poniedziałek, 24 lutego 2014

Rozdział 8: Podróż na wschód

Czas na rozdział pełen akcji :D Jeżeli miałbym go oceniać to jest to jeden z moich ulubionych (chociaż jest jeszcze parę lepszych). Jak zwykle zapraszam do KOMENTOWANIA i wysyłania bloga znajomym.

-----------------------------------------------------------------

Rozdział 8: Podróż na wschód

               
                Obudził mnie wstrząs samochodu. Prawdopodobnie przejechaliśmy trupa. Kamil siedział oparty wygodnie o fotel i kierował, Dalion obok niego spoglądając to na mapę trzymaną w rękach to na drogę, oraz Miczi patrząca w milczeniu na to, co jest za oknem. Z tego co orientowałem się dojeżdżaliśmy powoli do Grabówki, niedużego miasteczka w połowie drogi do Królowego Mostu. Moja drzemka nie mogła trwać dłużej niż piętnaście minut, więc próbowałem ponownie zamknąć oczy i zasnąć.
Poprawiając się i zmieniając pozycje usłyszałem podniecony głos Daliona :
— Ktoś tam stoi! Patrzcie tam! Widzicie? Przy aucie przed nami!
Zerwałem się i wychyliłem tak, żeby spojrzeć na szybę dającą pole widzenia kierowcy. Rzeczywiście zbliżaliśmy się z każdą sekundą do oświetlonego pojazdu przy którym stało parę osób. Przez chwilę serce zabiło mi szybciej, wydawało mi się, że to jeden z furgonów z moimi przyjaciółmi.  Po chwili zdałem sobie sprawę, że jednak nie byli to oni. Ludzie stojący przed nami machali na znak, żebyśmy się zatrzymali. Kamil widocznie zaczął zwalniać, gdy odezwała się do tej pory milcząca Miczi :
— Nie.
Najwidoczniej musiała zarobić w ostatnich dniach u naszego kierowcy duży szacunek bo ten bez pytania przyspieszył i minęliśmy rozbitków jadąc dalej. Ja też nie zadawałem pytań, byłem w tym dzikim świecie dopiero przez dwa dni, a już straciłem całkowicie zaufanie do większości ludzi.  Przez chwilę zastanawiałem się co takiego musiała przejść grupa, którą minęliśmy. Naszło mnie na przemyślenia, ale nie było specjalnie na to czasu. 
Widziałem już pierwsze budynki Grabówki, małe domki. Niestety, albo na szczęście nie było widać tutaj oznak ocalałych. Miasto otaczał całun ciemności. Z kolei widać było, że i tutaj ludzie starali się uciekać czym prędzej – auta porozbijane o płoty albo o siebie same, zwłoki bez wnętrzności leżące na brudnych popękanych ulicach były teraz dosyć częstym widokiem. Ktoś uciekał z takim przejęciem, że przejeżdżając przez płot i wyłamując słup linii energetycznych wjechał do rowu gdzie auto leżało do teraz. Dosyć drastyczne były zwłoki młodej kobiety, które były przytrzaśnięte  między wrakami dwóch samochodów.
Nasz kierowca zdecydował, że powinniśmy przejechać miasteczko obrzeżami, zawsze wydawało się to bezpieczniejsze, niż przejechanie środkiem, gdzie ktoś dalej mógł się chować, żeby nas zaatakować. Zgodziliśmy się z nim i obserwowaliśmy jak skręca na bardziej polną drogę, która z tego co pamiętam okrążała miasto, skręcała w las i wychodziła kawałek na północ, skąd łatwo było wrócić na szlak prowadzący do Królowego Mostu.
Nasze auto podskakiwało niebezpiecznie na kocich łbach, które pokrywały polną dróżkę. Bałem się, że tego typu jazda w końcu skończy się kolejną awarią co byłoby fatalne, szczególnie biorąc pod uwagę to, że niecałe dwa kilometry stąd znajdywała się inna grupa ocalałych. Zagłębiając się w ścieżkę przejeżdżaliśmy w pobliżu opuszczonych domków jednorodzinnych i typowych dla tego rodzaju mieścin, sklepów spożywczych oraz niedużych barów. Z daleka widzieliśmy znajdujący się nieopodal zbiornik wodny, którego tafla odbijała blask księżyca. Przypomniałem sobie ile razy jeździłem tą drogą z Kiciusiem i Marcinem. To było smutne, że prawdopodobnie już nigdy nie będziemy tędy jechać w takich samych nastrojach wakacyjnych, jak kiedyś.
Teraz Cinek był moim wrogiem a życie Erniego wisiało na włosku, w końcu był zakładnikiem. Nagle poczułem, że nasz pojazd zaczyna hamować. Byłem pewien, że poszło nam kolejne koło, jednak tym razem było to coś znacznie gorszego. Przed nami droga była całkowicie zablokowana konarem drzewa. Nie wiem czy ktoś je ściął, szczerze powiedziawszy, mi przypominało to stare motywy z filmów, kiedy to bandyci blokowali w ten sposób przejazd a następnie wyskakiwali z zarośli i rabowali jadące osoby. Tutaj jednak nie było żadnych zbirów. Przy konarze znajdowało się wiele zombie :
— Co robimy? – zapytałem, kiedy całkowicie się zatrzymaliśmy, około dziesięć metrów od leżącego drzewa.
— Wydaję mi się, że powinniśmy wyjść i na piechotę przejść się do centrum tego miasta, może tam droga będzie przejezdna. Wtedy wycofamy auto i po prostu tamtędy pojedziemy. Jak już nie będzie innej opcji, chyba będziemy zmuszeni do oczyszczenia szwendaczy przed nami i ręcznego przepchania kłody – wypowiedziała się konkretnie Miczi.
— Co powiecie na to, żebym ruszył z Dalionem do miasta, a ty zostaniesz tu z Kamilem i popilnujecie auta? – spytałem.
— W sumie niezły pomysł. Tylko uważajcie na siebie do cholery! —  krzyknęła żartobliwie.
Wyszedłem, z najmłodszym członkiem grupy, z auta i obserwowaliśmy, jak Miczi ściąga wiatrówkę z pleców a Kamil wyjmuje pistolet z kabury i zaczęliśmy powoli poruszać się w stronę centrum miasta. Byliśmy całkiem dobrze uzbrojeni, jak na taki cichy zwiad, ja miałem wciąż pistolet z dwoma nabojami w razie gdybyśmy byli w naprawdę sporych tarapatach, nóż zabrany z domu i toporek, który pożyczyłem od Kamila.
 Dalion miał przy sobie także topór, ale z tego co widziałem, jak na swój wiek, naprawdę dobrze sobie radził w posługiwaniu się tą bronią. Światło księżyca dawało nam na tyle dobry zakres widzenia, że nie musieliśmy nawet zdradzać swojej pozycji latarkami.  Czekało nas około trzech kilometrów do przejścia, miasteczko w końcu nie było duże, co najmniej dwadziścia razy mniejsze od Białegostoku. Przedzierając się przez chaszcze pobiegliśmy nie za szybko. Moje zmysły były bardzo wyostrzone i słyszałem prawie każdy krok stawiany przez nas. Wydawało mi się, że robiliśmy mnóstwo hałasu, ale nie było innego sposobu, żeby przedrzeć się przez krzaki.
Już po chwili weszliśmy na chodnik przy jednym z domków. Teraz wystarczyło tylko odnaleźć w tych uliczkach drogę główną i pójść nią w stronę Białegostoku, żeby sprawdzić czy aby na pewno jest przejezdna. Idąc gęsiego, zatopiliśmy się w kompleks domków. Wtedy zauważyliśmy pierwsze zagrożenie. Przy płocie stał trup.
Rozglądał się i węszył w poszukiwaniu pokarmu. Był wyjątkowo brzydki i jęczał jakby miał problemy z oddychaniem. Dając znak mojemu towarzyszowi podbiegłem i od razu po tym jak się odwrócił, przeszyłem na wylot ostrzem noża jego gardło. Ciepła krew polała się na mnie a zombie osunął się z cichym łoskotem na chodnik. Nie wstał już.  Na tej samej uliczce zauważyliśmy jeszcze dwa i wyeliminowaliśmy je w podobny sposób.
Skręciliśmy i według tabliczki przebywaliśmy teraz na ulicy Mokrej. Wtem usłyszeliśmy przerażający hałas, który słychać było z okolic centrum miasta. Coś jakby krzyk połączony z głuchym uderzeniem. Nie patrząc na nic przeskoczyłem przez mur na teren jednej z posiadłości i obserwowałem jak to samo robi Dalion. Tłumacząc mu po cichu, żeby szedł za mną poczułem się znowu jak na ulicy Lwowskiej. Przemierzając długość ulicy przez ogródki właścicieli zbliżałem się do źródła hałasu. Ten, który je robił musiał być naprawdę niedaleko bo słychać je było nad wyraz wyraźnie.
Nagle zobaczyłem światło latarki, które przejechało chaotycznie po mojej postaci i zamarłem. Teraz do symfonii przeróżnych, mniej i bardziej przyjemnych, dźwięków usłyszałem również ożywiony dialog prowadzony pomiędzy paroma osobami. Dało się wyróżnić przynajmniej dwa różne głosy męskie, jeden damski i jeden należący do jakiegoś dziecka. Dalion zamarł za mną z wyciągniętą siekierą a ja powoli wyciągnąłem i odbezpieczyłem pistolet. Wychylając się zza murka obserwowałem biegnących ulicą ludzi. Ku mojemu przerażeniu byli uzbrojeni w bronie do walki wręcz. Dodatkowo jeden z mężczyzn miał w ręce pistolet.
