzeba. Załatwmy ostatnie pięć punktów i wracajmy do naszych.
Dymitr zatrzymał auto i piorunując spojrzeniem kobietę usiadł na boku przy Rudej. Ja, pomimo zmęczenia ruszyłem dalej. Kolejny punkt na mapie, był zaledwie kawałek od nas.
                Dojechaliśmy na polanę. Powoli zatrzymałem pojazd.
- Sprawdźmy wszystko ostrożnie – poprosiłem. Chociaż polana była otwarta i nigdzie w okolicy nie było widać budynków, to na jej środku szło parę trupów. Wyszliśmy na zewnątrz. Krystek oraz Ruda zaczęli rozpakowywać materiały, a ja z Gigantem podeszliśmy do przodu. Zombie szybko odwróciły się w naszą stronę i zaczęły powoli człapać, wyciągając powykręcane kończyny w naszą stronę. Zawsze zastanawiałem się co niektóre z nich musiały przeżyć żeby tak wyglądać. Powyłamywane z zawiasów szczęki, porozrywane policzki, wykręcone, połamane ręce, wygięte nogi, a to wszystko jedna nie zatrzymywało ich przed dalszą wędrówką i zabijaniem każdej żywej istoty.
                Gigant ze świstem wyciągnął swój miecz i przeciął głowę pierwszego trupa na pół. Ja rzuciłem się na drugiego, najpierw kopiąc go, a potem dobijając leżącego. Szło nam całkiem sprawnie. Po tylu miesiącach życia w tym świecie człowiek w końcu dostosował się do walki z nimi. Chociaż nie każdy. Byłem pewien, że połowa mieszkańców Torunia, przy bliższym spotkaniu z zombie panikowałaby i nie wiedziała co robić. To był błąd dowódców, że nie przeprowadzali pełnego szkolenia, żeby każdy mieszkaniec mógł się obronić. Czułem jednak, że gdy stado zbliży się nieco do naszych terenów to ludzie sami będą chcieli nauczyć się bronić.
                Było wiele podziałów ludzi, ale jednak najważniejszym był ten, który dzielił ich na ocalałych z drogi oraz tych, którzy od początku trzymali się bezpiecznych murów obozów. Na drodze trzeba było walczyć o swoje i nigdy nie było bezpiecznie. W obozie z kolei ludzie byli cały czas chronieni i nie do końca zdawali sobie sprawę, że to nie jest tak proste jak na filmach i jeden nieuważny ruch mógł kosztować życie, albo utratę kończyny. To była ciągła walka. Ja miałem łatwiej, ponieważ ugryzienie nie mogło mnie zabić, ale wciąż byłem podatny na wiele innych rzeczy.
                Gigant zamachnął się po raz ostatni i kiwnął głową na znak, że to już wszystko. Ja pomachałem w stronę wozu, dając im do zrozumienia, że jest bezpiecznie i ci chwilę później rozpakowywali potrzebne rzeczy na polanie. W pocie czoła i przy wschodzącym powoli słońcu, zajmowaliśmy się standardową procedurą. Było kopanie dołu, wygładzanie go, nasuwanie zabezpieczenia na słup, stawianie słupa, przymocowanie zabezpieczenia, zasypanie ziemią fundamentu, a następnie rozwieszenie flagi. Była to robota na góra godzinę, więc gdy skończyliśmy słońce już wychyliło się całe zza horyzontu i przywitało nas nowego dnia.
- Myślę, że warto się tu na chwilę zatrzymać i odpocząć. Zjedzmy coś, bo konam z głodu – zaproponował Gigant.
- W sumie nie zaszkodzi zatrzymać się na parę minut – powiedziałem.
- No to postanowione – ucieszyła się Ruda i wraz z kobietą z Inowrocławia zaczęły przynosić nasze zapasy. Mu usiedliśmy na pieńkach obok nowo powstałego punktu i czekaliśmy na nasze porcje.
- Nie podoba mi się ta baba. Ogólnie cały Inowrocław – zaczął nagle Krystek.
- Co masz na myśli? – zapytałem.
- Wiesz ta cała iluzja obozu to bujda. Widziałeś co ze mną zrobili gdy ten buc mnie zaatakował. Udają, że mają zasady, wiedzą wszystko i kontrolują całą okolicę, ale tak naprawdę, gdyby Toruń chciał to by ich wymordował i przejął. Nawet nie chodzi tutaj o liczebność. Jakościowo na jednego człowieka z Ostoi przypada pięciu z Inowrocławia – w jego słowach było sporo prawdy, ale zaskoczył mnie ton jakim to powiedział. Mogło się wydawać jakby szczerze nienawidził tego miejsca.
- Może i masz racje, ale Ben wydaje się wiedzieć dużo. A my musimy wiedzieć jak najwięcej – powiedziałem.
- Mam nadzieję, że nie robimy teraz czegoś, co sprowadzi na nas kłopoty… - powiedział po cichu.
- Myślisz, że te punkty to znak do kogoś? Do innego obozu? Typu „chodźcie tędy i dojdziecie do Ostoi”? – zapytałem nieco przerażony taką opcją.
- Ja nic nie mówię stary. Ale nie zdziwię się jak obudzimy się pewnego dnia otoczeni, a Inowrocław będzie miał to w dupie. Ci ludzie… - przerwał, gdy zobaczył, że kobieta i Ruda wracają – Wrócimy później do tej rozmowy.
                Jego słowa dawały mi nieco do myślenia. Co prawda nie lubiłem myśleć negatywnie i zawsze starałem się pocieszać innych, ale gdy teraz usłyszałem tę teorię od Krystiana to zacząłem widzieć to wszystko z innej strony. Jak ciężko było zaufać w tych czasach. Właściwie mógł on mieć rację, mogliśmy być tak zmanipulowani, że nawet nie wiedzieliśmy o tym, że zakładamy pułapkę sami na siebie. Byłem ciekaw dalszego przebiegu rozmowy, ale teraz liczyło się tylko jedzenie i ruszenie dalej, aby jak najszybciej załatwić niezbędne sprawy i wrócić.
                Kolejne dwa punkty załatwiliśmy w podobny sposób, bo były umiejscowione na otwartym terenie, gdzie po przeczyszczeniu okolic z zombie praca był prosta i przyjemna. Słońce w końcu znalazło się wysoko na niebie, chociaż pogoda zapowiadała nadchodzący deszcz. Zmęczenie dawało się we znaki, ale byłem dosyć wytrzymałym człowiekiem i wiedziałem, że do mogę sobie pozwolić na poprawne funkcjonowanie do końca dzisiejszego dnia.
- Zostały dwa, każdy bardziej wysunięty na wschód od poprzedniego – stwierdził Dymitr siadając za kółkiem.
- Sam powrót do Inowrocławia zajmie nam parę godzin – powiedział ze smutkiem Gigant.
- Spokojnie panowie, to już ostatnie dwa. Jeszcze trochę wysiłku i z rana będziemy już w domu.
