środa, 8 lipca 2015

Rozdział 2: Wyrzutkowie

Rozdział 2, pierwszy z perspektywy Irka. Dla osób niekojarzących, albo czytających (mam nadzieję) ten wstęp przed rozdziałem - jest to więzień uratowany z podziemi domu Dziary (Kwatery Głównej w Toruniu). Postanowiłem zrobić jego POVa, ponieważ koniecznie chcę pokazać akcję z perspektywy kogoś z "Drużyny Łapy", a póki co Magda i Miczi miały swoje perspektywy, Krystek/Marta i Młoda średnio mi pasują do prowadzenia, a Łapa jest zbyt dobrą i tajemniczą postacią, żeby robić rozdziały z jej oczu widziane. Dlatego padło na niego ;)

Dodatkowo chcę zapowiedzieć wam NOWĄ funkcję, którą będę teraz wstawiał w wstępniakach - co się dzieje w innych POVach, w czasie kiedy dzieje się akcja obecnego. Oczywiście jeżeli będzie to wybiegało poza granice czasowe (np. w POV Bobra będzie dzień dajmy na to 205, a u Irka 203) to będę pozostawiał znaki zapytania. System będzie działał co 3 rozdziały (czyli np. niżej zamieszczę co działo się w tym czasie w POV Bobra [Rozdział 1 - Korzenie], oraz w POV trzecim [Rozdział 3 -???])
Bobru [Rozdział 1 - Korzenie] - W czasie trwania tego rozdziału Bobru oczyszcza okolicę Torunia i jest świadkiem wybudzenia Pablorda
??? [ Rozdział 3 - ???] - ???

--------------------------------------

Rozdział 2 (Irek): Wyrzutki


                Ogień musiał być widoczny z dosyć daleka, ale zrobiło się ciemno, a my nie mogliśmy znaleźć miejsca do spania, dlatego spędzaliśmy noc w niedużym zagłębieniu w lesie, gdzie przy odrobinie szczęścia pozostaniemy w miarę niewidoczni. Niedaleko był nieduży strumyczek, więc nie mieliśmy żadnego problemu jeżeli chodziło o wodę. W aucie wciąż mieliśmy trochę mięsa w puszce oraz fasoli. Ułożyliśmy wszystko do garnka, zalaliśmy odrobiną wody i podgrzaliśmy.
                Byliśmy raczej w kiepskich nastrojach, wszyscy byli zmęczeni, a co najgorsze pośród nas panowało coś podobnego do grypy i niektórzy mieli spore problemy z poruszaniem się, znacznie bardziej woleli poleżeć i odpocząć. Teraz przy ognisku brakowało jednej z chorych – Młodej. Oprócz tego chorowała Magda. Od razu jak jej ręka złożyła się do kupy, po tym jak została połamana to pojawił się nowy problem. Minął dokładnie miesiąc i dzień odkąd uciekliśmy z Torunia. Sam byłem zaskoczony tym jak długo już udało się nam przetrwać i to w kompletnej dziczy.
                Dlatego, zamiast siedzieć całą grupą przy ognisku, siedział tu teraz tylko Marek, ja, Marta oraz Miczi. Stare rany po ugryzieniach zaswędziały mnie. Czasami tak się działo, a wtedy zastanawiałem się, czy to nie jest koniec i czy przypadkiem ugryzienia w końcu na mnie nie zadziałają tak jak powinny. Cały czas nie mogłem uwierzyć w szczęście jakie mnie spotkało. Byłem niepodatny na to, co dziesiątkowało całą ludzkość. Ja zwykły, szary człowiek, byłem teraz kimś niesamowitym. Od kiedy odkryłem w sobie tę moc obiecałem sobie jedno – będę pomagać innym. Szczególnie osobom otoczonym przez zombie, lub przez nie gonionym.
                Gdy wracałem wspomnieniami do naszej podróży do Poznania przechodziły mnie ciarki. To była niesamowita wyprawa. Po opuszczeniu domku myśliwskiego wyjechaliśmy autem w stronę wskazaną przeze mnie.  Ci ludzie, z którymi teraz siedziałem zaufali mnie po tym jak ich uratowałem i dobrze, bo wcale nie zamierzałem ich zdradzać. Sama droga przychodziła jak z płatka, okazało się, że chociaż w naszym towarzystwie przewodziły liczebnie kobiety, to i tak były silne i w pewnych momentach bezlitosne. Największa przemianę widziałem u chorującej teraz Młodej. Jak się poznaliśmy, w podziemiach Kwatery Głównej w Toruniu to była cichą myszką, która dzielnie znosiła niewolę. Teraz poszła w ślady swojej siostry. Nie dorównywała jej jeszcze jeżeli chodziło o bezlitosność i dzikość, ale była na dobrej drodze ku temu.