Niespodziewanie za nimi wyłonił się łańcuszek składający się z około dziesięciu umarłych. Musieliśmy stąd uciekać i ich ominąć. Wtedy jednak przeanalizowałem miejsce, do którego biegną i stwierdziłem, że jeżeli nie zmienią trasy trafią prosto na Miczi i Kamila oraz nasz wóz. Dalion też to musiał zauważyć, ponieważ szturchnął mnie znacząco pokazując, że musimy działać. Moja decyzja nie należała do najmądrzejszych, ale wstałem i krzyknąłem, podrywając do biegu młodego. Cztero-osobowa grupa odwróciła się i spojrzała na nas.
Teraz widziałem dokładnie, że składała się z dwóch mężczyzn w wieku około dwudziestu i trzydziestu pięciu lat, kobiety wyglądającej na trzydziści i dziewczynki nie mogącej mieć więcej niż dziesięć latek. Ta ostatnia tak przeraziła się na nasz widok, że aż się wywróciła. Zombie dościgały ich a my nie patrząc na to co się z nimi stało pobiegliśmy w przeciwną stronę. Miałem nadzieje, że małej się nic nie stanie a zarazem ,że prowokacja udała się i tamci zmienią trasę, żeby udać się w pościg za nami. Odgłos szybkiej dekapitacji trupów dał mi dodatkowej siły do uciekania, wiedziałem, że teraz tamci ruszą za nami.
Już na zakręcie wkraczającym w kolejną uliczkę uznałem, że jesteśmy bezpieczni, kiedy usłyszałem strzał i krzyk. Dalion biegł za mną lecz gdy się odwróciłem leżał przy murku czołgając się w moją stronę. Dostał w nogę. Przekląłem sam siebie i pomogłem mu wczołgać się za murek. Uliczka była czysta, wszystkie trupy musiały zostać ściągnięte i zabite przez  goniące nas osoby. Dalion jęczał okropnie a z rany sączyła się powoli krew. Obejrzałem ją szybko i oceniłem, że kula tylko drasnęła jego nogę, a zarazem rana była dosyć poważna.
 Musiałem myśleć szybko, nie miałem jak teraz uciec  z postrzelonym towarzyszem, szans na negocjacje też nie było. Słyszałem biegnące ku nam osoby. Musiałem spróbować uratowania sytuacji, nie mogłem zginąć po tym jak los ocalił mnie przed śmiercią w parku. Wrzasnąłem na cały głos :
— Nikt nie musi zginąć, nie szukamy kłopotów!
Usłyszałem jak kroki zwalniają. Spojrzałem na mojego towarzysza, który z wyrazem bólu na twarzy ściskał ranę postrzałową. Ludzie, którzy nas gonili naradzali się po cichu, słyszałem tylko pomruki ich słów. Kontynuowałem więc :
— Jeżeli ktokolwiek przejdzie przez ten zakręt zostanie zabity. Pozwólcie nam odejść.
Tym razem odpowiedź nadeszła natychmiastowo :
— Chcemy waszego auta. Jeżeli nam je oddacie to możecie odejść. Nie chcieliście się zatrzymać na drodze, więc teraz zobaczycie jak to jest – głos drżał, widać było, że jego właściciel był zdenerwowany i słabo wychodziło mu ukrywanie tego. Ucieszyło mnie to, widać było, że bali się nas. Kontynuując moje słowa rzekłem :
— W naszym aucie jest jeszcze sześć osób. Po usłyszeniu strzałów już prawdopodobnie są w drodze i zaraz odetną was od tyłu. Spierdalajcie stąd póki możecie – starałem się nadać mojej wypowiedzi jak najbardziej zimny ton. Dodatkowo przeładowałem pistolet, żeby jeszcze bardziej ich przestraszyć.  Po chwili usłyszałem jak dziewczynka zaczyna płakać, to samo kobieta. Jeden z mężczyzn wydawał się chcieć mnie zaatakować, ale ostatecznie nie wyszedł zza muru. Ucieszony sukcesem usłyszałem tylko niby groźne :
— Jeszcze zdobędziemy ten wóz, od razu jak dowiemy się, gdzie się znajduje.
Następnie dotarły do moich uszu oddalające się dźwięki ich kroków i płacz dziecka. Nie wierzyłem, że udało mi się ich wystraszyć. Co lepsze po wyjrzeniu za zakręt, widziałem jak grupa idzie w innym kierunku niż wcześniej. Nadal jednak bałem się, że mogą podążać w stronę auta gdzie byli Miczi i Kamil. Miałem też teraz ze sobą kogoś, kto nie mógł cicho i sprawnie się poruszać więc schylając się do Daliona powiedziałem spokojnie :
— Dalionie, wróć do auta. Nie pomożesz mi w takim stanie a jedynie możesz sprowadzić na nas więcej tego gówna – widząc przerażenie na jego twarzy, szybko dodałem – masz mój pistolet. Są w nim dwa naboje. W razie jak znowu spotkasz tych ludzi będziesz miał jak się bronić. Uspokój Miczi i powiedz, że wrócę jak tylko sprawdzę główną ulicę. Bywaj.
                Nie czekając na odpowiedź pomogłem mu wstać i zobaczyłem jak kuleje w stronę, z której przybyliśmy. Wierzyłem, że mu się uda. Musiało mu się udać. Ja z kolei w ponurym nastroju ruszyłem do centrum. Skręcając w kolejne uliczki nie spotkałem już zbyt wielu zombie. Przy samej głównej ulicy zobaczyłem dwa szwendacze obok siebie. Starając się wykorzystać element zaskoczenia ruszyłem w szarży do ataku zamachując się na nie. Nie byłem jednak jeszcze wystarczająco wprawiony bo pierwszy cios trafił martwego w bark a drugi wylądował w szyi uwalniając strumień ciemnej, brudnej krwi. Zostawiając siekierę w ciele odepchnąłem go nogą aby móc zająć się drugim. Zamachnął się na mnie lecz zrobiłem szybki unik i powtórzyłem cięcie tym razem trafiając w tył głowy i tym samym powalając wroga na zawsze. Drugi próbował niezdarnie wstać, ale szybko doskoczyłem do niego i używając ręki, która wciąż była odrobinę obolała po upadku z dachu przytrzymałem umarlaka wyciągając toperek i wbijając go z całej siły ponownie. Trafiłem w głowę i zakończyłem pojedynek.
Wyjmując bronie z ciał rozejrzałem się czy aby przypadkiem nie nadchodzą kolejne, całe szczęście było pusto. Wyszedłem powoli na główną ulicę i rozejrzałem się w prawo i w lewo. Droga była czysta! Ucieszony odwróciłem się aby wrócić tą samą trasą, którą tutaj przybiegłem. Wydawało mi się, że wracało się o wiele dłużej. Będąc już w połowie usłyszałem krzyk. Byłem tak przerażony myślą, że mogło to dochodzić z okolic auta, że zatrzymałem się jak wryty. Następnie padł strzał.
Przyspieszyłem znacznie. Przeskakiwałem mniejsze płotki i biegłem jak najszybciej byłem w stanie, aż po chwili złapałem zadyszkę. Znalazłem się na uliczce na której postrzelili Daliona. Nie dałem rady biec dalej w takim tempie więc zwolniłem odrobinę i idąc wzdłuż płotów i murków ujrzałem chaszcze. Do samochodu miałem maksymalnie sześćset metrów. Ostrożnie wyjrzałem za róg, kiedy za moimi plecami rozległ się dziwny dźwięk.
Obróciłem się i zamarłem. Przede mną czołgał się konający mężczyzna z grupy, która postrzeliła mojego towarzysza. Co gorsza zauważyłem w jego ręce pistolet. Czemu nie strzelał? Wtedy przyjrzałem się uważniej i zamarłem całkowicie. Mężczyzna czołgający się przede mną miał plamę krwi na plecach i widać było, że konał. Jednak to co trzymał w ręce przeraziło mnie jeszcze bardziej. W jego dłoni znajdywała się odcięta dłoń z pistoletem. Od razu skojarzyłem, że broń była moja. Oddałem ją Dalionowi. Co się stało? Podbiegłem i w napływie gniewu skończyłem cierpienie mężczyzny. Toporek wbił się w jego gardło i zakończył żywot wytryskiem krwi, która zabarwiła dosyć szybko chodnik. Nie zwracałem jednak uwagi na to czy się ubrudzę. Drżącą ręką wyjąłem z jego dłoni, dłoń Daliona i sprawdziłem stan magazynka. Był jeden nabój. Skojarzyłem fakty i przerażony zdałem sobie sprawę, że Miczi i Kamil mogą być w niebezpieczeństwie. Schowałem rękę z pistoletem do kieszeni i pobiegłem.
Może młody zdołał dotrzeć do samochodu? Przedzierając się jak dziki przez krzaki dotarłem w pięć minut do auta. Zobaczyłem dwójkę moich przyjaciół, ale po młodziaku nie było śladu. Bez słów pokazałem im rękę obserwując przerażenie w oczach czarnowłosej i szok na twarzy naszego kierowcy. Nie pamiętam tego co działo się później. Powiedziałem do nich coś po cichu, wsiadłem do auta i obserwowałem jak wracamy się na główną drogę. Przejechaliśmy przez Grabówkę a ja ciągle milczałem widząc odciętą dłoń leżącą na siedzeniu obok. Mogłem go odprowadzić. Wszystko to była moja wina. Dalion nie musiał oddawać życia, mogłem poświęcić się i sam ruszyć na zwiad. Mogłem nie prowokować ludzi na ulicy i liczyć, że druga grupa nie trafi na samochód. Jednak podjąłem takie a nie inne decyzje.
Byłem też potwornie zmęczony, więc jadąc zasypiałem co chwilę i się budziłem. Kiedy zobaczyłem panoramę Królowego Mostu przeżyłem kolejny szok. Wioska była nieduża i z głównej drogi można było odjechać na prawo gdzie znajdowało się parę domków i sklep lub na lewo gdzie domostw było znacznie więcej. Tam znajdywał się dom letni Kiciusia. Co najlepsze z daleka widziałem światła i obudowania. Wyglądało to na duży obóz. Odezwałem się wtedy po raz pierwszy od pół godziny :
— Zatrzymaj się. Zostawimy tu auto i przejdziemy się na piechotę.