                Miałem nadzieję, że moje słowa jakkolwiek pomagają reszcie, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że są oni bardzo zmęczeni. Mogło to doprowadzić do głupich błędów, ale musiałem być pewnym siebie i swoich umiejętności, żeby zapobiec ewentualnej katastrofie. Kolejny z punktów znajdował się przy rzece niedaleko Nowego Dworu Mazowieckiego, czyli miejsca całkiem niedaleko Płocka, w którym Bobru planował się osiedlić według postanowień Wielkiego Spotkania Ocalałych. Być może miał być to też mój nowy dom, bo póki co czułem się dobrze w tej grupie i chociaż było tu parę cięższych charakterów to dogadywałem się z większością.
- Stacja paliw? Tu jest napisane, że będziemy mieli nawet fundament, wystarczy tylko przewiesić flagę – powiedział ze zdziwieniem Krystek.
- Czyli wychodzi na to, że ktoś kiedyś już to robił – powiedziałem.
- Tak, Ben wysyłał już parę razy osoby do tej roboty, ale nigdy na taką skalę – włączyła się do rozmowy kobieta – W Inowrocławiu dbamy o stały dostęp do informacji – powiedziała.
- Ech czemu dowiadujemy się takich rzeczy dopiero pod koniec drogi – powiedział Krystek. On i Dymitr byli negatywnie nastawieni i podziwiałem kobietę, za to, że nie wchodziła z nimi w większe kłótnię.
- A co by to zmieniło? Ja też nie wiem jakie macie schematy działania w Toruniu. Nasze obozy dopiero się poznają – powiedziała.
- Taa… nie wiecie – szepnął ironicznie i dosyć głośno Dymitr.
- Przestaniecie w końcu? – poprosiła Ruda – Mamy budować cywilizacje, a nie obrażać się na każdym kroku. Skupmy się na zadaniu i wracajmy do cholernego domu.
                To ostatecznie skończyło dyskusję. Atmosfera była napięta, a zmęczenie tylko prowokowało do głupich decyzji. Wkrótce dojechaliśmy do niedużego miasteczka sąsiadującego z Płockiem. Trzymało się ono całkiem nieźle jak na Apokalipsę. Byłem gotów powiedzieć, że ktoś je oczyszczał, ale poza tym, że ulicę nie były zawalone wrakami i nie widać było zbyt wiele trupów, to zdecydowanie nie widać też było oznak żadnego obozu, lub życia.
- Ktoś musiał to oczyścić, ale ostatecznie zrezygnował z życia tutaj – stwierdził Gigant, gdy Dymitr powoli skręcał w centrum miasta – Stacja paliw jest na obrzeżach. Załatwmy to szybko i spadajmy, bo mimo wszystko coś mi tu nie pasuje.
Też czułem jakby coś wisiało w powietrzu. Był środek dnia, a mimo to puste ulice wyglądały upiornie. Przejeżdżałem przez wiele zniszczonych wiosek, miast i miasteczek, ale nigdy nie widziałem takiego, które było oczyszczone, ale też opustoszałe. Coś tu było nie tak i w głowie układały mi  się nieciekawe wizje. Znajdowaliśmy się niebezpiecznie blisko Warszawy, z której, z tego co mówił Ben, grozić nam może spotkanie z sporym obozem Ocalałych oraz największym stadem zombie jakie mogliśmy sobie wyobrazić.
                Znaleźliśmy w końcu stację, o której mówiła mapa. Była ona położona na obrzeżu, niedaleko sporego sklepu meblowego oraz kilku dużych magazynów przemysłowych.  Zrobiło się wyjątkowo ponuro, kiedy zobaczyliśmy dwa wiszące na sznurach trupy, które machały bezsilnie rękoma w naszą stronę. Ponury los musiał spotkać tę dwójkę. Wysiedliśmy i ponownie rozdzieliliśmy. Ja z Gigantem poszliśmy sprawdzać teren stacji, a reszta zajęła się wypakowaniem materiałów. Flaga, o której mówiła kobieta z Inowrocławia rzeczywiście powiewała spokojnie na wietrze, ale w przeciwieństwie do naszej, była zniszczona i miała kolor niebieski.
                Na całej stacji nie było zbyt dużo trupów. Znaleźliśmy dwa przygniecione kontenerem na śmieci na tyłach, oraz jednego w środku. Zajęliśmy się nimi bez żadnych problemów, po czym wróciliśmy do naszych żeby im pomóc z ustawianiem punktu. Dymitr podszedł do słupa i zaczął kręcić korbą, żeby zdjąć aktualną flagę, a my spokojnie czekaliśmy, rozglądając się na około. Wydawało się jednak, że jest czysto. Nie mieliśmy żadnych problemów. To była miła odmiana w porównaniu z innymi punktami. Założyliśmy sprawnie naszą flagę po czym wciągnęliśmy ją na szczyt.
- Załatwione – powiedział Dymitr – Został ostatni punkt i możemy wracać.
                Nagle na horyzoncie zauważyliśmy dym. Odległy, ale dobrze widoczny.
- To jest wschód? – zapytał Krystek.
- Bardziej południe. Nie na naszej drodze. Ale cholera i tak nie wygląda to obiecująco – powiedziałem.
- Myślicie, że to z Warszawy?  - zapytał Dymitr.
- Raczej tak. Coś tam musi się dziać, a nasz ostatni punkt jest na jej obrzeżach. Dlatego uważajcie ludzie. Zróbmy to jak najszybciej i spieprzajmy jak najdalej stąd – stwierdziłem. Nie lubiłem takich sytuacji. Z jednej strony wiedziałem na co się piszę, ale nie dopuszczałem do myśli tego, że możemy kogoś spotkać. Teraz jednak byłem pewien, że ktoś tam jest i może wpaść akurat na nas. Stawianie punktu zazwyczaj zajmuje około godziny. To mnóstwo czasu na wpadnięcie w zasadzkę.
                Wsiedliśmy z powrotem do pojazdu i ruszyliśmy. Miasteczko szybko zniknęło za naszymi plecami, a my w coraz to bardziej niepewnych nastrojach ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy i jechaliśmy, mijając wioski, miasta, oraz most, aż w końcu znaleźliśmy się po drugiej stronie Wisły. Ostatni punkt zbliżał się do nas z każdą kolejną chwilą. Ja z kolei każdą chwilę przeznaczałem na odpoczynek. Wieczór nadchodził, a słońce powoli kierowało się ku horyzontowi. Siedziałem na tyłach przy ostatnim słupie i ostatnim zwoju materiału wraz z Gigantem, który czyścił swój miecz.
- Zastanawiam się, czy nie zawrócić. Moglibyśmy wrócić i powiedzieć, że ostatni punkt był zbyt niebezpieczny do obsadzenia. Mam bardzo złe przeczucia co do pojechania tam – wskazałem ręką kierunek, w którym się przemieszczaliśmy.