                Gdy dotarliśmy dwa tygodnie temu do mojego, starego obozu szybko zauważyliśmy, że nic z tego nie będzie. Wcześniej zapewniane przeze mnie fortyfikacje były zniszczone doszczętnie, a sama kryjówka była wypełniona trupami. Było mi trochę głupi, bo ciągnąłem resztę przez naprawdę długi czas, ale wydawało mi się, że spodziewali się tego, że w tym miejscu nie będzie zbyt wielu nadziei na przetrwanie. W końcu stało opuszczone przez całkiem spory czas, dlatego nie nastawiałem ich na pewniaka. Od tamtego czasu kręciliśmy się w okolicy, pomiędzy Poznaniem, a Toruniem.  Musieliśmy teraz podjąć dosyć ciężką decyzję, co robić dalej. Zapasy nam się powoli kończyły, a choroba mogła w każdej chwili złożyć kogoś jeszcze. Musieliśmy znaleźć ciepłe miejsce, gdzie moglibyśmy odpocząć, bez strachu o to, że ktoś nas zaskoczy i zabije. O ile dni były ciepłe, to noce były raczej chłodne i ciężkie do przetrwania. Dlatego byłem zmuszony zacząć niewygodny dla wszystkich temat, od razu po tym jak Łapa i Krystian dołączyli do nas zostawiając śpiącą Młodą i Magdę w aucie.
                - Uważam, że powinniśmy dołączyć od jakiejś społeczności. Jeżeli nie do Torunia to gdzie indziej – zacząłem. Dobrze wiedzieliśmy o tym, że Ostoja dalej istniała, bo tydzień temu byliśmy bardzo niedaleko jej murów.
- Naprawdę chcesz wracać do miejsca, w którym rządzi człowiek, który cię więził? Więził moją siostrę? Okaleczyłam go, dla mnie nie ma tam już miejsca – powiedziała Łapa.
- Jak nie tam, to gdzie indziej – stwierdziłem.
- Moglibyśmy spróbować zostać, na którymś posterunku. Zanim kazaliby nam ruszyć do Ostoi, żeby zameldować Dziarze nasze przybycie zdążylibyśmy chociaż dzień czy dwa pokorzystać z wygód – włączył się do rozmowy Krystian.
- Myślicie, że Bobru wciąż jest w Ostoi? – zapytała Miczi.
- Dajcie spokój do cholery – podniosła głos Łapa – Nie po to uciekaliśmy, żeby tam teraz wracać z podkulonym ogonem!
- Czasem trzeba schować cholerną dumę do kieszeni, kiedy chodzi o zdrowie, a może i życie – powiedziałem – Młoda i Magda są w kiepskim stanie, kto wie czy jutro nie dołączy do nich ktoś jeszcze, kogo złapie ta cholerna gorączka. Musimy się zabezpieczyć, bo w końcu zginiemy w najgłupszy możliwy sposób.
                Łapa milczała, wpatrując się nieobecnym wzrokiem gdzieś w las za moimi plecami. Myślała. Przez chwilę było słychać tylko trzask palącego się drewna, aż w końcu Łapa wstała i przemówiła stanowczym głosem.
- Słuchajcie, trzymamy się już miesiąc bez pomocy ludzi z Torunia czy czyjejkolwiek innej. Zabijaliśmy ocalałych i niezliczoną ilość pierdolonych trupów. Przetrwamy i to. Poszukamy jakiejś grupy ocalałych, którą będzie można łatwo zdominować i wykorzystamy ich gościnność. Jeżeli nasze zdrowie mocno się pogorszy to zrobimy tymczasową bazę w pierwszym, lepszym mieście – zaczęła przemowę – Nie możemy wrócić do Torunia. Nie chodzi nawet o pieprzoną dumę. Chodzi o to, że jak tam pojedziemy to połowa z nas zostanie aresztowana, a może nawet skazana na śmierć. Miałyśmy strasznie intensywne wyjście i nie możemy tam wrócić. Takie jest moje zdanie – dokończyła. W sumie miała trochę racji i to było przerażające.