Znałem okoliczne tereny dosyć dobrze i wiedziałem, że jeżeli rzeczywiście jest tam obóz nie ma szans, żebyśmy podjechali tam autem. Wysiedliśmy więc we trójkę chowając auto w lesie i przemierzając leśną ścieżkę ruszyliśmy na lewo. Zaczął wstawać nowy dzień.

wtorek, 18 lutego 2014

Rozdział 7: Nieoczekiwany Sojusz

W tym rozdziale pojawi się pewna ciekawa postać i Bobru będzie kombinował jak uwolnić przyjaciół. Odpalcie dobrą muzykę, zróbcie herbatkę i czytajcie :D Po przeczytaniu proszę o KOMENTARZ oraz podesłanie bloga znajomym :)

-----------------------------------------------------------------

Rozdział 7 : Nieoczekiwany Sojusz


                Był wieczór. Słowa mojego przyjaciela uderzyły we mnie, niczym rozpędzony tir. Ten potworny śmieciarz, Alex, zmusił moich przyjaciół do zrealizowania mojego planu. W końcu to ja zamierzałem zaszyć się na czas apokalipsy na działkę Kiciusia, która znajdywała się niedaleko Białegostoku, dwadzieścia kilometrów na wschód. Nic, dzisiejszego szalonego dnia, nie zdenerwowało, ani nie przeraziło mnie tak jak to, co usłyszałem przed chwilą. Dwa leżące na mnie ciała nie mogły równać się z terrorem tych słów. Dogorywający chłopak po drugiej stronie płotu, był niczym w porównaniu z tym. Moi związani przyjaciele i zdrajcy, stojący dziesięć metrów ode mnie byli naprawdę niczym. Jak wyobraziłem sobie Alexa, siedzącego w fotelu na działce z której wyniosłem najlepsze wspomnienia mojego życia, aż mną zarzuciło.
Byłem gotów wstać i wpakować w niego kulkę bez względu na to, czy mnie zastrzelą parę sekund później . Korzystając z hałasu na ulicy, gdzie furgonetki były pakowane broniami, zwaliłem z siebie trupy i powoli zacząłem się podnosić z spluwą w ręku. Jeden szybki strzał i mogłem pozbyć się mojego największego wroga. Pewny siebie podniosłem się prawie na wysokość płotu, gdy poczułem na moich plecach ciężar lufy. Z przerażenia krzyknąłbym, lecz ktoś zasłonił mi ręką usta i jedyny dźwięk jaki z siebie wydałem to zduszony okrzyk zdziwienia. Jak mogłem być taki ślepy, żeby dać się zajść od tyłu. Wiedziałem, że jeżeli wykonam zbyt gwałtowny ruch zginę, więc nie odwracając się czekałem.
W końcu gdy usłyszałem, że dwa furgony są zapakowane, a Cinek daje znak do odjazdu usłyszałem znajomy głos za plecami. Kobiecy głos :
— Nie ma mowy, żebym pozwoliła ci na taką głupotę, mój drogi Boberku – skądś znałem ten głos a fakt, że ta osoba znała moją ksywkę upewniał mnie w tym, że już kiedyś z nią rozmawiałem –A teraz bez głupich ruchów odwróć się i spokojnie spójrz mi w oczy.
Odwróciłem się. To była dziewczyna, która wraz z dwoma kompanami przemierzała ulicę w drodze do sklepu z bronią, jeden z kompanów stał teraz obok niej z pistoletem. Była szczupłą długowłosą brunetką, z pięknymi oczyma i przyjaznym wyrazem twarzy. Ubrana była w wygodne, do poruszania się, spodnie, glany oraz bluzę z kapturem. Na szyi wisiała luźno bandanka. Przez ramię miała przewieszoną wiatrówkę. Była ładna, co nie zmieniło faktu, że byłem na nią zły. Pozwoliła odjechać moim przyjaciołom. Wzrostem nie dorównywała mnie, powiedziałbym, że jest o głowę niższa. Mimo to dalej nie wiedziałem jak się nazywa więc zapytałem niepewnie :
— Znasz mnie?
— Och no tak, zapomniałam zupełnie, że nigdy mnie nie widziałeś a mój głos mógł brzmieć przez mikrofon trochę inaczej. To ja Miczi.
Z zdziwienia otworzyłem szeroko gębę. Po chwili oczywiście ją zamknąłem, ale mimo to dalej nie mogłem uwierzyć w to, kto przede mną stoi. Przytuliłem ją na znak powitania i rozpoznania. Była moją przyjaciółką poznaną w Internecie, z którą nie raz rozmawiałem i grałem.  Kiedy utonęliśmy w objęciach zrozumiałem jak przez ostatnie godziny brakowało mi czyjegoś towarzystwa.  Po uwolnieniu się z uścisku zaczęła pewnym głosem :
— Przepraszam, że tak zaszliśmy cię od tyłu, ale uwierz na słowo, że nie obserwowaliśmy ciebie długo. Ujawnilibyśmy się jak ludzie, ale jak zobaczyłam co planujesz zrobić zrozumiałam, że nie tędy droga. Och wybacz, ten chłopak nazywa się Dalion.
Owy Dalion był młodszym i niższym ode mnie chłopcem, który musiał być przyjacielem z klasy lub ze szkoły Miczi. Miał bujną blond czuprynę, był ubrany podobnie do niej i na jego twarzy widniał uśmiech.  Przywitałem go uściskiem dłoni :
— Wracając do tego co się stało, dziękuje Miczi. Gdyby nie twoja, dosyć brutalna i prawie przyprawiająca mnie o zawał, interwencja prawdopodobnie bym nie żył. Możemy porozmawiać?
— Nie teraz. Musimy pozbyć się tego chama, który leży za płotem a następnie podjedzie po nas mój znajomy. Pojedziemy do Królowego Mostu.
Nie mogłem uwierzyć w to co usłyszałem. Widocznie moja przyjaciółka wiedziała na czym mi zależy i bez konieczności rozmowy odczytała moją prośbę. Skinąłem tylko głową na znak tego, że rozumiem i razem z Dalionem i Miczi przeskoczyliśmy płot, przy którym skrywałem się dobre dwadzieścia minut. Na ulicy dalej leżały trupy dwóch ludzi z ekipy Alexa, oraz konający strzelec z skrzyżowania. Ja osobiście chciałem go ocucić, ale Miczi spojrzała na niego tylko z złością w oczach i wyrywając Dalionowi zza pasa nóż przebiła mu gardło. Po tym jak dostał wcześniej jego twarz przypominała buraka, teraz wyglądał jeszcze gorzej, kiedy z jego ust wylała się fala krwi. Nie powiem, żeby mnie nie zdziwiło zachowanie mojej koleżanki, więc chciałem głośno wyrazić moją dezaprobatę, jednak w tym momencie Miczi pospieszyła z wytłumaczeniem :
— Wiem, że to może nie wyglądać za dobrze i pomyślałeś teraz o mnie, jako o najgorszej psychopatce, jednak już tłumaczę – w tym momencie wskazała na leżącego trupa —  ten oto skurwysyn chciał nas zastrzelić jak mijaliśmy jedną z galerii. Całe szczęście chybił, ale nie pozostaliśmy mu dłużni i ruszyliśmy za nim. Widzieliśmy chwilę później jak próbuje kogoś zastrzelić na skrzyżowaniu więc ja także strzeliłam. Niestety spudłowałam.
Teraz fakty mi się połączyły. Tajemniczym snajperem , którego mijałem na skrzyżowaniu musiała być właśnie ona.  Po chwili wytłumaczyłem w jaki sposób mi pomogła, na co ona uśmiechnęła się. Dalion chciał przeszukać sklep z bronią, ale kiedy zrelacjonowałem im co widziałem niedawno, wszyscy ustaliliśmy, że nie ma sensu nawet ryzykować wchodzenia tam. Jakiś czas później po przeszukaniu uliczki zapadł zmrok i przysiedliśmy pod sklepem czekając na znajomego Miczi i Daliona.
Kiedy usłyszałem pisk opon zdenerwowałem się, bo w ciemności nie mogliśmy rozpoznać auta i stwierdzić czy prowadzi je przyjaciel czy wróg. Kiedy ten jednak zatrzymał się przed nami i wysiadł poznałem w nim drugiego towarzysza Miczi, którego widziałem przed moim blokiem. Przywitałem go, ten zdecydowanie był w moim wieku, nawet wyglądał trochę jak ja i po chwili zapakowaliśmy się do wozu i szykowaliśmy się do odjazdu. 
Teraz dopiero, kiedy usiadłem poczułem w pełni moje zmęczenie i głód. Spytałem Miczi czy mają coś do jedzenia. Ta natychmiast podała mi bułkę i kawałek kiełbasy z plecaka. Podziękowałem jej i zacząłem jeść. Ich auto było rodzinnym samochodem osobowym, więc  zmieściłyby się tu jeszcze co najmniej cztery osoby.  Mieliśmy dużo przestrzeni dla siebie, kierowca, który po nas podjechał miał na imię Kamil. Siedział z przodu z Dalionem i w milczeniu obserwowali trasę na mapie ruszając powoli. Ja siedziałem z tyłu z Miczi i rozmawialiśmy o wszystkim. Opowiedziałem jej jak minęły moje ostatnie dni i jakie miałem teraz priorytety.  Później wysłuchałem  jej opowieści. O tym jak była świadkiem śmierci swoich rodziców, jak szybko ten świat ją zmienił, jak uciekła ze swojego miasteczka do Białegostoku z dwoma znajomymi i cicho liczyła na to, że mnie spotka :
— Nawet nie wiesz jak się cieszę. Nie miałam, żadnych planów a ty zawsze wydawałeś się twardo chodzący po ziemi.
Zdziwiłaby się. Ale nie chciałem jej martwić, musiałem się jej trzymać, bez niej dojechanie do Królowego Mostu zajęłoby mi parę dni. Za oknami widziałem krajobrazy zniszczonego miasta. Opustoszałe ulice, mnóstwo wraków samochodów i setki trupów. Nasz kierowca musiał mieć już jakieś doświadczenie, bo całkiem sprawnie przejeżdżał kolejne uliczki. Zastanawiałem się, gdzie teraz podziewa się moja rodzina i czy jest bezpieczna. Zapytałem towarzyszy o to, czy słyszeli o wielkich ewakuacjach z miast, ale ci nie słyszeli o tym nic. Próbowałem zasnąć, aczkolwiek nie znosiłem za dobrze podróży autami i jedyne na co mogłem sobie pozwolić to delikatne drzemanie z głową opartą o szybę.
                Około dziesięć minut później, kiedy już byliśmy na trasie wylotowej na wschód, trafiliśmy na najbardziej pechowe zdarzenie jakie mogło się nam trafić. Złapaliśmy gumę. Kamil zjechał na pobocze a ja z Dalionem i Miczi wysiedliśmy, żeby zobaczyć powagę obrażeń. Opona samochodu była przebita i nie było mowy, żebyśmy jechali dalej po bardziej i mniej przystosowanych drogach z takim kapciem.  Na nasze szczęście samochód, który znalazł nasz kierowca, miał z tyłu zapasową oponę. Pomogłem mu ją wyjąć z bagażnika po czym zajęliśmy się jej wymianą. W tym czasie Miczi i Dalion patrolowali okolicę. Kiedy byliśmy w punkcie kulminacyjnym naprawy usłyszeliśmy alarmujący krzyk :
— Dziesięciu szwendaczy na wylotowej. Bobru musisz nam pomóc.
Upewniając się, że Kamil da sobie radę sam, wyciągnąłem nóż ,który zabrałem z domu i w mroku zlokalizowałem promień latarki moich przyjaciół. Widziałem jak młody ścina łeb zombiaka czymś na podobieństwo tasaka kuchennego, a Miczi oświetla jak najlepiej umie, całe pole walki. Dołączyłem się do nich atakując zimnego, który zbliżał się z flanki, niebezpiecznie blisko Daliona. Dźgnąłem go prosto w czaszkę z takim impetem, że miałem problem z wyciągnięciem noża co mogło mnie kosztować życie, gdyby nie szybka reakcja mojej przyjaciółki, która wyciągnęła młotek zza paska i zdzieliła nadchodzącego na moje plecy trupa.
Po wyczyszczeniu jeszcze paru i upewnieniu się, że jesteśmy bezpieczni, wyłączyliśmy latarkę i włączyliśmy światło w środku samochodu. Wiedziałem, że nie jest mądre, rzucanie się w oczy w taką noc, zwłaszcza tak blisko miasta z którego w tej chwili uciekało w różnych kierunkach mnóstwo ocalałych, ale do ukończenia wymiany opony było ono niezbędne. Nasłuchując w ciszy, przerywaną jedynie odgłosami wymiany koła, czekaliśmy na dalszy bieg wydarzeń. Na oko było około godziny dwudziestej trzeciej. Ciepły jesienny wieczór. Z dala było widać cień miasta w którym się urodziłem. Pięć minut później samochód był gotów do drogi. Wsiedliśmy wszyscy i wykorzystując chwilę spokoju osunąłem się z tyłu na siedzenie i zacząłem w ciszy drzemać. 

czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział 6: Sklep z bronią

Kolejny rozdział, w którym dowiecie się co się stało z grupą Bobra i czy znalazł swoich przyjaciół przy sklepie z bronią. Pamiętajcie, że jeżeli wam się podobało, zostawcie komentarz i roześlijcie bloga znajomym :)

-----------------------------------------------------------------

Rozdział 6: Sklep z bronią


                Byłem naprawdę blisko celu. Od sklepu dzieliło mnie zaledwie parę pomniejszych ścieżek. Wkroczyłem pewnie w osiedle,  gdzie zobaczyłem jak bardzo się zmieniło, od mojej ostatniej wizyty. Większość domków miała powybijane okna, powyrywane z zawiasów drzwi i ślady sadzy bądź krwi na ścianach. Przy jednej z posiadłości zakończyłem cierpienia zombiaka, który był nabity na płot brzuchem i podziwiając okrutny krajobraz, ostrożnie puściłem się biegiem do przodu.
 Pokonując kolejne zakręty, połamane krzaki noszące ślady ucieczki, właścicieli domów, porozbijane pojazdy oraz pojedyncze Szwendacze, które w większości były zajęte pożeraniem owych właścicieli, zdałem sobie sprawę z czegoś o czym wcześniej nie pomyślałem. Być może była to wina adrenaliny lub zmęczenia, ale teraz dopiero dotarło do mnie, że nie miałem kompletnie żadnego planu. Byłem sam.  Moi przyjaciele, prawdopodobnie uwięzieni i związani, mogli być w sklepie, ale jakie szanse miałem w uwolnieniu ich w pojedynkę?  Miałem do czynienia z przeciwnikami silniejszymi ode mnie, z pewnością bardziej licznymi, a teraz, prawdopodobnie także lepiej uzbrojonymi. Zakładając, że byli oni w sklepie przed innymi ocalałymi, mieli teraz spory zapas amunicji oraz broni palnej. Ja miałem tylko własne umiejętności, spryt i dwa naboje w magazynku. 
Niestety nadszedł koniec mojego planowania bo przede mną, w odległości około stu metrów, zobaczyłem sklep. Musiałem działać spontanicznie. Zalała mnie fala adrenaliny, kiedy zobaczyłem, że przed militariami stoi czterech kumpli Alexa w tym  Cinek.  Pomyślałem teraz jak bardzo go nienawidzę. Kiedyś był moim najlepszym przyjacielem, zaledwie parę lat temu pomyślałbym o tej sytuacji jako o takiej w której stoje z nim tu i planuje jak zniszczyć naszych wspólnych wrogów. Fatalnie.
Z tego co zdążyłem zauważyć, nie próżnowali przez ostatnie dwanaście godzin. Przed sklepem stały dwie furgonetki, nie zauważyłem moich przyjaciół, jednak po chwili dotarło do mnie, że prawdopodobnie są w sklepie z Alexem, Goliatem i resztą ferajny i zbierają wszystko co się da. Widziałem, że oba wozy były obładowane zapasami jedzenia, picia, lekami i bronią. Niesamowite jak grupa czternastu idiotów uzbierała tego tyle, dodatkowo posiadając zakładników. Teraz zacząłem się zastanawiać jak podejść prostą uliczką bliżej sklepu, żeby móc działać dalej. Wtedy wpadłem na pomysł.
 Przeskoczyłem, najciszej jak się dało, pobliski żywopłot i ruszyłem sprintem poprzez posiadłości mieszkańców ulicy, co umożliwiło mi po chwili skrócenie dystansu z stu metrów do zaledwie dziesięciu. Słyszałem urywki rozmów. Zamarłem jednak jak usłyszałem człapanie za mną. W ogrodzie, w którym byłem aktualnie znajdowały się zombie. Były dosłownie parę kroków ode mnie. Nie mogłem się wdać teraz w walkę bo zaraz zostałbym wykryty. Natychmiastowo wpadłem na genialny pomysł i próbując jak najbardziej ucharakteryzować głos warknąłem :
— Ghhhrrrrrr!
Udało się. Cinek i jego kompani zwrócili uwagę na ogródek i bez zastanowienia wypakowali serie z pistoletów, wrzeszcząc jak opętani i zdejmując mi po paru strzałach niebezpieczeństwo z pleców.  Kiedy zimne ciała opadły na mnie, tym razem w pełni martwe, pochwaliłem jeszcze raz głupotę Marcina, który nawet nie myślał o cichym wyeliminowaniu zombie z bliska, co równałoby się wykryciu mnie. Wracając do obserwacji usłyszałem trzask drzwi sklepu.  To był Alex. Krew się we mnie zagotowała od razu jak zobaczyłem jego głupkowaty wyraz twarzy. Wyleciał ze sklepu jak oparzony, trzymając w ręce pistolet i krzycząc :
— Kompletnie wam odwaliło? Wiecie z jak daleka było słychać te strzały? Do kogo strzelaliście?
— Luzuj stary. Ta ulica jest nasza, sam kazałeś nam ją oczyścić. Za płotem były dwa trupy to je zajebaliśmy – powiedział z oburzeniem Cinek.
— Jakoś kurwa nie widzę tych trupów – wypalił Alex.
Zamarłem.
— Zaraz ci je pokaże, serio wyluzuj bo źle z tobą – skontrował Cinek.
Strach mnie sparaliżował. Jeżeli ten cep tu podejdzie i spojrzy za płot na pewno mnie zauważy. Będę musiał strzelać i uciekać. Prawdopodobnie zginę. Drżącą ręką wyjąłem pistolet z kieszeni i gotowy do oddania strzału wycelowałem w górną część płotu. Słyszałem jego kroki. Jeden, drugi, trzeci, był już naprawdę blisko. Zobaczyłem jak opiera rękę na płocie aby pokonać go skokiem. Wybacz mi, powiedziałem cicho gotów nacisnąć spust.
 Wtem usłyszałem strzał. Z wrażenia aż wypuściłem broń. Kto strzelił? Usłyszałem nagle ciężkie kroki z innej części ulicy i wrzask zombie.  Ulga jaka zalała moje ciało była nieporównywalna z niczym innym. Ręka Marcina cofnęła się i usłyszałem jak krzyczy do Alexa i trzech kumpli aby się chowali. Usłyszałem też kolejny strzał i trzask drzwi sklepowych. To był Goliat. Wrzeszczał, żeby szybko wychodzili ze sklepu. Chaos. Kroki, strzały, wrzaski i w końcu upadające ciała zombie. Przez szparę w płocie zobaczyłem kto biegnie. To była ta sama osoba, która strzelała do mnie na drodze do skrzyżowania. Dobiegła z zombie aż tutaj, teraz jednak widocznie ciężko stąpała, a za nią rozciągał się widok postrzelonych trupów.
Po drugiej stronie, przy płocie chował się Cinek z pistoletem pół-automatycznym, Alex przy sklepie z pistoletem w dłoni i cała reszta przy autach za nim. Widziałem moich przyjaciół. Kiciuś wyglądał na pobitego, jego nos wydawał się złamany, chociaż w tych emocjach mogłem źle zauważyć. Nieznajoma stała od razu za nim. Obok stał Goku. Cała trójka miała związane ręce. Obok stała Natalia. Wyglądała na zasmuconą czymś, nie byłem pewien czy to kwestia tego, że myślała, że nie żyje czy raczej tego, iż ostatnie dni były naprawdę ciężkie.  Eryk, Damian i Bartek, jej znajomi, w tym brat Kiciusia nie byli zakłuci. Stali swobodnie, co prawda bez broni, aczkolwiek wolni.
Strzelanina trwała dalej. Mój oprawca zbliżał się z ostatnim zombiakiem, kiedy Cinek i Alex kontynuowali ostrzał. Dodatkowo zauważyłem, że ze sklepu wybiegają zombie. Nie widziałem kto dokładnie je odgania, ale założyłem, że był to Goliat z resztą łebków uzbrojonych w parku w przeróżne bronie do walki wręcz. Mogłem próbować pomóc strzelcowi z skrzyżowania okaleczając Cinka lub Alexa przez płot, ale wiedziałem, że nic to nie da a w ostatecznym rozrachunku chłopak i tak zginie, a mnie również mogłoby to kosztować życie. Pozostawało mi tylko obserwować dalej wymianę pocisków i widzieć jak jeden z kumpli Alexa dostaje w klatkę piersiową i spada z furgonetki na ulicę zostawiając momentalnie ogromną kałużę krwi pod sobą. Ucieszyłem się ogromnie, w końcu jednego wroga mniej. Moja radość była jednak krótka, bo po chwili usłyszałem charakterystyczny dźwięk pustego magazynka. Spojrzałem przez lukę w płocie i zobaczyłem, że Alex i Cinek dalej strzelają, kiedy próbowałem odwrócić wzrok na strzelca z skrzyżowania widziałem jak dostaje prosto w nogę, wywraca się, a spluwa wypada z jego rąk. Strzelanina się skończyła. Alex wstał i ruszył pewnym krokiem do postrzelonego człowieka. Byłem pewien, że teraz albo go dobije, albo pozostawi na pożarcie ostatniego szwendacza, który za nim pełzał i był coraz bliżej. Ten jednak przeładował i pewnym strzałem w głowę rozwalił zombiemu mózg. Zdziwiłem się. Czyżby chciał uratować człowieka, który przed chwilą zabił jednego z jego przyjaciół? Ciała zombie leżące częściowo na mnie zaczynały mi ciążyć, wiedziałem jednak, że to najbezpieczniejsza opcja jaka mi póki co pozostała. Kiedy Alex podbiegał do swojej ofiary obejrzałem się, żeby zobaczyć co się dzieje z ludźmi przy sklepie. Usłyszałem krzyk i byłem gotów nawet wstać i zobaczyć który z moich przyjaciół ucierpiał, jednak po chwili zobaczyłem sikającego z gardła krwią kumpla Alexa i machającego nad nim toporem, Goliata. Widocznie z czternastu dresiarzy zostały tylko dwunastu. Ucieszyło mnie to. Upewniając się, że sytuacja moich znajomych jest stabilna, odwróciłem wzrok w stronę czarnowłosego zdrajcy i o mało nie dostałem zawału, kiedy ciało strzelca z skrzyżowania, zostało brutalnie rzucone o płot za którym się ukrywałem.  Teraz nie miałem szans niczego zauważyć bo sylwetka pobitego zasłoniła całą dziurę. Słyszałem symfonię trzasku kości, kiedy Alex uderzył delikwenta w twarz. Ciche charczenie i dźwięk wypluwanych zębów nie był miły, musiałem jednak być absolutnie cicho inaczej spotka mnie to samo.  Nasłuchiwałem kolejnych ciosów, kiedy ktoś krzyknął :
Wystarcz, zostaw go, niech zdycha, jak na śmiecia przystało – powiedział to ktoś z osób, których nie znam. Usłyszałem tylko splunięcie Alexa i po chwili jego krzyk. Zaczął wrzeszczeć jak potępiony. Gdyby nie fakt, że nie miałem jak wyjrzeć, jestem pewien, że zobaczyłbym zdziwienie na twarzach każdego z ekipy Alexa i mojej. Ciche charczenie konającego przy płocie trupa wstrząsnęło mną dogłębnie. Kolejne co się stało musiało być dosyć brutalne, bo usłyszałem kroki, jęknięcie Kiciusia i ochrypnięty, nasiąknięty gniewem głos Alexa :
— Erni, bądź przyjacielem i powiedz mi jeszcze raz, gdzie jedziemy – jego głos brzmiał tak psychopatycznie, że aż przeszły mnie ciarki. Moje ciało zaczęło drętwieć z powodu siedzenia w jednej pozycji, ale czekałem cierpliwie na to, co powiem mój przyjaciel. Kiedy usłyszałem jego odpowiedź, ze złości tak zacisnąłem zęby, że przez chwilę myślałem, że je połamie. Mimo tego, że nadchodził wieczór, zamroczyło mnie jeszcze bardziej :

— Królowy Most

sobota, 8 lutego 2014

Rozdział 5: Wisielec

Pierwszy z rozdziałów, które napisałem całkiem niedawno :) Myślę, że od teraz będzie się robiło naprawdę ciekawie, więc zapraszam do czytania. Oczywiście proszę o zostawienie komentarza z opinią oraz o rozsyłanie bloga znajomym ^^

-----------------------------------------------------------

Rozdział 5: Wisielec


                Obudziłem się. Słońce świeciło wysoko na niebie, a ja czułem się zmarznięty i głowa bolała mnie niemiłosiernie. Zajęło mi chwilę, żeby przypomnieć sobie co się stało. Wtedy zerwałem się, co kosztowało mnie przeżyciem kolejnej fali bólu. Musiało minąć co najmniej dwanaście godzin od momentu, w którym zostałem ogłuszony! Co się właściwie stało? Gdzie są wszyscy? Nikt mnie nie szukał? Spróbowałem się podnieść , dziękując Bogu, że nie zostałem zjedzony przez żadnego szwendacza, chociaż w okolicy wcześniej było ich całkiem sporo. Teraz nie widziałem żadnego. Tylko to, co było to od wczoraj – masa ciał, radiowóz oraz drzewa i plac zabaw.  Nagle przypomniałem sobie, że planowałem okaleczyć Alexa, chociaż to on zrobił to pierwszy.
Przeszukałem kieszeń bluzy i z ulgą zauważyłem, że mój pistolet, który Bochen wczoraj zdobył z ciała policjanta, jest na miejscu. Wyjąłem magazynek i zauważyłem, że ilość naboi się zgadza. Dwa. Wstałem czując ogromne pragnienie i głód i najszybciej, jak pozwolił mi na to mój stan, skierowałem się w stronę stołów przy których ostatni raz widziałem moich przyjaciół. Mijając labirynt uliczek dotarłem na miejsce.
Upadłem na kolana widząc dwie rzeczy. Jednej z nich się spodziewałem, druga wstrząsnęła mną tak mocno, że przez chwilę myślałem, że ponownie zemdleje. Z trudem powstrzymywałem płacz. Wiedziałem, że on już w niczym nie pomoże.  Nikogo żywego tu nie było, lecz na jednej z latarni wisiał trup. Trup mojego przyjaciela Bochena. Zabili go. Widocznie uznali, że nie jest potrzebny. Twarz miał zakrwawioną, co wskazywało na to, że przed śmiercią, musiał poważnie dostać, prawdopodobnie próbując dowiedzieć się, co się ze mną stało. Poczułem dogłębny smutek. Wszystko układało się tak pięknie. Według aloga, który kręciłem wczoraj rano wszystko zapowiadało się na sukces. Ernest, Bartek, Nieznajoma, Bochen, Natalia, brat Ernesta, jego przyjaciele – idealny skład na apokalipsę zombie. Wystarczało ruszyć na przód. Niestety, wszystko zostało zniszczone przez tego skurwysyna Alexa. Przeszła mnie fala gniewu. 
Wiedziałem jednak, że muszę przeszukać miejsce, w którym siedzieli moi znajomi, licząc na to, że ktoś z mojej ekipy zostawił mi wskazówkę.  Ciało Bochena zostawiłem na latarni, nie miałem szans go pogrzebać, ani nawet uwolnić z szubienicy bez odpowiednich narzędzi. Przeszukując stoliki nie znalazłem swojego plecaka, prawdopodobnie z racji iż był w nim nóż i trochę jedzenia został zabrany. Ponownie przekląłem swój los. Nagle w moje oczy wpadł obiekt leżący kawałek dalej, w miejscu w którym siedział Kiciuś. To był jego telefon. Podbiegłem z nadzieją  do urządzenia i odblokowałem ekran. Kochany przyjaciel. Komórka oczywiście nie miała zasięgu, ale na jej ekranie wyświetliła się wiadomość zaadresowana do mnie w formie smsa. Była krótka, ale treściwa :
„ skpel z bron lwowska”
Od razu się domyśliłem o jaki obiekt chodzi. Niedaleko szkoły do której mieliśmy iść po Natalię i brata Ernesta był nieduży sklep z militariami. Sami planowaliśmy tam skoczyć od razu po zebraniu drużyny. Kto by pomyślał, że wydarzenia przybiorą taki obrót. Nie myśląc długo, ruszyłem w drogę. Wiedziałem, że przede mną daleka droga, a co najgorsze nawet po dojściu mogę znaleźć tam coś niebezpiecznego, albo tylko splądrowane półki, które by świadczyły, że drużyna Alexa ruszyła dalej. Bałem się o życie moich przyjaciół oraz Nieznajomej, bo przecież nie poszli z wrogami z własnej woli, na pewno byli zakładnikami. Pewnie Natalii nie spodobałoby się to, że brat Eryka, mój przyjaciel zginie więc zostawili go przy życiu. Bochen nie był im potrzebny więc pozbyli się go pokazując, że nie ma  z nimi żartów.
Droga do sklepu przy Lwowskiej była straszna – musiałem wrócić w stronę mojego domu i przejść jeszcze większy kawał drogi przez park, parę ulic i w okolicach dwóch ogromnych galerii handlowych, gdzie prawdopodobnie było mnóstwo trupów. Do tego wciąż odczuwałem duży głód. Zdeterminowany ruszyłem, ostatni raz spoglądając na wisielca.
                Około dwudziestu pięciu minut później, bez większego problemu doszedłem do punktu wyjścia – mojego domu. Spojrzałem tęsknię na okno za którym spędziłem tyle spokojnych chwil. Tutaj podjąłem decyzje, chciałem wejść do domu po trochę jedzenia, żeby nie umrzeć z głodu. Ostrożnie otworzyłem drzwi kluczem, który miałem w tylnej kieszeni spodni i wspiąłem się po klatce schodowej na piętro na którym mieszkałem.
Wtedy na schodach zauważyłem zombie. Winda nie działała więc jedynym sposobem było zabicie go. Jednak strzał z broni rozejdzie się echem po całym bloku i już go nie opuszczę. Przyczajony zastanawiałem się co dalej, gdy odpowiedź nadeszła sama. Zombiak zwalił się ze schodów i uderzył głową w ścianę. Nie zginął, więc nie czekając długo przeskoczyłem zaskoczonego trupa i wyciągając klucze otworzyłem drżącymi rękoma drzwi mojego mieszkania.
Poczułem spokój. Jak mi go brakowało. Kiedyś marzyłem o apokalipsie, lecz teraz byłem przerażony. Szybko udałem się do kuchni, pochwyciłem kolejny nóż, bo poprzedni został w głowie zombie na dachu przy szkole,  trochę jedzenia oraz picia. Wszystko to zapakowałem do następnego plecaka. Następnie przeskoczyłem do salonu by wziąć jeszcze jedną ważną rzecz – zdjęcie rodziny. Spojrzałem na nie i zalałem się łzami. Tęskniłem za nimi. Teraz jednak musiałem się spieszyć.  I tak wystarczająca długo czasu straciłem.
Wyciągając zimne udko kurczaka zapiąłem plecak i wybiegłem z mieszkania. Nóż tkwił pod ręką z prawej strony mojego biodra a pistolet w kieszeni bluzy. Zamknąłem z przyzwyczajenia drzwi i zbiegłem. Zombie dalej się nie otrząsnął po upadku, więc ponownie go przeskakując, zbiegłem na dół i opuściłem klatkę. Natychmiast jednak ukucnąłem, bo zobaczyłem grupę, składającą się z dwóch chłopaków i jednej dziewczyny, która przechodziła niedaleko.
Wszyscy wyglądali na zmarnowanych, nosili plecaki i byli pokryci plamami skrzepniętej krwi oraz ziemią. Ukryty za wrakiem samochodu obserwowałem jak idą szybkim marszem w kierunku, w którym i ja planowałem iść. Miałem nadzieję, że nie spotkam ich po drodze. Obaj panowie mieli w rękach noże a dziewczyna przewieszoną przez ramię wiatrówkę. Przez chwilę pomyślałem o zaatakowaniu ich, w końcu miałem broń, a wiatrówka mogła być bardzo przydatna. Chwilę potem skarciłem sam siebie za ten pomysł. Mieli przewagę liczebną, ja strzelałem z broni dwa razy w życiu, a dodatkowo nie byłem typowym mordercą. Przeczekując jeszcze chwilkę ruszyłem za nimi, biegnąc w stronę sklepu z bronią. Każdy dźwięk, był dla mnie oznaką potencjalnego niebezpieczeństwa. Co chwilę odwracałem się i pomimo szybkiego tempa, jakie narzucił mi fakt tego, że moi przyjaciele są w sklepie na Lwowskiej, starałem się zachować ostrożność.
Wszystko stało się tak szybko. Bieg przez ulicę, skok przez płot otaczający szpital. Dwa szwendacze, oba zabite. Bieg przy rozwalonym ambulansie. Obserwowanie biegnącego po ulicy mężczyzny z owiniętą bandażem głową, park, skradanie się przy niedużym cmentarzu wojskowym i minięcie pustego zoo, śmierdzącego nawet z daleka, śmiercią.
W końcu nadszedł najtrudniejszy fragment mojej wędrówki. Długa, ponad kilometrowa droga wchodząca w skrzyżowanie, znajdująca się tuż obok największej galerii w mieście. Już teraz z daleka zauważyłem, że setki rozbitych aut i dziesiątki szwendaczy były ogromną przeszkodą. Cała ulica wyglądała jak jedna wielka mogiła. Ciała powoli gniły, lub były właśnie konsumowane przez zombie. Z niektórych aut wciąż unosiły się strużki dymu, a w jednym nawet widziałem przytrzaśniętego, wciąż ruszającego się kierowcę. Widok mnie przeraził i gdyby nie powaga mojego zadania, prawdopodobnie opuściły by mnie resztki odwagi. Musiałem jednak iść tędy. Była to najszybsza droga. Jeżeli poszedłbym lasem, z pewnością zajęłoby mi to z pół godziny dłużej, a na taką stratę czasu nie mogłem sobie pozwolić. To była moja próba. Przywołując do głowy obrazy moich przyjaciół, w tym martwego Bochena, poprawiłem plecak, wyjąłem nóż i upewniłem się, że odbezpieczony pistolet znajduje się w mojej kieszeni w odpowiednim miejscu. To była ostateczność, jednak musiałem brać pod uwagę to, że praktycznie na pewno zwrócę na siebie uwagę, przechodząc przez ten fragment drogi. Niestety musiałem podjąć ryzyko.
Przeskoczyłem przez krzaki, za którymi planowałem trasę i ruszyłem. Poruszałem się dosyć cicho i sprawnie. Czekał mnie ciężki kilometr skradania się a zarazem dosyć szybkiego biegu. Zaledwie po dziewięćdziesięciu metrach trafiłem na ślepą uliczkę z strzaskanych aut. Jakby znikąd, wyskoczył na mnie zombie . Odruchowo zasłoniłem się nożem próbując nabić szarżującego na mnie stwora. Udało mi się i z wielką satysfakcją zobaczyłem jak ostrze zatapia się w gardle umarlaka. Wylewając swój gniew pociągnąłem ostrzem w górę rozcinając gardziel. Zalała mnie fala odoru. Szybko odrzuciłem trupa za siebie. Był to jednak błąd. Trup uderzył w całkiem ładne, sportowe auto, które nie wyglądało na zniszczone, aczkolwiek było zablokowane innymi wrakami. Nie przewidziałem faktu, że auto może mieć alarm.
Kakofonia dźwięków, jakie wydał samochód, przeraziła mnie. Wiedziałem, że to już koniec. Każdy trup i ocalały z okręgu kilometra wiedział, że tu jestem. Nie czekając długo wczołgałem się pod samochód stojący obok aby puścić się biegiem wzdłuż alei. Widziałem nadciągające z każdej strony zombie i zdecydowałem się na coś głupiego. Wskoczyłem na dach pobliskiego auta i zacząłem bardzo niebezpieczny bieg po, śliskich od krwi, samochodach. Parę razy byłem bliski runięcia w objęcia śmierci, jednak zawsze udawało mi się zachować równowagę.
W ten sposób pokonałem około trzy czwarte drogi i nagle ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że ktoś stoi na skrzyżowaniu do którego szedłem. Nim zdążyłem się zorientować usłyszałem wystrzał. Nie spodziewałem się, że ludzie są tak wyposażeni. Stąd nie potrafiłem ocenić, czy nie jest to przypadkiem ktoś z drużyny Alexa. Miałem jednak szczęście bo dzięki pozostaniu w ruchu i wyjątkowemu szczęściu a może też odległości strzelca ode mnie, strzał chybił. Wystarczyło to jednak aby wytrącić mnie z równowagi. Nogą nie trafiłem na dach kolejnego z aut i spadłem pomiędzy wraki.
 Nie było tam żadnych trupów, ani co najważniejsze nie czułem, żebym nabawił się kontuzji. Martwi byli daleko za mną, albo po drugiej stronie barykady w którą wpadłem, więc miałem idealną sytuacje do obrony.  Wyjrzałem delikatnie sprawdzając czy feralny strzelec dalej tam stoi. Teraz widziałem go dobrze. Nie znałem go, był odrobinę starszym ode mnie facetem, w ręce miał jakiś rewolwer. Nie zbliżał się w moją stronę, ale najwidoczniej czekał aż wyjdę.
Znalazłem się w potrzasku, pomiędzy wrakami samochodów, zombie a mordercą.  Z racji iż tylko on z tych trzech mi naprawdę zagrażał to nie widziałem innej opcji niż zacząć dialog. Próbując użyć jak najbardziej niskiego głosu, a mogłem się pochwalić posiadaniem takiego, wrzasnąłem :
— Nie szukam kłopotów! Muszę się pospieszyć bo inaczej nie znajdę moich przyjaciół. Musze ich znaleźć! —  przy ostatnich słowach głos mi się załamał i czułem napływającą falę smutku.  Słońce kierowało się powoli ku zachodowi, a ja leżałem słuchając odgłosów odległego alarmu, oraz jęczących wokół trupów i czekałem. Nagle strzelec przemówił lekko ochrypniętym głosem:
— To moja dzielnica! Wypierdalaj stąd jeśli ci życie miłe. Dokładnie tam skąd przybyłeś. – usłyszałem dźwięk przeładowania i zakląłem w duchu. Co teraz? Jak powinienem się zachować? Naszedł jeden z tych momentów w których czas się spowolnił. Decyzja, którą zaraz miałem podjąć była bardzo ważna. Mogłem albo wyskoczyć i spróbować go zabić, co było głupotą, w końcu nie miałem praktycznie żadnego doświadczenia. Mogłem też wycofać się „tam skąd przybyłem”. To jednak wiązało się prawie w stu procentach z ominięciem moich przyjaciół.
 Z zamysłu wyrwał mnie przeciągły i głośny strzał, który zawisł w powietrzu i odbijał się echem, przez parę sekund, zagłuszając nawet odległy alarm samochodowy. Z początku myślałem, że dziwny ocalały zaczął do mnie strzelać, dlatego też schowałem się dokładniej za osłoną. Nie słyszałem jednak oznak kontynuowania ostrzału więc ostrożnie wyjrzałem zza maski samochodowej. Mój napastnik zniknął. Jedyne co było widać na końcu uliczki to powoli przesuwające się zombie, które za nim podążały. Kto oddał strzał? Brzmiało to co najmniej na jakiś naprawdę duży kaliber, osobiście zastanawiałem się czy przypadkiem na ulicy nie ma snajpera.
Nie zastanawiając się długo pobiegłem do przodu i starając się iść przykulonym, przeskanowałem wzrokiem skrzyżowanie. Zombie pobiegły za moim oprawcą a ja miałem wolną drogę. Podziękowałem po cichu tajemniczemu snajperowi i w między czasie modliłem się, żeby nie być jego kolejnym celem. Nie czekając aby sprawdzić jego cierpliwość skręciłem na skrzyżowaniu do przodu i w prawo wchodząc w siatkę uliczek, w których jedna z nich była ulicą Lwowską.