- To jest opcja. Też mam pewne obawy. Jeszcze ten dym. Nie wiadomo co się tam dzieje. Chociaż jesteśmy już bardzo blisko. Może spytajmy reszty? – zaproponował wielkolud.
- Hej ludzie – podniosłem głos – Może zawróćmy? To na co się teraz piszemy jest bardzo niebezpieczne. Nie uważacie, że bezpieczniej byłoby zawrócić? I tak zrobiliśmy prawie wszystkie punkty. Myślę, że bez tego jednego jakoś damy sobie radę.
                Przez dobrą chwilę wszyscy milczeli jakby zastanawiając się nad moją kusząco propozycją.
- Ja też bym wracał. Cholera nie ukrywam, że obawiam się tego co może się stać podczas stawiania ostatniego punktu – powiedział Dymitr.
- Chcecie naprawdę poddać się tuż przed końcem? Jesteśmy już prawie na miejscu. Za dziesięć minut zaczniemy pracę i jak się zepniemy, za godzinę będziemy już wracać do domu – wtrąciła kobieta z Inowrocławia.
- Nie zamierzam narażać życia przyjaciół i kobiety, którą kocham dla pieprzonego punktu – słowa kobiety zadziałały na Dymitra jak płachta na byka.
- Hej spokojnie, to była luźna propozycja – powiedział Gigant.
- Może zatrzymajmy się i to przegłosujmy? – zaproponowała Ruda.
                Dymitr zjechał powoli na pobocze drogi i zatrzymał pojazd.
- Dobra, wyjdźmy na zewnątrz i przedyskutujmy to na świeżym powietrzu.
Wysiedliśmy ostrożnie i zeszliśmy kawałek na pobocze. Dymitr poszedł dalej żeby się wysikać, a my czekaliśmy dyskutując.
- Nie wierzę, że Ben dał wam jedno proste zadanie, a wy wykruszacie się gdy jest ono praktycznie zakończone – kontynuowała kobieta.
- Co to za różnica? Ben na pewno nie chciałby, żebyśmy ryzykowali stawiając punkt,  narażając się na niebezpieczeństwo podczas tego – powiedział Krystek zdenerwowany całą sytuacją.
- Co ty możesz o tym wiedzieć. Ledwo przyjechałeś i złamałeś już jedną z zasad! – wykrzyknęła kobieta.
- Bo te zasady są chuja warte. I doprowadzą was jedynie do zguby. Gdyby nie pomoc Torunia to lada moment sami byście się pozabijali swoimi ideami i przekonaniami – zripostował.
- Dobra miało być głosowanie. Kto jest za tym, żeby zawrócić? – zapytała Ruda, widząc, że Dymitr wraca z lasu.
                Podniosłem rękę. To samo zrobił Gigant, Krystek oraz Dymitr.
- Kochanie chcesz zostać? – zapytał nasz kierowca.
- Czy to ma jakieś znaczenie? I tak zostałyśmy przegłosowane. Może i macie racje. Nie powinniśmy ryzykować. Zrobiliśmy dziewięć punktów, w tym ten, który był najważniejszy. Możemy nawet skłamać o zrobieniu tego – stwierdziła.
- Powiem Benowi. Więc lepiej zacznijcie od prawdy, bo on i tak się dowie – zagroziła mieszkanka Inowrocławia.
Zobaczyłem, że Krystek zagryza zęby, ale zaraz wybuchnie.
- Przestań w końcu tak ślepo służyć temu człowiekowi! Decyzja jest podjęta i jeżeli masz chociaż trochę oleju w głowie, to się do niej dostosujesz! – wykrzyczał.
- Nie. Jesteście bandą dzikusów. Wy z Torunia. Chcecie odbudować cywilizacje, a sami zachowujecie się jak potwory. Nie złamiecie mnie swoimi poglądami – odpowiedziała.
Zobaczyłem, że Krystek sięga do kabury z bronią, więc momentalnie podbiegłem do niego i złapałem go za rękę.
- Przestań – powiedziałem stanowczo.
- Irek, ona nas zabije! Zaraz zrobi coś głupiego, żeby tylko kazać nam dokończyć punkt, nie widzisz, że to jest fanatyczka? – zapytał
- Wszyscy się uspokójcie! – krzyknęła Ruda.
- Po prostu wsiadajmy do ciężarówki i zawracajmy. Jeżeli ktoś jest w okolicy to mamy przesrane – stwierdził Gigant, rozglądając się naokoło.
                Nagle z oddali usłyszeliśmy przeszywający, kobiecy krzyk wołający o pomoc. Poczułem jak przechodzi mnie dreszcz taki, że aż zadrżałem. Krzyk narastał, a ja szybko doszedłem do wniosku, że dochodzi on zaledwie kawałek od nas.
- Przygotowujcie wóz, ja szybko to sprawdzę – powiedziałem.
- Oszalałeś!? – zapytał Gigant, zatrzymując mnie ręką.
- O kurwa… - zaklął pod nosem Dymitr  wskazując na coś palcem. Wszyscy spojrzeliśmy w tę stronę. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Na tle słońca, na drodze widać było postacie, chwiejnym krokiem idące w naszą stronę.  Z początku było ich paręnaście, ale gdy tylko te pierwsze podchodziły bliżej, to kolejne pojawiały się tuż za nimi. Trupy. Przypomniał mi się dzień, w którym odkryłem, że jestem odporny na działanie ich ugryzienia. Wtedy dorwały mnie i prawie rozszarpały. Przeżyłem jednak i teraz wizje tego koszmaru powracały.
- Uciekajmy! – krzyknął Dymitr biegnąc w stronę wozu razem z Rudą.
- Hej! – krzyknąłem, kiedy zobaczyłem, że kobieta z Inowrocławia ucieka w las.
- Zostaw ją! – wrzeszczał za mną Krystian, ale ja go nie słuchałem. Nie mogłem pozwolić na to, żeby ktoś po prostu zginął. Sama nie miała szans, a jakbym złapał ją odpowiednio szybko, to może dogonilibyśmy na zakręcie naszą ciężarówkę.
- Poczekajcie na zakręcie! – wrzasnąłem, nie odwracając się żeby nie zgubić jej z oczu. Po mojej lewej zaczęły pojawiać się trupy, ale ja biegłem, krzycząc co chwilę do kobiety, żeby się zatrzymała. Ta jednak była tak wystraszona, że nie słuchała mnie kompletnie. To był właśnie minus osób, które całą apokalipsę spędziły za bezpiecznymi murami, a ich jedyny kontakt z zombie ograniczał się do słuchania ich odległych jęków.
                Przede mną widziałem blask czegoś, co wyglądało jak ognisko. Było to wciąż dosyć odległe, ale już widoczne. Zombie przecinały nas z lewej i były już zaledwie parę kroków od nas. Kobieta zaczęła skręcać w prawo, ale nagle potknęła się i z hukiem poleciała przed siebie. Byłem coraz bliżej, ale zombie było pierwsze. Skoczyło na nią, a ta zaczęła wrzeszczeć i starała się je odepchnąć. Trup był jednak silniejszy i po chwili usłyszałem krzyk, rozdzierający krzyk, gdy umarlak zatopił w niej zęby. Dobiegłem w końcu, ale wiedziałem, że jest już za późno. Dobiłem trupa przy pomocy noża i po chwili zabiłem kolejnego.