                Nagle usłyszeliśmy krzyk, gdzieś daleko od nas. Ciarki przeszły mnie po plecach. Wszyscy odruchowo sięgnęli po bronie. Nasłuchiwaliśmy w ciszy, ale nie usłyszeliśmy już nic. Marta, najmłodsza z naszej grupy, wtuliła się w Miczi.
- Musimy coś znaleźć – stwierdził Krystian – ale teraz idźmy już spać.
Byłem tak zmęczony, że nie chciało mi się nawet dyskutować. Połowa z nas miała spać na dworze, a druga połowa w aucie. Sam nie wiedziałem co jest lepsze – spanie w ciepłym wnętrzu auta z chorymi osobami, czy marznięcie na dworze, gdzie tez łatwo było zachorować.  Zanim jednak zmęczenie całkowicie mnie złożyło wziąłem kawałek sznurka, która miałem w kieszeni i pozbierałem puszki, w których była nasza kolacja. Przebiłem je sprawnie nożem i przełożyłem przez dziurki sznurek. Zadowolony z efektu swojej pracy rozwiesiłem puszki po okolicznych krzakach, żeby te narobiły hałasu, gdyby ktoś próbował się do nas zakraść.
                Po wykonaniu tej czynności położyłem się spać. Chociaż byłem dorosłym człowiekiem, który nie jedno już przeżył to czasami czułem się jak zwykły dzieciak. Podczas snów przeżywałem tak niesamowite wizje z bajkowych światów, że czasami się zastanawiałem czy życie tutaj nie jest snem, a tak naprawdę prawdziwy ja jest rycerzem w magicznym świecie pełnym czarów i smoków. Dużo bym dał żeby tak było, ale niestety twarda ziemia i chłód paraliżujący mnie całkowicie pomimo dwóch koców i śpiwora trzymał mnie twardo tutaj. Widocznie tak musiało być.
                W nocy obudził mnie dźwięk puszek. Miałem lekki sen, więc od razu zerwałem się chwytając za broń. Wszyscy spali, ale ja nasłuchiwałem starając się zlokalizować, z których konkretnie krzaków dochodziły hałasy i czy był to wiatr czy coś innego. Nagle usłyszałem przedzieranie się przez krzaki i jęk. Ognisko żarzyło się jeszcze więc byłem w stanie zauważyć w lekkiej poświacie nadchodzącego trupa. Podszedłem do niego i wyciągając nóż zabiłem szybkim ruchem. Otarłem krew z ostrza o jego koszule i wróciłem na swoje miejsce. Dalej było ciemno, ale na horyzoncie widać było poświatę słońca. Za godzinę powinno być już jasno. Nie wiedziałem czy jest sens się znowu kłaść, a że zachciało mi się siku poszedłem w krzaki, sprawnie omijając zastawione przez siebie pułapki.
                Strumień sików uderzał w ziemię miarowym taktem, a ja spokojnie nasłuchiwałem, czy nic nie czai się w krzakach. Słyszałem kroki, ale szybko zdałem sobie sprawę, że to nieduża wiewiórka skakała niedaleko mnie próbując wspiąć się na drzewo. Widok był całkiem uroczy, na tyle, że aż zatrzymałem się na chwilę żeby się uspokoić i poprzyglądać. Po około dziesięciu minutach spaceru wróciłem do obozu i na nowo rozpaliłem ogień, żeby się nieco ogrzać. Wszyscy spali smacznie – Magda, Młoda i Krystian w aucie, a reszta na ziemi przy ognisku. Nie chciałem ich budzić, ale gdy rozpaliłem ognisko zauważyłem, że Marek już nie śpi. Przywitałem go skinieniem głowy, a ten odpowiedział tym samym.
- Dawno wstałeś? – zapytał zachrypniętym głosem.
- Jakiś czas temu. Zombie skradał się do obozu, ale go zdjąłem – powiedziałem pokazując mu ciało leżące parę metrów dalej.
- Dobrze, że czuwasz… - odpowiedział nieco zdziwiony – Szczególnie, że sam jesteś niewrażliwy na to gówno. Mogłoby cię to nie obchodzić. No wiesz, fakt, że ktoś zostanie ugryziony, przecież i tak tobie nic się nie może stać – jego słowa były trochę nieskładne, ale zrozumiałem ich sens.