wtorek, 4 lutego 2014

Rozdział 4: Zmiana planów

Hej :)
Nadszedł czas na ostatni rozdział, który pisałem jakiś czas temu. Już pod koniec w ostatnich zdaniach, możecie raczyć się słowami, które pisałem całkiem niedawno, co za tym idzie, zaczynam powoli wrzucanie moich świeżych pomysłów. Ten rozdział ostatecznie wprowadza do fabuły i wyborów, przed którymi stanie główny bohater w najbliższych dniach :) Od słów "Park stał się teraz bezpiecznym miejscem" zaczyna się to, co dopisywałem niedawno. Życzę miłego czytania i oczywiście proszę o komentarze z opinią oraz podrzucanie bloga znajomym :)

Korekta: Pablord
-----------------------------------------------------------

Rozdział 4: Zmiana planów


                Minęło kolejne czterdzieści pięć minut i po chwilowym odpoczynku opuściliśmy kryjówkę. Idąc szykiem, jeden za drugim, przekroczyliśmy ulicę, zabijając jednego zombiaka. Zatrzymaliśmy się niedaleko opery, obserwując plac, na który mieli przyjść nasi przyjaciele. W samym parku szwendały się pojedyncze martwiaki, ale mieliśmy czekać i zamierzaliśmy je zlikwidować dopiero wtedy, gdy będziemy mieli wszystkich członków grupy razem.
Po zaledwie dziesięciu minutach, usłyszeliśmy odgłosy walki. Zobaczyliśmy zamieszanie pośród drzew i parę osób biegnących ścieżką. Goniło ich naprawdę sporo zombie. Co gorsza, parę pobliskich zaczęło iść w stronę naszych przyjaciół z drugiej strony, odcinając im drogę ucieczki. Poderwaliśmy się, wyciągając bronie i przyspieszając w ich kierunku. Dzieliło nas jeszcze pięćset metrów, kiedy zobaczyliśmy coś, czego nie chcieliśmy zobaczyć.
Znikąd w parku pojawiło się około dziesięciu innych ocalałych. Ruszyli żwawo na szwendaczy otaczających brata Kiciusia, Natalię oraz ich znajomych. Zabijali jednego zombie po drugim. Dałem znak do zatrzymania się. Przykucnęliśmy przy murku obserwując sytuację z bezpiecznej odległości.  Grupa, która wyczyściła sporą ilość zainfekowanych w zaledwie kilka sekund, składała się z samych chłopaków. Co gorsza, poznałem paru z nich. Był tam nasz znajomy Marcin, którego z Ernestem nie widzieliśmy już od dłuższego czasu. Rozpoznaliśmy także dwie osoby, które mieliśmy od dawna ochotę zabić. Osoby, które zniszczyły mi koniec wakacji i początek roku szkolnego. Osoby, które były dla nas wrogami, chociaż zawsze udawały przyjaciół. Goliat i Alex.
Moja ręka zacisnęła się na nożu. Wymieniliśmy z Kiciusiem spojrzenia. Reszta była prawdopodobnie ich znajomymi. Pokolenie, które przed apokalipsą było tak zwanymi „chuliganami” i zwykłymi prostaczkami. Tutaj nasz plan się sypał. Nie chcieliśmy ich w grupie. Musieliśmy jednak się ujawnić, bo wciąż były tu dwie osoby, na których nam zależy. Sytuacji wcale nie poprawiał fakt, iż wszyscy posiadali kije bejsbolowe i pręty. Było ich czternastu, co nie dawało nam szans na udany atak.
Wtedy przypomniałem sobie jedną rzecz i mój wzrok powędrował na odcinek, który przeszedłem idąc po Kiciusia. Tak! Dalej stał tam radiowóz, przy którym rankiem bronili się policjanci. Przekazałem grupie mój plan zdobycia broni palnej i tak wysłaliśmy najmniejszego i najsprytniejszego z nas, Bochena, po pistolety. Całe szczęście grupa, wraz z naszymi przyjaciółmi, była zajęta wymienianiem uprzejmości i witaniem się z ludźmi Marcina. Bochen szybko dotarł do radiowozu, wyciągnął z ciał przemieniających się gliniarzy dwa pistolety, po czym zaczął wracać. I tutaj wszystko zaczęło się komplikować.
Nagle, niedaleko niego, pojawiły się kolejne zombie, które dosyć mocno hałasowały. Czarnowłosy nie wahał się, kiedy zauważył, że grupa bejsbolowców zaczyna patrzeć w jego stronę zaczął biec sprintem do nas. Niestety zostaliśmy zauważeni. Wzięliśmy z Ernim po jednym egzemplarzu i sprawdziliśmy stan magazynków. W moim były dwa naboje. U mojego kompana były cztery. Przeładowaliśmy i wyjrzeliśmy zza murku. Dresiki poradziły sobie z umarlakami i zaczęły iść w naszą stronę. Zobaczyłem Cinka i Alexa na czele zmierzającej do nas grupy.
Plan był prosty. Mieliśmy udawać przyjaznych i okaleczyć przy pierwszej dogodnej sytuacji. Wyszliśmy zza murku całą piątką, krzycząc, że nie mamy złych zamiarów. Marcin poznał nas i zatrzymał swoich kolegów. Wymieniliśmy uścisk dłoni i po chwili wraz z nim dobiegliśmy do Natalii i reszty. Serce zabiło mi mocniej na jej widok. Udało się. Była apokalipsa, a ja znalazłem i ją i Erniego. Przytuliliśmy się na przywitanie, przywitałem się z bratem Kiciusia i jego kolegami i patrzyłem, jak Ernest robi to samo:
Udało wam się – powiedziałem uśmiechając się.
Nam się miało nie udać? – spytała Natalia uśmiechając się serdecznie.
Do rozmowy dołączył się Cinek:
Się kurwa porobiło! – sapnął – To co, lecimy dalej? Musimy znaleźć jakiegoś kałacha albo bazookę, bo inaczej ni chuja z tymi martwiakami.
— Ale dużo nas, damy radę – powiedział ktoś z tłumu.
— Się wie –powiedział, jak zwykle przesadnie słodko, mój wróg Alex.
Mamy dla was propozycję – zaczął Erni kierując słowa głównie do Cinka – Chcemy wziąć stąd Eryczka, Natalię i ich przyjaciół.
— Pojebało was? Trzymamy się razem, inaczej wszyscy padniemy! – odpowiedział.
Nagle wpadłem na genialny w swojej prostocie plan:
Dokładnie! – poparłem przedmówcę – Zamierzamy iść z wami, przecież podążanie w takiej małej grupie to samobójstwo.
Pozostali obdarzyli mnie niedowierzającym spojrzeniem. Marcin tylko z zadowoleniem pokiwał głową :
Słuchajcie, szukacie broni, prawda? Powiem ci, gdzie jest sklep z bronią, całkiem niedaleko stąd, weźmiesz z Alexem i Goliatem paru chłopa i wyposażycie całą grupę. W tym czasie ja z moimi ludźmi i paroma twoimi popilnujemy tego placu, bo to całkiem niezłe miejsce do obrony - dodałem.
Cinek myślał chwilę, po czym się zgodził. Kochałem jego głupotę.
Kiedy jednak poszedł ogłosić kumplom plan wędrówki do nieistniejącego sklepu, do miejsca, w którym siedziałem z moją grupą i przyjaciółmi, po których przyszliśmy, podszedł Alex:
Posiedzę z wami. Dawno was nie widziałem, a tyle się porobiło – powiedział radośnie.
Rozmawialiśmy, siedząc na dwóch ławkach i patrząc jak dziesięcioosobowa grupa rusza do bloku, w którym dzielnie się broniliśmy zaledwie parę godzin temu. Mimo tego, że wszyscy siedzieliśmy obok siebie, to bez problemu zacząłem przedstawiać mój plan Erniemu i ludziom z grupy. Ernest z kolei przedstawił po chwili ten plan swojemu bratu, a on następnie swoim przyjaciołom, oprócz Natalii.
Po piętnastu minutach zaczęliśmy działać. Zostawiając wszystkich moich przyjaciół, zaproponowałem Alexowi wyruszenie na zwiad. Ruszyliśmy w stronę centrum, dalej ukryci w cieniu drzew.  Park stał się teraz bezpiecznym miejscem. Grupa, na czele której stał Marcin, w pełni oczyściła pobliskie uliczki, jednak aby mój plan wypalił, musiałem grać ostrożnego idiotę. Moje zadanie było bardzo ważne dla powodzenia naszej misji. Nie jadłem jednak nic od rana, a dodatkowo byłem wyczerpany i zszokowany tym, jak cały świat obrócił się w ruinę w zaledwie parę godzin. Wkraczając w jedną z uliczek i zostawiając resztę osób, w tym moich przyjaciół, modliłem się o szczęście. Uliczka, w której się znaleźliśmy była zasypana trupami. Większość z nich miała porozrywane czaszki, zapewne za sprawą ostrych narzędzi, używanych przez ludzi z grupy Alexa. Odetchnąłem głęboko, licząc na to, że mój „przyjaciel” nie zauważy mojego zdenerwowania i podjąłem luźny temat:
Ach przyjacielu, martwiłem się o was. O Goliata, ciebie i Cinka. Tak samo, jak o Natalie – W tym ostatnim było akurat sporo prawdy – Jak myślisz, szybko znajdą antidotum?
Wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałem. Mój plan całkowicie legł w gruzach, kiedy poczułem tępy ból z tyłu głowy, po tym, jak Alex ogłuszył mnie. Ostatnie, co pamiętam, to smak trawy w ustach i uśmiech czarnowłosego osobnika, którego nigdy nie uważałem za przyjaciela. Następnie zemdlałem.