- Trzymaj się, wszystko będzie dobrze – sam nie wiem dlaczego to powiedziałem. Może chciałem ją uspokoić przed tym jak zatopiłem nóż w jej czaszce, a może chciałem sam się uspokoić. Kobieta jęknęła cicho i zamknęła oczy. Przynajmniej miała już spokój. Poczułem jak coś łapie mnie za plecy i będąc pewny, że to zombie chciałem to odepchnąć. Poczułem jednak uderzenie i świat zawirował. Słyszałem jakieś głosy i poczułem, że jestem ciągnięty, ale nie miałem siły się przeciwstawić.
- Co z nim? – zapytała jakaś kobieta.
- Załóżcie mu maskę. Znam go – usłyszałem znajomy głos.

- Szefie… Cezary. Myślałem, że nie robisz wyjątków… - powiedziała, a ja zbyt zszokowany i ogłuszony żeby coś powiedzieć poczułem jak na mojej twarzy pojawia się coś lepkiego i śmierdzącego. Zombie przechodziły obok, a ja niedowierzając spojrzałem w twarz syna Włodka. Przywódcy Zszytych.

poniedziałek, 19 października 2015

Rozdział 22: Szanse

Rozdział 22, przedostatni z perspektywy Bobra. Rozdział pełen akcji i zwrotów, które powinny was zaskoczyć. Oczywiście w 25 rozdziale ponownie spotkamy kawałek perspektywy Bobra połączony z perspektywami Olafa oraz Irka. Mam nadzieję, że rozdział wam się spodoba, bo jest dosyć długi i naprawdę sporo się namyślałem, żeby go napisać. Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym.

POV:
Rozdział 22 - Bobru - Dzień 10-11
Irek - Dzień 10-11 - Przebywa daleko na wschodzie stawiając punkty strategiczne
Olaf - Dzień 10-11 - Przebywa w okolicach Grudziądza.

--------------------------------------------

Rozdział 22 (Bobru): Szanse


                Po tym jak moje oczy zasłonił worek, mogłem jedynie zgadywać na podstawie tego co czułem i słyszałem, gdzie nas zabierano. Była to istna paleta dźwięków. Na początku wyprowadzanie z domu, wsadzanie do auta, w międzyczasie zdzielenie kogoś pięścią w brzuch, a następnie podskakiwanie wozu na wybojach. W końcu po paru minutach jazdy pojazd się zatrzymał. Drzwi od auta otworzyły się, ktoś wyciągnął nas brutalnie i zaczął prowadzić. Usłyszeliśmy otwieranie się bramy, a po chwili liczne głosy. Byłem tak oszołomiony całą sytuacją, ze nie usłyszałem niczego konkretnego. Oderwałem się na tyle od rzeczywistości, że nawet nie wiedziałem kiedy, zdjęto mi worek z głowy i wraz z moimi przyjaciółmi wsadzono do celi.
                Było tu brudno, ciemno, a trzy łóżka, wydawały się być skupiskiem przegniłych desek oraz starej, zapleśniałej pościeli. W kącie zlokalizowałem wiadro. Jedynym wyjściem stąd, poza malutkim, zakratowanym okienkiem, przez które nie przecisnęłoby się dziecko, były stalowe, solidne drzwi z judaszem, które aktualnie były zamknięte. Za oknem nie widać było też nic konkretnego, tylko piętro jakiegoś budynku obok. Poza tym robiło się ciemno i nawet tego nie było widać do końca.
- Skąd wiedzieli? – zapytał w końcu na głos Pablord. Byłem pewien, że podobnie jak ja i on, te same pytanie zadawała sobie reszta.
- Może skojarzyli fakty? Patrol, który nie wrócił, a następnie został znaleziony martwy, a potem miejsce, w którym ostatnio nam się udało. Innego wyjścia nie widzę, chyba, że jedno z nas jest Złomiarzem i nie chce się przyznać – rzuciła Wiktoria bez emocji.
- Dobrze, że wsadzili nas chociaż do jednej celi… - zauważył Józef.
- Zajebiście – podsumowała krótko Miczi.
                Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem zebrać w sobie słów. Podejmowałem dobre decyzje oraz złe decyzje, ale ta była fatalna. Zamiast skupić się na celu, chciałem pójść na łatwiznę i zaryzykować. Teraz nie wiedziałem co robić. Michael, podobnie jak ja, siedział w ciszy, wpatrując się przed siebie i słuchając.
- Mamy jakieś realne szanse ucieczki? – próbowała dalej Wiktoria.
                Pablord podszedł do drzwi próbując je otworzyć, ale jedyne co mu odpowiedziało to szczęk metalu, a następnie wiązka przekleństw strażnika pod drzwiami.
- Nie zapowiada się.
- Więc mamy czekać, aż nas pozabijają? Albo aż zgnijemy tu z głodu? – brnęła dalej.
- Jeżeli masz jakiś plan, to podziel się z nami – powiedziała Miczi.
- Niestety nie mam. Ale na pewno uda się nam coś wymyślić. Uciekaliśmy z gorszych miejsc – powiedziała.
                Westchnąłem cicho. Zastanawiałem się, co właściwie poszło nie tak. Zasadzka była z góry przygotowana. Czyżby, gdy dzisiaj rano zaatakowała nas grupa Złomiarzy, to jeden z nich czekał w krzakach i pobiegł przekazać wieści, ze przyszliśmy? W wersje zakładającą, ze ktoś z moich ludzi jest zdrajcą nie wierzyłem. Po prostu nie trzymała się kupy.
- Pozostaje nam czekać – przemówiłem cicho – Ta kobieta na pewno nie zostawi nas w spokoju. Ona chce wiedzieć wszystko, a dokładniej wszystko co wiemy.
- Może zaatakujemy strażników, którzy wejdą tu, aby nas wyprowadzić, czy coś? Przecież na pewno, ktoś tu w końcu wejdzie – planowała dalej Wiktoria.
- Wyśpijcie się teraz. Musimy być gotowi na wszystko – postanowiłem na głos, układając się przy jednej z ścian. Wszyscy byli równie zmęczeni jak ja, dlatego rozmowy szybko ucichły i chociaż nie było jeszcze późno, to chwilę później dało się usłyszeć miarowe oddychanie i pochrapywanie. Ja leżałem jeszcze przez dłuższy moment i zastanawiałem się poważnie nad tym co mogę teraz zrobić. Musiałem grać, tak jak zagra mi Wanda. Nie mogłem pozwolić na to, żeby męczyła moich ludzi, albo ich zabijała. Ona potrzebowała informacji, ale z drugiej strony nie mogłem ich jej wyjawić. Mieliśmy wielkie plany, a ona była naszym wrogiem. Czy była szansa, że uwierzy w zmyślone na poczekaniu historie? Owszem. Byłem jednak pewny, że będzie chciała dowodów i wciąż nie miałem pewności, pomimo tego, że mogła nam obiecać, że nic nam nie zrobi.