 - Jesteśmy drużyną gościu – odpowiedziałem nieco rozbawiony – Twoja siostra nas uratowała i nie zamierzam teraz tego zaprzepaścić. Myślałem, że po miesiącu znajomości nie będzie już mowy o braku zaufania – uśmiechnąłem się. Wcale nie chciałem brzmieć specjalnie chamsko, lub podejrzliwie.
- Nie można ufać nikomu. Przynajmniej w pełni – stwierdził Marek, dosiadając się bliżej mnie –Ależ pizga. Jak nie znajdziemy schronienia to wszyscy zachorujemy… - powiedział, trzęsąc się.
- Myślę, że jak nie uda nam się znaleźć niczego na własną rękę to powinniśmy wrócić do Torunia. Jeżeli nie do samej Ostoi to chociaż na jeden z posterunków – powiedziałem.
- Naprawdę chcesz tam wracać? Po tym jak byłeś więziony bez żadnego powodu? – zapytał zdziwiony.
- Wiesz, ja mogę być więziony jeszcze długo, lepsze to niż patrzenie jak powoli umieramy i to nie z powodu zombie, a z powodu jakiejś gównianej grypy – wytłumaczyłem.
- W sumie też prawda – odpowiedział.
                Siedzieliśmy jeszcze pół godziny, rozmawiając o różnych rzeczach, aż w końcu kolejne osoby zaczęły się budzić. Gdy Krystian i Miczi zaczęli przygotowywać śniadanie ja podszedłem do Łapy.
- Gdzie jedziemy po śniadaniu? – zapytałem.
- Przed siebie przyjacielu – odpowiedziała. Była w dobrym humorze. Widoczne stan Młodej musiał się poprawić.
- Co z twoją siostrą? – zapytałem z grzeczności.
- Jest lepiej. Ale stan Magdy się pogorszył. Mam nadzieję, że przetrwa tę chorobę.
                Zjedliśmy śniadanie, które składało się właściwie z resztek naszych zapasów i wsiedliśmy do auta. Młoda rzeczywiście zrobiła się bardziej rozmowna, ale Magda wciąż ledwo kontaktowała i ciepło wręcz biło z niej jak z pieca. Wyjechaliśmy z lasu i ruszyliśmy na północny wschód licząc na to, że znajdziemy jakiekolwiek dobre miejsce. Sam osobiście stawiałbym na Pierwszy Posterunek, w którym mieli dobra opiekę medyczną. Nie obchodziło mnie jak zareaguje na nasz powrót Dziara. Jeżeli nie planowaliśmy zrobić czegoś szybko, to prawdopodobnie nie przetrwamy.
                Trafiliśmy na główną drogę, która była całkowicie opustoszała. Co prawda mijaliśmy co jakiś czas zombie, ale ostatecznie nie zatrzymywaliśmy się, żeby je zabijać bo nie było takiej potrzeby. Minęliśmy dwie nieduże wioski, nawet nie patrząc na budynki, które tam były, bo te kompletnie nie nadawały się do zamieszkania. W samochodzie panowała dosyć cicha, ponura atmosfera. Nikt nie był specjalnie chętny do rozmów.
                Około południa dojechaliśmy do nieco większego miasteczka. Od razu wystrzeliłem z pomysłem.
- Powinniśmy przeszukać jakieś sklepy czy inne lokale. Kończy nam się żarcie, amunicja i zapasy medyczne – powiedziałem.
- Zatrzymamy się tu na parę godzin – stwierdziła Łapa.
Zaparkowaliśmy na centralnym placu miasteczka.  Wysiedliśmy w czwórkę – ja, Łapa, Krystian oraz Miczi. Reszta została w samochodzie.  Na początku uderzyliśmy na sklep, który był tuż przy zaparkowanym samochodzie. Był to nieduży delikates, który wydawał się na pierwszy rzut oka nie splądrowany. Poznaliśmy to po ciężko otwierających się drzwiach oraz dużej ilości zombie w środku. Przystąpiliśmy do oczyszczania tego miejsca. Nie chcieliśmy marnować amunicji, wiec wszyscy walczyliśmy nożami oraz młotkami. Cały sklep składał się z jednego, sporego pomieszczenia, w którym było około trzydziestu zombie. Całe szczęście do głównej sali sklepu prowadziły bramki, które umożliwiły nam swobodne wybijanie trupów – jednego po drugim.