sobota, 1 lutego 2014

Rozdział 3: Upadek

Rozdział 3 jest wyjątkowo krótki, porównywalny długością z rozdziałem 1. Jest tu jednak trochę akcji i niezbędne dla dalszej fabuły motywy. Kolejny rozdział będzie dosyć szybko, chcę jak najszybciej zacząć wam wrzucać konkretną akcję ;) Jak zwykle polecam odpalić dobrą muzykę, przeczytać, a następnie polecić bloga dla znajomych oraz komentować i udzielać rad, co mogę poprawić :D

Korekta: Pablord

-----------------------------------------------------------

Rozdział 3 : Upadek


Drzwi puściły w ostatniej chwili. Pchaliśmy z całej siły, kiedy Bochen z Ernim odganiali pierwsze zombie, dobierające się do nas. Naprawdę przestraszeni, wbiegliśmy do klatki schodowej widząc  tylko jedną drogę, na górę. Pozostałe odnogi to były ślepe uliczki, prowadzące do mieszkań i korytarz kończący się windą. Nie mogliśmy ryzykować czekaniem na maszynę, która i tak zapewne nie działała.
Ruszyliśmy sprintem, przeskakując po parę schodków naraz i zatrzymując się dopiero na najwyższym piętrze. Stały tutaj szafki, wyrzucone prawdopodobnie przez jednego z poprzednich mieszkańców bloku. Bez słów wzięliśmy jedną z Ernim i zastawiliśmy drogę ze schodów. Wciąż było słychać wchodzące niżej zombie. Nieznajoma wraz z Bochenem sprawdzali pobliskie drzwi, lecz wszystkie albo były zamknięte, albo odkrywały opustoszałe mieszkania, które mogły nas jedynie zgubić :
Co teraz kurwa? – wrzasnął Goku, patrząc na czubki głów szwendaczy wspinających się na schodach.
Spójrzcie tutaj! – zawołała uradowana dziewczyna, wysuwając drabinę na dach.
Myślicie, że to dobry pomysł? – zapytałem, przesuwając kolejny element szafy na schody.
Chyba nie mamy innego wyjścia bracie – powiedział spokojnie Erni, sprawdzając stabilność barykady — Nie jesteśmy gotowi na odpieranie ataku takiej grupy. Musimy się stąd wydostać i jak najszybciej realizować nasz plan. Nie mamy czasu…
Zostawiając za sobą barykadę i zbliżające się żywe trupy, ruszyliśmy drabiną na taras widokowy. Ja wszedłem ostatni. Wszyscy byli zamurowani zastałym widokiem. Ktoś zaklął paskudnie. Ulica z której dostaliśmy się do budynku była całkowicie osaczona. Wielu z martwych, właśnie w tej chwili, wchodziło do budynku, a drugie tyle było już w środku. Podszedłem do drabiny i wsunąłem ją ponownie na górę, aby odciąć zombie szybszą drogę na dach. Nie byłem pewien tego, czy potrafią się one wspinać. Mój umysł nie był w stanie ogarnąć tego wszystkiego. Ci wszyscy martwi ludzie. Kiedyś byli częścią mojego życia, a teraz czołgali się, aby mi je odebrać.
Rozejrzałem się po okolicy. Park przy operze wydawał się czysty. Mieliśmy świetną okazję, żeby ruszyć w tamtą stronę, jedyną przeszkodą było dziesięć metrów wysokości. Wszyscy z grupy, oprócz Erniego, rozglądali się uważnie szukając jakiejkolwiek szansy na normalne zejście. Niestety taras był położony tak, że niemożliwym było wejście stąd na dach, ani zjechanie w jakikolwiek sposób. Oprócz tego, męczyła mnie jeszcze jedna rzecz :
Hej – skierowałem słowa do nieznajomej, która spojrzała na mnie swoimi zielonymi oczyma – muszę ci zadać ważne pytanie… Czy ty w ogóle planujesz iść z nami?
Dziewczyna zastanawiała się trochę. W końcu usłyszałem jej głos :
 Tak… O ile będę mogła. Moja rodzina nie żyje. Dostałam  wiadomość od brata, który ucieka stąd wraz z dużą grupą ludzi na północny zachód. Potrzebuje pomocy… — ostatnie słowa przypominały bardziej płacz niż stwierdzenie. Spojrzałem na Erniego. Wiedział, że to komplikuje nasz plan. Ze szkoły mieliśmy wyjść we dwóch. Jest nas pięcioro. Wiedzieliśmy, że musimy ze sobą pogadać, ale obaj zrozumieliśmy, że nie czas i pora na to. Szczególnie, że usłyszeliśmy nagły huk, oznajmujący, że barykada została sforsowana.
 Momentalnie w dziurze zobaczyliśmy hordę ohydnych mord i wyciągniętych resztek rąk, próbujących nas złapać. Nie zwlekając wyciągnąłem nóż i zacząłem ciąć szybkimi ciosami w dół, mając nadzieję, że okaleczę je, albo chociaż na chwilę zatrzymam. Każde palce, które pojawiały się na dachu, zostawały natychmiastowo ucinane. Śniadanie podchodziło mi do gardła, ale wiedziałem, że muszę to robić, bo inaczej wdrapią się tutaj i zginiemy.
Bochen tymczasem wypatrzył całkiem wysoki tir stojący tuż pod blokiem, do którego nie mieliśmy aż tak wielkiej odległości jak do ziemi. Czarnowłosy przedstawił swój plan reszcie i pierwszy wychylił się za barierkę, szykując się do skoku. Ja osłaniałem resztę. Nie liczyłem ile czego uciąłem, ale byłem pewien, że okaleczyłem przynajmniej dziesięciu. Niestety trupy zaczynały się wspinać. Jeden z nich o mało nie złapał mnie i gdyby nie szybka reakcja Erniego, byłoby po mnie. Bochen denerwował się, a odgłosy agonii za jego plecami nie pomagały. Przełamał się jednak i skoczył. Usłyszeliśmy dźwięk wginanej blachy i po chwili okrzyk oznajmiający, że nic mu się nie stało i jest całkiem bezpiecznie. Co lepsze, miejsce, na które skoczył nie było otoczone przez zombie, które wciąż były po drugiej stronie budynku.
Zaraz po Bochenie skoczył Goku i Nieznajoma. Kiedy Erni wchodził na barierkę, na tarasie było już pięciu szwendaczy, którzy wspięli się po trupach swoich kumpli. Gdyby ktoś obserwował tą sytuację z środka budynku, zobaczyłby mnóstwo zombie, które ogarnięte żądzą mordu, próbowały wspinać się po sobie, żeby tylko zatopić zęby w ciele człowieka. Osłaniając Ernesta zamachnąłem się na pierwszego, pozbawiając go równowagi i odpychając nogą. Drugiego i trzeciego po prostu wepchnąłem z powrotem do dziury.  Kiedy Kiciuś krzyknął, żebym skakał, bez wahania wszedłem na barierkę.
Kiedy przygotowywałem się do skoku, poczułem rękę na nodze. Złapała mnie mocno. Mój nóż odruchowo poleciał i wbił się w głowę zombiaka który mnie złapał. Cios trafił prosto w usta zombie i zatopił się głęboko w gardle. Niestety, ja straciłem równowagę i spadłem. Moja broń została nade mną.  To zaburzyło kompletnie i tak niepewny skok. Czułem jak przekręcam się podczas lotu, a ciężarówka jest coraz bliżej. Trafiłem ręką w krawędź dachu auta i zemdlałem.
                Powoli zacząłem odzyskiwać przytomność. Czułem, że leże na czymś miękkim. Ręka bolała. Ostrożnie spróbowałem otworzyć oczy. Znajdowałem się w jakimś mieszkaniu. Słońce wkradało się przez żaluzje, oślepiając mnie. Podniosłem się ostrożnie i odruchowo sprawdziłem kieszenie. Już pamiętam - straciłem moją główną broń, długi nóż do mięsa, który pozostał w głowie jednego z zombie na tarasie przy szkole. Całe szczęście miałem jeszcze podręczny wojskowy nóż, który był krótszy, ale nawet bardziej zabójczy. Spojrzałem na swoją rękę. Bolała, ale najwyraźniej nie była złamana, bo mogłem nią ruszać. Wstałem i wyszedłem do sąsiedniego pomieszczenia, którym była kuchnia. Przy stole siedzieli moi kompani: Nieznajoma, Bochen, Goku oraz Kiciuś. Wyraźnie ucieszyli się na mój widok :
Stary! Aleś nam stracha napędził! Myślałem, że zginiesz od tego upadku – powiedział Kiciuś, wstając i podchodząc do mnie.
Która godzina? Nasz plan… — wyszeptałem, przerażony faktem, iż mogłem tak leżeć nawet od paru godzin – Gdzie my w ogóle jesteśmy?
Jak upadłeś, szybko z Ernim podnieśliśmy cię i przetransportowaliśmy do pobliskiego bloku. Całe szczęście zero zombie. Było całkowicie czysto. No i od upadku minęło z dwie godziny – odpowiedział Bartek.
Kurwa… — ze złości kopnąłem w pobliską szafkę.
Nie martw się, wszystko załatwiłem – uspokoił mnie Kiciuś – Dzwoniłem do Eryczka, wygląda na to, że zasięg nie padł jeszcze kompletnie. Ma być za jakąś godzinę w parku przy operze, ale spokojnie – powiedział widząc złość, na mojej twarzy – nic mu nie będzie. Oprócz niego i Natalii idą również dwaj inni. Bartek i Damian, pamiętasz, te ziomki z działki.
Uspokoiłem się. Podszedłem do okna i wyjrzałem. Długa ulica ciągnąca się w głąb miasta. Widziałem operę i park będące naszym kolejnym celem, oraz pojedyncze zombie, szukające kolejnego źródła pożywienia. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco, ale musiałem być podporą dla moich przyjaciół:
A więc wychodzimy stąd wszyscy, zgarniamy resztę i kontynuujemy nasz plan? – spytałem kolegę.
Dokładnie.