                Ledwo przysnąłem, gdy drzwi celi się otworzyły. Obudzony nagle zerwałem się do pozycji siedzącej. Do środka weszło trzech, sporych mężczyzn.
- Który z was to Michael? – zapytał jeden  z nich. Chociaż już chciałem protestować nie zdążyłem. Michael zgłosił się sam i po chwili bez dodatkowych wytłumaczeń zniknął za drzwiami razem z bandytami.
- Gdzie go zabrali? – zapytała Miczi, zdezorientowanym głosem.
- Pewnie na jakieś przesłuchanie – zauważył Pablord.
- Czyli będzie brała każdego z nas – zauważyłem.
- Jak to? – zapytała Wiktoria.
- Jakby chciał się czegoś dowiedzieć od razu, to wzięłaby mnie, albo was – wskazałem na nią i Pablorda – Zna nas i wie, że nie jesteśmy tylko mieszkańcami Ostoi, ale także jej ważnymi członkami. Ona po prostu jest kolejną chorą szmatą, która stoi na naszej drodze i będzie się nami bawiła – w moim głosie można było usłyszeć rozgoryczenie, ale nie zamierzałem go ukrywać – Idźcie spać. Martwieniem się nic nie zmienimy, a będziemy potrzebować siły.
- Nie powinniśmy ustalić jakiejś wspólnej wersji? – zaproponował Pablord.
- Wspólnej wersji  tego, dlaczego tu jesteśmy? – zapytałem.
                Potwierdził skinieniem głowy.
- Możemy, chociaż myślę, że w tym przypadku to nic nie zmieni. Żeby było jasne, nie chcę żeby wam się coś działo. Jeżeli ceną za to jest zniszczenie Ostoi, Inowrocławia i planów związanymi z tymi miejscami, jestem gotów zapłacić – powiedziałem, a wszyscy spojrzeli na mnie. Słowa na pewno wywarły na nich wrażenie, zarówno pozytywne jak i negatywne, ale chciałem żeby wiedzieli, że zależy mi na nich bardziej niż na bezpiecznym miejscu. Bo taka była prawda. Moje przemówienie nieco zagęściło atmosferę i nikt się już nie odzywał.
                Pół godziny potem, gdy na dworze zrobiło się jeszcze ciemniej, drzwi od celi znów się otworzyły i strażnicy wrzucili do środka Michaela. Zerwaliśmy się wszyscy, żeby zobaczyć w jakim jest stanie, gdy strażnicy podeszli i pociągnęli Wiktorię. Tym razem, w przeciwieństwie do sytuacji z Michaelem, Miczi próbowała zareagować, ale jedyne co osiągnęła to mało delikatne odepchnięcie w stronę ściany. Chociaż jedynym solidnym źródłem światła teraz, była szpara pomiędzy drzwiami, a podłogą, słyszeliśmy, że z Michaelem nie jest najlepiej. Oddychał ciężko, po dotknięciu jego twarzy można było wywnioskować, że ma złamany nos, a fakt, że tak długo się podnosił, nie poprawiał atmosfery.
- Stary… hej, hej! Połóż się. Słyszysz nas? – zapytałem, pomagając z Pablordem mu wstać.
- Cholera… - zastękał.
Położyliśmy go najdelikatniej jak potrafiliśmy na jednym z łóżek i podaliśmy jedyną butelkę wody, jaką dostaliśmy dzisiaj na całą grupę.
- O co cię pytali? – zapytałem.
- O wszystko… Nie powiedziałem im nic, to mi dali spokój. Ale wezmą każdego. Ta  czerwona suka… - zaczął i stęknął.
- Dobra nic już nie mów. Wiemy na co się szykować. Odpoczywaj – przerwałem mu i usiadłem pod ścianą. Chociaż wiedzieliśmy, co nas czeka to oczekiwanie na to było najgorsze. Nie wiedzieliśmy, kiedy wróci Wiktoria, w jakim stanie i kto będzie następny. Czemu Wanda nie chciała zaprosić najpierw mnie? Czy to był jej plan. Musiała zauważyć jak bardzo zależy mi na moich ludziach. Chciała żebym widział, jak każde z nich wraca skatowane z przesłuchań, żeby na koniec wziąć wrak mnie samego i bez problemu zdobyć potrzebne informacje. Co było najgorsze – to miało jej się udać.
                Gdy tylko wróciła Wiktoria i zobaczyłem, że została obcięta na łyso i mocno pobita, krew we mnie zagotowała z bezsilności. Chciałem wepchnąć się do strażników, kazać im zaprowadzić mnie do niej, ale oni ignorowali mnie całkowicie. Nie działały obelgi i moje zachowanie. Co gorsza wiedziałem, że gdy oni zobaczyli mnie w tym stanie, to ich przywódczyni będzie zachwycona, że tak szybko udało jej się wyprowadzić mnie z równowagi.
                Tak mijały kolejne minuty. Do naszej celi, co około trzydzieści minut wracali strażnicy, żeby wrzucić wymęczone osoby i wziąć kolejne. Po Wiktorii przyszła kolej na Miczi, a następnie na Józefa. Gdy w końcu wzięli Pablroda, siedziałem tylko oddychając ciężko. Miałem ochotę zdobyć jakąkolwiek broń i po prostu zabić każdego, kto stanie na mojej drodze. Co prawda Wanda nie torturowała nikogo tak, żeby ten nie mógł funkcjonować. Po prostu sprawiała krótkotrwały ból, żeby zniszczyć psychicznie mnie i moich ludzi. Musiałem dobrze rozegrać to wszystko, gdy przyjdzie moja kolej.
                Strażnicy w końcu przynieśli też Pablorda. Chciałem pomóc mu wstać, ale nim się obejrzałem złapali mnie za ręce i wyprowadzili. Szliśmy tak korytarzem, a potem następnym. W końcu stanęli przed jednymi z drzwi i zapukali. Usłyszałem kobiece „wejść” po czym weszli ze mną do środka. Ciarki przeszły mnie po ciele, gdy zobaczyłem, że pomieszczenie składa się jedynie z krzesła i stołu, na którym leżały różne narzędzia do zadawania bólu. Były tam noże, obcęgi, młotki, oraz mnóstwo takich, które widziałem jedynie w filmach.
- Zostawcie nas samych. Tym zajmę się osobiście – powiedziała Wanda. Była ubrana w skórzaną kamizelkę, oraz dżinsy. Rude włosy miała spięte w kok. Strażnicy przywiązali mnie do krzesła i opuścili pokój.
- Nie martw się. Zrobimy to szybko – powiedziała klękając przede mną i uśmiechając się. Teraz mogłem się jej przyjrzeć w końcu z bliska, w pełnym świetle. Chociaż była starsza ode mnie, to wyglądała całkiem nieźle. Była zadbana, miała ładne rysy twarzy z wysuniętym delikatnie podbródkiem i wyraźnymi kościami policzkowymi. W brązowych oczach dostrzegałem coś dziwnego.
- Czego ode mnie chcesz? – zapytałem.
                Wanda wstała i podeszła do stołu. Chwyciła jeden z długich noży i wróciła do pozycji klęczącej.
- Zdenerwowałeś mnie. Denerwowałeś mnie od momentu, w którym się spotkaliśmy po raz pierwszy, w lesie, ponad miesiąc temu. Teraz pomimo ostrzeżeń przychodzisz tutaj praktycznie sam – mówiąc to przejechała mi ręką po udzie. Poczułem fale gorąca – Jaki był twój pomysł? Myślałeś, że wejdziesz tutaj i w szóstkę odbijesz tę kobietę z Płońska?
- Nie rozumiem do czego… - zacząłem, ale ona przerwała mi przykładając palec do ust . Dalej jeździła z uczuciem ręką po moim udzie.
- Wytłumacz mi po co tu przyjechałeś. Jeżeli chciałbyś walczyć, to wziąłbyś więcej osób. Nie wiem ile dokładnie macie ludzi, ale jestem pewna, że więcej od nas. Dlaczego przyjechałeś tu, w takim składzie. Na co liczyłeś?
- Chciałem porozmawiać – odpowiedziałem.
- Rozmawiamy – stwierdziła, przejeżdżając ręką nieco wyżej.
- Chcę pokojowo rozwiązać ten konflikt. Chciałem uniknąć rozlewu krwi, zbliża się do nas coś znacznie większego… - kontynuowałem.
                Zastanawiałem się czy ona w ogóle mnie słuchała. Wydawała się bawić mną, jak jakąś zabawką. Teraz przybliżyła się do jednej z moich związanych rąk i odpięła jeden z guzików w kamizelce. Złapała mnie za rękę i przejechała po swojej klatce piersiowej. Poczułem wyraźny kształt, który przebijał się nawet przez skórzaną kamizelkę.
- Widzę, że tobie też się podoba ta rozmowa – powiedziała przyciskając wypuklenie w okolicach mojego krocza – Jestem ciekawa co sobie by pomyślała ta twoja suczka, jakby zobaczyła jak bardzo ci się podoba rozmowa ze mną – zaśmiała się.
- Wydaj nam Feline i wypuść nas. Odjedziemy, a ty będziesz mogła przygotować swoich ludzi, na to, co nadchodzi.
W jej oczach pojawiło się przez chwilę zastanowienie. Wstała i usiadła mi na kolanach, tak, że jej dekolt znajdował się tuż przed moją twarzą.
- O jakim niebezpieczeństwie mówisz? – zapytała.
- O takim, znacznie gorszym, od tej naszej śmiesznej wojny. Pamiętasz, jak pytałaś mnie dzisiaj, gdy się spotkaliśmy o używanie fragmentów skóry zombie jak kamuflażu? To dopiero początek – tłumaczyłem jej, mając nadzieję, że zwrócę jej uwagę.
- Dobrze wiem, że to wasi ludzie. Nie oszukasz mnie cwaniaczku – powiedziała z nutką niepewności w głosie.
- To nie są ludzie z Torunia. Jest ich dużo, ale nie wiem o nich prawie nic. Obserwują nas i tylko czekają żeby zaatakować. Nie oni jednak są najgorsi. O nie. Z wschodu nadchodzi największe stado zombie jakie widziałem. Podobno liczy parę tysięcy sztuk – powiedziałem jej szczerze, licząc, że doceni moje zaufanie.
                Wstała, poprawiając ubrania i odpalając papierosa, wyjętego z kieszeni. Wiedziałem, że zaciekawiłem ją.
- Kłamiesz – spróbowała, chociaż powiedziała to tak niepewnie i cicho, że sama nie mogła w to uwierzyć.
- Nie. I ty dobrze o tym wiesz. Wypuść nas i przygotuj swoich ludzi. Nie chcemy z wami walczyć. Powinniśmy teraz być jednością. Mało kto widzi, że w tym świecie… że ten świat jest jaki jest przez zombie. Zakopmy topór wojenny. Zrób to dla swoich ludzi! – mówiłem powoli, ale wyraźnie, żeby mogła w pełni zrozumieć, o co mi chodzi.
- Powiedziałeś mi to. Mogłabym cię teraz zabić, a następnie zabić twoich przyjaciół – zastanawiała się na głos.
- Jeżeli to zrobisz Dziara nie zostawi cię w spokoju. On nie jest takim człowiekiem jak ja. Gdyby to on tu siedział, to by pluł ci w twarz i wyzywał. Ja przychodzę z propozycją. Z szansą – powiedziałem.
- Nie wypuszczę was – powiedziała jakby sama do siebie – Nie wypuszczę. Na pewno nie na wolność. Dostaniecie swoją szansę jutro na arenie. Co z nią zrobicie, to zależy tylko od was – mówiąc to podeszła do drzwi i zapukała – Mimo to doceniam gest. Dlatego ja również daje ci szansę. Przygotuj swoich ludzi na jutro. Zawalczycie o swoją wolność. A teraz znikaj.
                Strażnicy odwiązali mnie, a ja poczułem się naprawdę dziwnie, gdy tylko opuściłem pokój. Chociaż miałem ochotę zabić tę kobietę, to udało mi się rozwiązać kłopot w inny sposób. Tak jak prosił mnie o to Józef. Co prawda nie byliśmy wolni, ale dostaliśmy szansę. Nie miałem pojęcia co się jutro stanie na arenie, ale wiedziałem, że jeżeli choć odrobinę mi się poszczęści to będę mógł uciec razem z moimi ludźmi. Gdy wróciłem do celi opowiedziałem pozostałym co udało mi się ustalić. Chociaż nie byli zadowoleni, to słyszałem w ich głosach siłę. Wiedzieli, że mamy okazję, której nie możemy zmarnować. Gdy tylko skończyłem opowiadać, wszyscy położyli się spać.
                Gdy obudziłem się następnego dnia, byłem cały obolały od spania na ziemi. Mimo tego przeciągnąłem się i zauważyłem, że za oknem widać było słońce. Był środek dnia. Właściwie nikt już nie spał. Wszyscy zajadali przyniesione śniadanie. Nie było to nic specjalnego, bo tylko po puszce fasoli i jednym baniaku wody na spółę, ale wystarczyło, żeby zebrać nieco sił. Nikt nie był na tyle pobity, żeby mieć problemy z chodzeniem.
- Czyli będziemy walczyć na arenie? – zaczął dyskusję Pablord.
- Prawdopodobnie – odpowiedziałem.
- Z kim? Z nimi? Dostaniemy jakąś broń, czy coś?
- Stary, nie wiem. Będziemy musieli sobie jakoś poradzić.
- A co z Feline? Też tam będzie – zapytała Wiktoria. Bez włosów wyglądała naprawdę dziwnie, ale dałem radę się przyzwyczaić.
- Podobno tak. Wydaję mi się, że ta cała Wanda boi się fali trupów. Przynajmniej da nam spokój na jakiś czas, jeżeli tylko uda nam się uciec – powiedziałem.
                Dyskusje trwały jeszcze trochę. Jakiś czas później do naszej celi przyszli strażnicy, którzy przynieśli nam zastępcze ubrania, bo nasze były już w naprawdę opłakanym stanie. Przebraliśmy się, a strażnik rzucił tylko na odchodne:
- Przygotujcie się, bo jak nastanie wieczór to wychodzicie – zapowiedział i wyszedł.
Mogliśmy się domyślać, co nas spotka na arenie. Właściwie jedyne co teraz mogło nas uratować to prawdomówność  Wandy, bo wiedziała już czego się spodziewać i właściwie mogła nas po prostu zabić. Miałem nadzieję, że moja wizja, którą przedstawiłem jej przy naszym ostatnim spotkaniu, skutecznie ją odstraszyła, ale nigdy nie mogłem mieć pewności.
                Wieczór nastał bardzo szybko. Do naszej celi weszło czterech strażników, którzy kazali nam powoli wstać, po czym zaczęli nas związywać, za plecami. O ile dwóch ludzi Wandy kojarzyłem z wczoraj, to dwaj nowi wydawali się być nieco inni. Jeden związując mnie, nawet nie szarpał, tylko spokojnie przełożył mi ręce i zawiązał je sznurem. Był nieco grubszy od swoich przyjaciół i gdyby nie fakt, że byłem wrogiem Złomiarzy, to pomyślałbym, że robi to z troską. Gdy cała nasza szóstka została związana, zostaliśmy poprowadzeni korytarzami, na których mijaliśmy przeróżne osoby, wykrzykujące do nas różne rzeczy. Szedłem jednak pewny siebie. Wiedziałem, że cokolwiek stanie mi na drodze, postaram się pokonać to jak najlepiej.
                Zeszliśmy w końcu po raz ostatnie ze schodów i zobaczyliśmy, że znajdujemy się w szatniach stadionu, czyli areny, o której mówiła nam Wanda. Strażnicy zatrzymali się tuż przed dużym wejściem na murawę i zaczęli nas rozcinać. Odetchnąłem z ulgą, że chociaż pozwolą nam używać w pełni naszych rąk.
- Wyjdziecie tam. Wasza przyjaciółka jest na środku areny – usłyszeliśmy nagle głos za plecami. To była Wanda. Ubrana tak samo jak wczoraj podeszła i rzuciła nam pogardliwe spojrzenia – Mam nadzieję, że zapewnicie nam rozrywkę. Większość moich ludzi będzie to oglądać – powiedziała z uśmiechem – powodzenia.
Po chwili zniknęła na schodach prowadzących na trybuny. Przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Dlaczego zwołała tutaj większość swoich ludzi? Czy planowała coś aż tak wielkiego? Strażnicy sprawdzili ostatni raz, czy nie mamy żadnych broni, po czym otworzyli szeroko drzwi. Usłyszeliśmy krzyki i jęki, ale jeszcze nic nie widzieliśmy. Nagle poczułem, ze ktoś wpycha mi w rękę jakiś przedmiot. Bez problemu zidentyfikowałem, że to był nóż. Schowałem go szybko do rękawa mojego ubrania, po czym chciałem się odwrócić żeby spojrzeć w twarz osobie, która chciała mi pomóc, ale ta już zaczęła się wycofywać. Był to gruby strażnik z góry. Nie miałem pojęcia czym sobie na to zasłużyłem, ale poczułem się pewniej.
                Weszliśmy na murawę i przywitały nas okrzyki oraz pusta, ale zadbana murawa z klatką stojącą w centrum boiska, tam gdzie zaczyna się mecz piłkarski. Z daleka zauważyłem, ze w środku jest jakaś kobieta, która rozglądała się jakby nie wiedziała co się wokół niej dzieje. Drzwi za nami się zamknęły. Czy to był żart? Z początku nie ruszałem się, ale gdy zobaczyłem, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby uratować  Feline ruszyłem do przodu. Trybuny były przeznaczone na tłumy, a Złomiarzy nie było aż tyle, więc zajęli najniższe rzędy, które były odgrodzone od nas jedynie szybami. Namierzyłem Wandę, nieco wyżej, z grupką ludzi, obserwujących wszystko z góry. Zastanawiałem się, co będzie teraz się działo? Czy ci ludzie zza szyb na nas wybiegną i zaczną nas atakować?
                Cała reszta, pobiegła za mną, również nie rozumiejąc tego, co się tu dzieje. Pablord biegł ramię w ramię ze mną.
- Wiesz… o co… tu chodzi? – zapytał, łapiąc oddech podczas biegu.
- Może jednak zrozumiała, że nie ma sensu… prowadzić wojny z Dziarą i po prostu… chciała żebyśmy… narobili w gacie – wytłumaczyłem Pablordowi. Z każdym krokiem byliśmy bliżej klatki, aż w końcu dobiegliśmy. Teraz dobrze widziałem dziewczynę, która była w środku. Chociaż nieco poobijana i zmarnowana wydawała się być ładna. Miała naprawdę niesamowite oczy, o których słyszałem już od Olafa. Musiałem jednak się upewnić.
- Ty jesteś Feline? – zapytałem.
- Kim jesteście? Dlaczego przyszliście do tej pułapki? – mówiła cicho, jakby nie widziała sensu w tym co robi.
- Jesteśmy tutaj, żeby cię uratować. Płońsk cię potrzebuje – wytłumaczyłem.
- Nie wyjdziemy z tego żywi – zaczęła powtarzać, ale już jej nie słuchałem. Zacząłem mocować się z zamkiem od klatki, który nie wyglądał na specjalnie wytrzymały. Wyjąłem nóż z rękawa i wsadziłem ostrze w dziurę. Ci najbliżsi Złomiarzy, gdy zauważyli, że mam broń, zaczęli buczeć. W naszą stronę zaczęły nawet lecieć kamienie, ale byliśmy w samym środku i nikt nie dorzucał nawet blisko nas. W końcu zamek puścił, a ja otworzyłem drzwi. Feline opuściła szybko klatkę i przeszła się kawałek drętwo przed siebie.
- Możesz iść? – zapytał Pablord.
- Jasne… - odpowiedziała, gdy usłyszeliśmy trąbę. Dźwięk przeszył cały stadion, a wydobywał się znad naszych głów. Arena musiała być specjalnie przygotowana do takich atrakcji, skoro oprócz oświetlenia działały również syreny i głośniki. Gdy tylko dźwięk zaczął grać, wiedziałem, że zaraz stanie się coś złego. Nie myliłem się. Dwa boczne wejścia otworzyły się nagle i widziałem, że coś przez nie wchodzi na arenę. Nie potrzebowałem żadnego urządzenia, żeby zobaczyć, że to zombie. Złomiarze zaczęli klaskać i wiwatować, a ja poczułem, ze nogi się pode mną uginają.
                Po chwili w naszą stronę zaczęły iść trupy. Było ich parędziesiąt, a naszą jedyną bronią był nóż, który miałem. Zacząłem się szybko zastanawiać, co możemy zrobić. Pomiędzy wyjściem, a nami, z obu stron, znajdowało się teraz całe mnóstwo zombie. Przedzieranie się przez nie mogło się skończyć tylko jednym – śmiercią.
- Chodźcie za mną! – krzyknąłem i zacząłem biec w stronę, gdzie na normalnych boiskach były bramki – Spróbujemy je wykiwać, albo wejdziemy na trybuny!
- Złomiarze nas nie wpuszczą! – odpowiedziała krzykiem Wiktoria.
Wspomniani przez nią ludzie wiwatowali i skandowali głośno „Zombie! Zombie! Zombie!” na całe gardła, tworząc dziwny podkład muzyczny do całej sytuacji. Co jakiś czas słychać też było hasła typu „Jebać Toruń!”, „Dziara to kurwiarz” lub coś podobnego, ale kompletnie je teraz ignorowaliśmy. Dobiegliśmy do szklanej ściany i już chcieliśmy się przez nią przebijać, kiedy zobaczyliśmy, że za nią pojawiają się Złomiarze z brońmi.
- Nawet o tym nie myślcie! – krzyknął jeden z nich. Zatrzymaliśmy się. Zombie, które wychodziły naszą drogą ucieczki zaczęły skupiać się na środku i powoli pełzać w naszą stronę. Co mnie jednak zdziwiło to to, że niektóre zignorowały łatwą zdobycz jaką byliśmy i zaczęły pełzać w stronę widowni.
                Serce biło mi jak szalone. Wydawało mi się, że z każdym kolejnym uderzeniem, były one coraz bliżej. Otaczały nas w taki sposób, że ten narożnik, zaczynał być ślepą uliczką. Wiwatowanie było coraz głośniejsze, ale nagle usłyszałem też coś, czego się nie spodziewałem. Krzyki przerażenia dochodzące z trybun. Rozejrzałem się i zobaczyłem coś, co przeraziło również i mnie.
                Parę zombie zaczęło wspinać się z niemałą wprawą i przeskakiwać przez szklane ściany prosto w grupy prawie bezbronnych Złomiarzy. Wtedy zaczęło docierać do mnie to, co się dzieje. Obejrzałem się do tyłu, żeby zobaczyć, czy dwójka, która nie pozwoliła nam przeskoczyć dalej tu jest, ale zobaczyłem tylko jak jeden z trupów sprawnie przecina tętnice szyjną jednego z Złomiarzy, a dwa kolejne zaczynają dźgać drugiego z nich. Szyba wkrótce była cała czerwona. To byli Zszyci. Nie miałem pojęcia jak się tu dostali, ale byłem świadkiem tego jak mordują Złomiarzy po kolei. Chociaż prawdziwe zombie były coraz bliżej, to spojrzałem w górę żeby zobaczyć jak radzi sobie Wanda. Z radością w sercu zauważyłem jak ucieka trybunami w stronę wyjścia. Nie takiej masakry się dzisiaj spodziewała. Pomimo tego, że cieszyłem się z pogromu Złomiarzy, to wciąż miałem spory problem na głowie, a były nimi zombie, które były już naprawdę blisko. Wyciągnąłem nóż i zebrałem swoich ludzi za moimi plecami gotów ich bronić. Po tym jak Zszyci wyszli z tłumu zombie, nie zostało ich aż tak dużo. Przy odrobinie szczęścia sobie poradzę – mówiłem do siebie w myślach.
                Pierwsze z nich były już paręnaście metrów ode mnie, kiedy zobaczyłem jednego z Zszytych podbiegającego w moją stronę. Gotowy do walki chwyciłem mocniej nóż. On jednak nie miał w ręce noża, a jakieś zawiniątko. Zastanawiałem się czy nie biegnie po prostu do któregoś ze swoich, ale ten zatrzymał się przede mną.
- Odsuń się – warknąłem.
Ten zatrzymał się i zamachnął workiem, który niósł. Rzucił mi go pod stopy.
- Jeżeli chcesz przeżyć ze swoimi znajomymi to lepiej to załóż – poradził Zszyty, po czym odbiegł. Nie wiedziałem jak zareagować, jednak chwyciłem worek i wycofałem się z resztą jeszcze kawałek do tyłu, tak, że dotykałem plecami ściany. Nagle usłyszałem strzały. Na boisko wbiegło paru uzbrojonych ludzi i zaczęli strzelać. Chaos narastał i narastał.
- CO ROBIMY? – krzyknęła Wiktoria.
Uklęknąłem i rozsznurowałem worek. Sam fakt, że Zszyci nas nie atakowali był dziwny, ale to co zobaczyłem w środku było gorsze.
                Wyjąłem jego zawartość i poczułem jak żołądek podchodzi mi do gardła. To były maski wykonane z przegniłej skóry. Gdy moi towarzysze zauważyli, co im podaje nie komentowali. To była nasza jedyna szansa na ucieczkę. Włożyłem śmierdzący kamuflaż i dla testu podszedłem do jednego z trupów z nożem w ręce. Ten jednak się mną nie interesował i zaczął pełzać w stronę strzelających Złomiarzy.
- Wszyscy za mną! – huknąłem i zacząłem biec wzdłuż stadionu w stronę szatni. Wszystko szło idealnie. Zombie nami się nie interesowały, Złomiarze byli zbyt zajęci, a Zszyci znajdowali zajęcie dla naszych wrogów. Nie rozumiałem dlaczego i wiedziałem, że będę musiał się dowiedzieć. Byliśmy jednak coraz bliżej wyjścia, kiedy jeden ze strzałów z karabinu świsnął niebezpiecznie blisko mojej głowy. Dziękując siłom, które mnie uchroniły przed dostaniem uśmiechnąłem się pod nosem, ale mój uśmiech szybko zamienił się w proch w moich ustach.

                Wszystko działo się tak szybko. Moja grupa oraz Feline biegli dalej, ale ja zatrzymałem się. Gdy Pablord odwrócił się żeby mi pomóc machnąłem ręką żeby nie przestawał biec. Posłuchał mnie. Ja zatrzymałem się tylko na chwilę, bo wiedziałem, że nic już z tym nie zrobię. Wizja tego jak Miczi upadła z małą dziurą w głowie i bez ducha nie dawała mi jednak spokoju. Nie pamiętałem jak udało mi się wstać i dogonić resztę, ale jedno wiedziałem. Nie udało mi się wszystkich uchronić przed śmiercią, chociaż miałem na to szansę.