                Łapa i Miczi ustawiły się przy jednej bramce, a ja i Krystian stanęliśmy przy drugiej. Wziąłem nóż w rękę i zastukałem zdecydowanie w barierkę. Dźwięk rozszedł się echem, a ja krzyknąłem.
- Przygotujcie się!
Nie musieliśmy długo czekać. Zombie zwabione hałasem natychmiastowo zwróciły się w naszą stronę. Zabijanie ich było banalnie proste, ponieważ bramka blokowała im możliwość przechodzenia dwójkami, a pojedyncze zombie, blokowane przez metalowy mechanizm, nie były w stanie się przez niego przedostać i wyciągały bezradnie ręce starając się dosięgnąć nas. My jednak byliśmy sprytniejsi i bez problemu dźgaliśmy ostrzami i uderzaliśmy obuchami, żeby dotrzeć do mózgu i tym samym niszczyliśmy część odpowiedzialną za dzikość i rządzę mordu zombie.
                Po tym jak pod bramkami usypał się pokaźny stos ciał przeskoczyliśmy je i poszliśmy do konkretnej części sklepu. Tutaj tez było parę zombie. Jeden zdołał mnie nawet ugryźć, ale jak zwykle nic sobie z tego nie zrobiłem. Ugryzienia zombie były dla mnie jak ugryzienia człowieka – bolały, ale nic poza tym. Czułem się przez to poniekąd wyjątkowy, ale wiedziałem, że ten „dar” może w każdej chwili zniknąć, albo mogę przesadzić i w końcu dopnę swego.
                Udało się nam jednak oczyścić sklep i przeszliśmy do fazy przeszukiwania go w celu zdobycia zapasów. Niestety, ku naszemu zaskoczeniu wiele tego nie zostało. Znaleźliśmy zaledwie parę puszek, jedną apteczkę oraz całkiem sporo wody i alkoholu. Spodziewałem się większych zapasów jedzenia, a te pomagały nam na zaledwie dwa lub trzy dni. Całe szczęście widziałem jeszcze jeden sklep w okolicy, który wyglądał podobnie do tego, więc liczyłem na to, że znajdziemy tutaj coś ciekawego. Opuściliśmy sklep i zanieśliśmy zapasy do samochodu. Gdy tylko podeszliśmy, to zauważyliśmy, ze coś musiało być nie tak, bo drzwi były pootwierane, a Marek, Marta oraz Młoda stali na zewnątrz.
                Łapa podbiegła pierwsza.
- Co się dzieje?
- Z Magdą jest źle. Ja… ona… - zaczął Marek, ale nie był w stanie wykrztusić ani słowa więcej. Chociaż wiatr wiał, nawet stąd słyszałem jak ciężko oddychała.
- Może pójdziemy do apteki? Na pewno znajdziemy jakieś leki – zapewniła Miczi.
- Ja tu zostanę – stwierdził Krystian.
- Rozumiem – odpowiedziała Łapa – Irek, Miczi, chodźcie za mną – poprosiła.
Poczułem poważną falę niepokoju spływającą po mnie, niczym zimny prysznic. Znałem tych ludzi już miesiąc i nie mogłem się pogodzić z faktem, że jedno z nich było w naprawdę ciężkim stanie. Podszedłem do Marty. Dziewczynka była naprawdę świetnym dzieckiem i dogadywałem się z nią chyba najlepiej z całej drużyny. Sam kiedyś byłem ojcem, ale zaraza odebrała mi całą rodzinę. Teraz ci ludzie nią byli.
- Mała trzymaj się Moniki – powiedziałem wskazując siostrę Łapy – Jeżeli coś się stanie Magdzie nie podchodź do niej skarbie – dodałem.
- Rozumiem – odpowiedziała. Była mądrym dzieckiem i wierzyłem, że się mnie posłucha.
                Ruszyliśmy we trójkę wzdłuż ulicy szukając najbliższej apteki. Całe szczęście jedna była tuż za rogiem. Pierwszym problemem jaki napotkaliśmy były drzwi. Ktoś zabił je deskami i musiałem się siłować z nimi dobre pięć minut, zanim w końcu drewno puściło i oddało nam dostęp do wejścia. Nie mogliśmy zmarnować ani sekundy dłużej.
- Rozdzielmy się, kto znajdzie jakiekolwiek leki przeciwbólowe i anty gorączkowe niech krzyczy – powiedziała. Apteka była malutka, składała się z korytarza i oddzielonego szybą sektora aptekarskiego. Nie czekając za długo przeszliśmy drzwiami do części z lekami i zaczęliśmy przeszukiwać setki bezsensownych opakowań witamin, syropów na kaszel, podpasek i innych mało potrzebnych rzeczy. Każdy przeszukiwał inny regał. Nagle pośród dźwięków rozkładanych pudełek i przewracanych butelek usłyszałem jękniecie. Gdy się odwróciłem zamarłem. Pod jednym z regałów zombie sięgał właśnie łapskami w stronę Łapy. Ona nie widziała go kompletnie, albo nie zdawała sobie sprawy, że zagrożenie jest tak blisko bo tylko obróciła się w prawo szukając źródła hałasu.
                Trup grubszej aptekarki pochwycił z dużą siła nogę Łapy i starał się wgryźć w łydkę. Zareagowałem machinalnie. Rzuciłem się w tamtą stronę nie patrząc na obrażenia. Łapa krzyknęła, ale ja byłem szybszy. Zasłoniłem ręką miejsce w które próbował się wgryźć zombie i ten ugryzł mnie w przedramię. Dało to czas Łapie, która wyrwała się z objęć trupa i z całej siły uderzyła butem w czaszkę zombie. Usłyszałem okrutny gruchot i po chwili po ręce pociekła mi krew z roztrzaskanej głowy zombie. Złapałem się za ranę, ale wiedziałem, że nic mi się nie stanie. Łapa pomogła mi wstać i podała paczkę bandaży, które znalazła.
- Dziękuje… - powiedziała niecko zakłopotana.
- Nie ma sprawy – wysapałem zaciskając opatrunek na mojej ręce. Miczi przyglądała się sytuacji z wyrazem zaskoczenia na twarzy i podeszła do nas.
- Znalazłam jakieś leki. Powinny być ok – stwierdziła.
                Zabierając je do plecaków pobiegliśmy w stronę auta. Dobiegliśmy tam dwie minuty później i jak najszybciej podeszliśmy do Magdy. Wyglądała fatalnie. Była blada jak ściana, a zarazem rozpalona jak piec. Majaczyła coś pod nosem, a Krystian głaskał jej spocone czoło.  Łapa próbowała się przepchnąć, żeby podać jej leki, ale Krystian odsunął ją.
- Oszalałeś?! – zapytała zdecydowanie zdenerwowana.
- Już za późno – odpowiedział ze smutkiem w głosie. Zrobiło się naprawdę cicho. Co najgorsze nie było słychać jednego – oddychania Magdy. Łapa opadła na kolana przy samochodzie i patrzyła na tę sytuacje z grozą w oczach. Marta, Magda, Młoda oraz Marek stali kawałek z tyłu obserwując w ciszy Krystiana, który płacząc przytula ukochaną. Wszyscy wydawali się być zahipnotyzowani, ale ja wiedziałem co robić. Zachowałem trzeźwość umysłu.
                Pociągnąłem Krystka próbując go wyciągnąć z auta, zanim będzie za późno. Ten się stawiał i nie chciał wyjść.
- Odejdź ode mnie, zostaw mnie – krzyczał.
- Zaraz będzie za późno uciekaj – powiedziałem spokojnie, ale stanowczo.
- Odwal się Irek – krzyknął ponownie Krystek płacząc jak małe dziecko.
Marek tez zaczął pchać się do środka. Musiałem ich powstrzymać.
                Pociągnąłem Krystka z duża siłą, tak, że wysunął się z auta. W tym czasie jego miejsce zajął Marek, który przytulił siostrę. Nie przewidziałem jednak tego, co zrobił Krystek. Wstał i uderzył mnie z taką siłą w brzuch, że zwymiotowałem na drogę obok. Zobaczyłem jak podchodzi do Magdy, ale wtedy było już za późno. Usłyszałem krzyk Marka. Magda zmieniła się. Ugryzła go w szyję, a po jego ciele spłynęła fala krwi z tętnicy szyjnej. Tym razem nie bawiłem się w podchody. Pociągnąłem Krystka i wykręcając mu rękę podkosiłem mu nogę, po czym przyłożyłem kolano do głowy.
 - Siedź spokojnie kurwa! – wrzasnąłem – Łapa do chuja pana zastrzel ich!
Mój głos musiał zadziałać, bo po chwili usłyszałem dwa szybkie strzały. Minęła minuta, zanim ktokolwiek się ruszył.  Krystek szlochał cicho i żałośnie, ale było już za późno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz