czwartek, 2 lutego 2017

Rozdział 11: Jesteśmy dziczą

Rozdział 11, kolejny z perspektywy Erniego. Po akcji z łowcami ludzi, Erni został oddzielony od grupy i musi znaleźć się w nowej sytuacji i wrócić do któregoś z obozów. Przetrwanie nie jest łatwe, szczególnie w takich warunkach. Czy uda mu się dotrzeć do bezpiecznego miejsca? Zapraszam do czytania, komentowania i rozsyłania bloga znajomym :)

POV:
Erni - Rozdział 11 - Dzień 4-5
Bobru - Dzień 4-5 - Bobru dociera do Płocka
Zuza - Dzień 4-5 - Zuza dociera do Płocka

----------------------------------------------------------

Rozdział 11: Jesteśmy dziczą (ERNI)


                Poczułem jak ktoś mną potrząsa. Odzyskiwałem powoli świadomość, chociaż wciąż miałem ciemno w oczach. Wspomnienia wróciły niczym lawina, zasypując mnie i moją świadomość. Złapanie przez bandytów, walka, ucieczka, aż w końcu potknięcie się i upadek. Znów mnie złapali, pomyślałem jak ręka zacisnęła się na mojej łydce. Przynajmniej reszta uciekła, uśmiechnąłem się w duszy. Usłyszałem jęknięcie. Chociaż było one dosyć ciche, w moich uszach zabrzmiało jak najgłośniejszy alarm.
                Odwróciłem się jak oparzony i zobaczyłem trupa, który nachylał się właśnie w stronę, w której przed chwilą były moje plecy. Instynktownie zamachnąłem się ręką i uderzyłem z całą siłą jaką potrafiłem zebrać. Kości zagrzechotały pod siłą mojego uderzenia, ale nie zatrzymało go to na długo. Mogłem jednak nieco oswobodzić się z uścisku, co dało mi możliwość przeczołgania się kawałek do tyłu. Zacząłem desperacko szukać noża i gdy tylko złapałem go, z pewnością chwyciłem jego rękojeść i wsadziłem w podbródek trupa. Krew zaczęła wylewać się i zalewać moje ręce i ubrania. Zrzuciłem truchło z siebie i podniosłem się, rozglądając po okolicy.
                Byłem w lesie. Widziałem zbocze, z którego spadłem, sam nie wierząc, że w ogóle przeżyłem ten upadek, a dodatkowo nie złamałem niczego. Poczułem jednak tępy ból przy końcówce pleców, który atakował bezlitośnie przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Próbowałem wyprostować się, ale spotkałem się tylko z kolejną falą bólu. Zakląłem. Było w miarę ciemno, chociaż promienie słońca powoli docierały spomiędzy gąszczu, co oznaczało, że już świtało. Leżałem tutaj przez parę godzin. Moich ludzi nigdzie nie widziałem, więc musieli mieć więcej szczęście ode mnie i uciec. Mogli też zostać złapani, bo wydawało mi się to dziwne, że nikt nie próbował mnie szukać, chociaż mogło to być jak szukanie igły w stogu siana. Wczoraj wieczorem rozdzieliliśmy się gdy osłaniałem ich przed bandytami.
                Zacząłem rozglądać się za karabinem, którym wczoraj walczyłem, ale nie mogłem go nigdzie znaleźć. Musiałem go wypuścić podczas upadku, a przeszukiwanie całego zbocza mijało się z celem. Mam chociaż nóż, pocieszyłem się, wycierając ostrze o pokrytą rosą trawę. Było mi zimno. Czułem się przemoczony, a wiatr, który zawiewał co jakiś czas wręcz mnie paraliżował. Spojrzałem na trupa, którego zabiłem i ucieszony zauważyłem, że ma na sobie kurtkę. Była ona co prawda postrzępiona w paru miejscach, ale nie narzekając nałożyłem ją i ruszyłem przed siebie. Rękawy wydawały się nieco za długie, a sama kurtka wisiała na mnie nieco, ale od razu poczułem, że jest mi cieplej.
                Szedłem przez las przez dobre dziesięć minut, aż w końcu natrafiłem na leśną dróżkę. Przypomniałem sobie słowa jednego z bandytów, który mówił, że znaleźli nas niedaleko. To mogło oznaczać tylko to, że mam szansę na dotarcie do bardziej znanych terenów. Musiałem trzymać się tej wersji i wierzyć. W okolicy, w której byliśmy, było blisko do Inowrocławia i Pierwszego Posterunku. Planowałem dostać się na drogę i stamtąd liczyć na szczęście, że trafię na jakiś patrol. Planem zapasowym było znalezienie wozów z materiałami budowlanymi, które również mogły mnie uratować. Większym problemem było jednak teraz coś innego. Gdy złapali nas zeszłego dnia i następnie przenieśli do swojego obozu, właściwie nas nie nakarmili. Żołądek ściskał mi się tak mocno, że było to wręcz bolesne. Pragnienie nie było aż tak palące, ale też dawało się we znaki. Jeżeli nie znajdę jakiegoś żarcia, to umrę, uświadomiłem sobie w myślach.
                Szedłem powoli, nie mogłem sobie pozwolić na bieganie, plecy i kość ogonowa bolały. Było dosyć chłodno, ale nie przeszkadzało to aż tak bardzo jak reszta. Rozglądałem się uważnie na każdym kroku. Łatwo było ominąć jakiś charakterystyczny punkt, a ja musiałem dowiedzieć się, gdzie dokładnie jestem. Z pewnością nie znałem tych ścieżek. Gdybym był w stanie dotrzeć chociaż do głównej drogi na pewno wiedziałbym co i jak. W końcu jeździłem jeszcze niedawno Zbłąkanym Ocalałym. Znałem okoliczne drogi jak własną kieszeń, zarówno te biegnące na wschód jak i w innych kierunkach.
                Po godzinie całkowicie spokojnego marszu przez pola i lasy nie stało się nic konkretnego. Byłem sam, nie widziałem nawet zbyt wielu trupów. Czy idę w dobrą stronę, zapytałem sam siebie. Słońce znajdowało się teraz nieco nad horyzontem, na prawo ode mnie. Miałem je tuż za barkiem. Musiałem podążać mniej więcej na północ. Dlaczego nie mogę znaleźć żadnej drogi, myśli tego typu taranowały moją głowę. Marzyłem teraz o tym, żeby wygodnie się położyć, ogrzać i zjeść. Moje marzenia jednak były teraz poza zasięgiem. Szczególnie, że zauważyłem ruch przed sobą i szybko zdałem sobie sprawę, że na zakręcie stała grupka trupów, które kogoś złapały.
                Dźwięki, które wydawały były potworne i okropne. Kłapały, upychały sobie części ciała jakiegoś nieszczęśnika i zdawały się poświęcać temu pełną uwagę. To co jednak zauważyłem za tą grupą uszczęśliwiło mnie znacznie bardziej. Stało tam auto. Widać było na pierwszy rzut oka, że kierowca zjechał na pobocze i uderzył w drzewo, więc nie liczyłem na to, że nim odjadę, ale chciałem je przeszukać i zobaczyć, czy znajdę coś ciekawego lub przydatnego. Trzymając się pobocza powoli ruszyłem do przodu.
                Zombie były całkowicie zajęte jedzeniem. Siedziały przy ofierze i pożerały ją bez chwili wytchnienia, jakby bały się, że ta zaraz wstanie i ucieknie. Wykorzystałem sytuację i powoli zbliżałem się do celu. Kiedy podszedłem do auta usłyszałem cichy dźwięk. Nie byłem na początku pewien co to było i czy mi się nie przesłyszało ze zmęczenia, ale zlokalizowałem jego źródło. To było radio samochodowe. Kierowca słuchał po cichu dziwnej melodii, która kojarzyła mi się z jakimś horrorem lub dreszczowcem. Poczułem się przez chwilę jak bohater jakiegoś serialu, który w rytmach muzyki dociera do auta tuż obok grupy trupów i przeszukuje je. Sprawdziłem dosłownie wszystko. Skrytkę, kieszenie przy siedzeniach, bagażnik, nawet schowek nad siedzeniem kierowcy, ale znalazłem jedynie batona czekoladowego. Ciesząc się, że udało mi się znaleźć cokolwiek schowałem go do kieszeni i przystawiłem ręce do wylotów klimatyzacyjnych. Podkręciłem temperaturę i o mało nie zemdlałem, kiedy poczułem kojącą i relaksującą falę ciepła. Zrobiło mi się tak dobrze, że przez chwilę zapomniałem o bożym świecie. Poświęciłem się temu tak jak trupy siedzące niedaleko, poświęciły się jedzeniu.
                Pokorzystałem jeszcze chwilę z kojącego ciepła, po czym opuściłem wóz, delikatnie przymykając drzwi. Ruszyłem drogą w stronę, z której przyjechał samochód. Samego pojazdu nie poznawałem, więc był to raczej jakiś samotny ocalały, a nie członek którejś ze społeczności. Rozpakowałem batonik i pochłonąłem go, minimalnie zmniejszając swój poziom głodu. Mój brzuch zaburczał, jakby w podzięce. Leśna droga ciągnęła się i ciągnęła, a kierowca tamtego samochodu znacznie utrudnił mi podróż, bo zobaczyłem kolejne trupy, które prawdopodobnie zgubiły trop auta i szły powoli przed siebie w moją stronę. Wiedziałem, że muszę być wyjątkowo ostrożny, bo zwyczajnie nie dam rady uciec. Poruszałem się teraz w najlepszym przypadku odrobinę szybciej od nich.
                Po kolejnych kilku minutach zobaczyłem jak leśna droga, po której się poruszałem, wchodzi w betonową drogę i uśmiechnąłem się. To była dla mnie jakaś szansa. Wkrótce moja stopa poczuła pod sobą twardość cywilizowanej drogi. Rozejrzałem się w prawo i lewo, ale nie powiedziało mi to zbyt dużo. Wszędzie było widać tylko pole z wysoką trawą oraz dodatkowo niecałe sto metrów na prawo zauważyłem ambonę myśliwską. Przypomniałem sobie błogie czasy, kiedy grałem na komputerze w najlepszy symulator apokaliptycznego świata. Wtedy w takich miejscach jak ambona można było znaleźć wszystko, od broni, przez ekwipunek militarny, aż do prowiantu. Nie pogardziłbym teraz żadnym z nich. Niestety wiedziałem, że nie znajdę tam nic ciekawego, więc zignorowałem tę budowlę i zastanowiłem się chwilę, w którą stronę powinienem pójść. Droga w lewo prowadziła na zachód, a ta druga na wschód. Wiedziałem, że jak wybiorę źle mogę wejść na tereny, których dobrze nie znam.
                Nagle zauważyłem coś na horyzoncie. Mignęło dosłownie przez chwilę i to wysoko, nad koronami drzew. Nie ufałem do końca swoim zmysłom, ale to wydawało się tak realne, że musiało po prostu być prawdziwe. Żeby się upewnić ruszyłem na prawo w stronę ambony. Pod nią stał trup. Nie zastanawiając się długo poczekałem aż mnie wyczuje i ruszy w moją stronę, a gdy był blisko przewróciłem go i dobiłem. Nie przeszukiwałem nawet kieszeni martwego, był cały rozpadający się, a z samych ubrań niewiele zostało. Wszedłem powoli, szczebel po szczeblu, na drabinę i ostrożnie wspiąłem się na ambonę. Widok stąd był znacznie lepszy. Zobaczyłem praktycznie całe pole, zakręt w prawo po prawej stronie oraz, co najważniejsze, udało mi się raz jeszcze zobaczyć, to co widziałem wcześniej. Flaga, powiewająca flaga, pomiędzy drzewami, spory kawałek ode mnie. Znałem jednak tę flagę i wiedziałem dokładnie co ona oznacza.
                To jeden z punktów strategicznych, mruknąłem pod nosem, jestem uratowany. Chociaż nie znałem dokładnych lokacji punktów strategicznych, to wiedziałem gdzie one były porozmieszczane. Jedyne co musiałem zrobić to dojść do punkty i zobaczyć jaki numer jest napisany na słupie. Odkrycie tego pomogłoby mi powiedzieć, w którym kierunku muszę iść. Sama jednak obecność tego punktu oznaczała, że jestem na naszych terenach. Chociaż od wybawienia czekała mnie jeszcze spora droga to ucieszyłem się z tego faktu, tak jakbym znajdował się na podwórku własnego domu. Zszedłem powoli z ambony, ostrożnie minąłem zabitego przed chwilą zombie i ruszyłem dalej.
                Trzymałem się drogi. Nie ukrywałem się nawet specjalnie, wiedząc, że jeżeli już na kogoś wpadnę, będzie to prawdopodobnie ktoś, kto mi pomoże. Szedłem równo z barierką, która miejscami była powyginana albo wgnieciona. Punkt musiał być postawiony na jakiejś polance w lesie, więc gdy tylko zobaczyłem odbicie w stronę lasu, zszedłem z drogi i wkroczyłem na niedużą, zarośniętą ścieżkę, która podchodziła pod górę w stronę zarośli. Ostrożnie wspinałem się, rozglądając co jakiś czas, za jakimiś kolejnymi śladami. Próbując przypomnieć sobie mapę punktów, starałem się pomyśleć, który punkt to może być. Musiał to być jeden z pierwszych, a te z numerami od pierwszego do czwartego były naprawdę niedaleko Inowrocławia.
                Niedługo po tym zrobiło się ciemniej, gdy tylko wszedłem pomiędzy korony drzew. Las wyglądał wyjątkowo mrocznie, niewiele światła docierało w to miejsce. Nagle, zobaczyłem coś leżącego przy jednym z drzew. Ostrożnie podszedłem do tego. To było ciało trupa. Obejrzałem je spokojnie. Musiało leżeć tutaj przynajmniej dwa dni. Nie znalazłem nic w kieszeniach spodni ani bluzy. Widać było z kolei, że trup został zabity z bliska z czegoś w rodzaju strzelby.
                Trzask gałązki był jednym co ostrzegło mnie przed atakiem. Gdy odwracałem się zdążyłem jedynie zauważyć biegnącą na mnie kobietę. Zmieniłem ułożenie ciała, ale na dużo mi się to nie zdało. Kobieta zaatakowała mnie całym ciężarem ciała, boleśnie przyciskając do ziemi. Cudem utrzymałem nóż w ręce. Usiadła na mnie próbując zablokować mi możliwość ruchu, po czym zamachnęła się pięścią. Trafiła mnie w twarz bez problemów. Próbowałem ją zrzucić, ale nie było to łatwe. Przekręciłem delikatnie dłoń, wytrzymując kolejne uderzenie, a następnie zamachnąłem się nożem na tyle, na ile pozwalała mi moja aktualna swoboda ruchów. Dźgnąłem ją w nogę. Podskoczyła z bólu dając mi ten moment na zrzucenie jej. Odepchnąłem się nogami po czym z impetem kopnąłem ją w usta. Przewróciła się do tyłu zakrywając dłońmi dolną część twarzy. Wstałem najszybciej jak umiałem i przygotowałem się do odparcia ataku.
                Dzikuska schyliła się i po chwili zobaczyłem w jej rękach kamień sporych rozmiarów, idealnie mieszczący się w dłoni dorosłej osoby. Ułożyła go wygodnie, przygotowując się do ataku. Chociaż wiedziałem, że to ja teraz miałem przewagę, postanowiłem ją zaskoczyć. Ruszyłem do przodu, zaciskając zęby z bólu i machnąłem nożem, starając się sięgnąć jak najdalej. Złapała się za ramię, ciąłem ją głęboko. Wytrąciłem ją kompletnie z równowagi, co wykorzystałem chwilę później. Kopnąłem ją z impetem w kolano, a gdy zniżyła nieco poziom uderzyłem z dużą siłą przy pomocy łokcia. Dziewczyna widocznie przegrywała. Nie miałem jednak czasu na zastanawianie się co z nią zrobić. Zaatakowałem ponownie wbijając jej nóż w brzuch i ruszając nim jak szalony. Kobieta westchnęła. Osunęła się powoli, a na jej zielonej koszuli zaczęła malować się spora, ciemna plama. Nie chcąc mimo wszystko wyjść na potwora podszedłem do niej, podniosłem za podbródek i wbiłem nóż.
                Dziewczyna leżała martwa. Zrobiłem serie krótkich wydechów. Opadłem ciężko tuż obok niej. Nie miałem pojęcia skąd się tu wzięła. Wiedziałem jednak, że chciała mnie zabić. Gdyby wytrąciła mi nóż z ręki, na pewno by się jej to udało. Rozmasowując obolała szczękę podszedłem do jej ciała i przeszukałem je na szybko. Nie miała przy sobie nic szczególnego. Znalazłem jednak za paskiem butelkę wody. Wygląda nieco mętnie, ale bez narzekania wypiłem łapczywie całą, czując przyjemne orzeźwienie. Niedoszła morderczyni nie miała nawet broni. Nie wyglądała na nikogo, kto należałby do jakiegoś obozu, chociaż tego pewien być nie mogłem.
                Wstałem i ruszyłem powoli naprzód, zostawiając ją za sobą. Liczyłem na znalezienie czegoś do jedzenia. Rozglądałem się za owocami, ale całkiem niedawno skończyła się zima i zieleń dopiero wracała do palety barw, którymi pomalowany był świat. Krzaki dopiero odrastały, zgniła trawa schowana pod poduchami śniegu odrastała i nabierała zdrowego, zielonego koloru. Na drzewach pojawiało się coraz więcej liści oraz kwiatów, które miał za jakiś czas zamienić się w owoce. Nie mogłem jednak liczyć na znalezienie czegoś do jedzenia, przynajmniej nie wiedziałem o takiej roślinie.
                Skupiłem się w pełni na moim aktualnym celu. Szedłem ciągle w jednym kierunku, tym samym, który wyznaczyłem sobie na podstawie pozycji słońca z ambony. Punkt, którego szukałem z pewnością był dosyć daleko, ale był widoczny, co oznaczało, że mogłem do niego dotrzeć. Podążałem w głąb lasu, przedzierając się przez zarośla. Chociaż spodziewałem się, że ścieżka mogła zaprowadzić mnie w to miejsce to mimo wszystko nie podążałem nią. Ekipa stawiająca punkty, z Irkiem na czele w końcu musiała jakoś dotrzeć do punktu autem z materiałami budowlanymi. Chciałem jednak dotrzeć tam jak najszybciej. Nie wiedziałem czy będę w dobrym miejscu i jak daleko będę musiał jeszcze przejść.
                Szedłem wciąż do przodu. Po niedługim czasie las zaczął się powoli przerzedzać. Szedłem kompletnie niewyznaczonym szlakiem, dlatego po drodze nie widziałem kompletnie nic, ani śladu ludzi czy zombie. Na polance jednak, od razu rzucił mi się w oczy budynek. Była to nieduża drewniana chatka, która wyglądała jakby została wyciągnięta prosto z Amerykańskich gór. Nieduża, bez piętra i cała zrobiona z ciemnego drewna. Nie była nawet otoczona płotem. Spoglądając na niebo upewniłem się, że znam pozycję słońca i będę wiedział, w którą stronę iść dalej. Gdy zapamiętałem mniej więcej wszystkie najważniejsze punkty nawigacyjne zacząłem schodzić do chatki, która była na prawo ode mnie, tuż przy granicy pola z lasem. Rozglądałem się uważnie i chociaż widziałem przy samej chatce zombie, to nic innego nie wskazywało na to, że ktoś mógł być w środku – nie było śladów, auta, a sam dom wyglądał na opuszczony. Zresztą na pierwszy rzut oka jego jedyną ciekawą funkcją obronną było odizolowanie od świata. Nic innego nie przemawiało na jego korzyść.
                Gdy podszedłem bliżej pierwsze co zrobiłem to zabicie trupa. Był stosunkowo świeży, chociaż na pierwszy rzut oka widać było, że jest zombie. Była to kobieta, z żałośnie wykręconą nogą, która miała wykręconą nienaturalnie stopę z wystającą kością. Nie był to przyjemny widok. Minąłem ją i podszedłem do drzwi. Ostrożnie otworzyłem je. Światło słoneczne rozświetliło mroczny salon, z którego odchodziły dwie odnogi na inne pokoje. W samym salonie panował bałagan. Na środku widać było długą i rozciągnięta plamę krwi, która wyglądała jakby ktoś kogoś ciągnął po podłodze. Jeden z foteli leżał na boku, a drugi był rozpruty czymś ostrym. Ja szukałem jednak wzrokiem innego pomieszczenia – kuchni. Znalazłem ją na prawo. Łapczywie rzuciłem się w kierunku lodówki oraz szafek w poszukiwaniu czegokolwiek. Już w tym pierwszym znalazłem parę paczek czegoś, co wyglądało jak hamburgery, które wkłada się do mikrofalówki lub piekarnika, żeby je sobie przygotować kiedy się chcę. Oprócz tego na najwyższej półce leżał talerz z niedokończonym jedzeniem, który pokryty był ogromną warstwą pleśni, oraz butelka mleka, które nawet przez opakowanie wyglądało na spleśniałe.
                Sięgnąłem ostrożnie po hamburgery i wzrokiem obejrzałem je. Co prawda nie wyglądały najbardziej świeżo, ale nie wydawały się też być zepsute. Rozpakowałem jeden z nich i powąchałem. Bez wątpienia okres świetności miał już za sobą, ale nie czułem charakterystycznego zapachu zepsutego mięsa. Ugryzłem delikatnie. Bułka była lekko twarda, a zarazem gumowato miękka. Mięso było daleko w tyle najlepszych rzeczy jakie jadłem, a ser był twardy jak kamień, ale mimo to zacząłem jeść jak potwór. Wpychałem sobie duże kawałki do ust, prawie się przy tym dławiąc. Jadłem jakbym pierwszy raz widział na oczy jedzenie. Krztusząc się pochłonąłem pierwszego burgera i sięgnąłem po drugiego. Jedzenie ciężko leżało mi na żołądku, ale przynajmniej jakoś go wypełniłem.
                Po zjedzeniu kolejnych dwóch usiadłem spokojnie, oparty o blat kuchenny. Zrobiło mi się trochę niedobrze, ale czułem przyjemne najedzenie. Na wszelki wypadek przejrzałem jeszcze szafki i znalazłem tam dużo produktów, z których nie mogłem za dużo zrobić, takich jak mąka czy przyprawy. Ale dodatkowo udało mi się wypatrzeć coś całkiem interesującego. Parę puszek z warzywami. Przeszukałem dokładniej dom i znalazłem idealny plecak do schowania moich łupów. Udało mi się tez znaleźć trochę wody zdatnej do picia. Zadowolony z tego co udało mi się znaleźć spakowałem wszystko do plecaka i ruszyłem dalej.
                Wróciłem do miejsca, w którym byłem około godzinę temu. Spojrzałem uważnie na otaczające mnie miejsca i skojarzyłem je odpowiednio. Ruszyłem w odpowiednim kierunku i dosyć szybko wpadłem w podobny do wcześniejszego, monotonny rytm marszu. Pole znowu zamieniło się w las. Szedłem pomiędzy drzewami czując się jakbym odkrył zupełnie nowe pokłady energii. Napojony i najedzony ruszyłem dalej. Dopiero teraz jak najważniejsze problemy zostały rozwiązane poczułem się naprawdę samotny. Niczym ostatnia żywa osoba na świecie. Wiedziałem, że Toruń, Inowrocław i pozostałe nasze obozy, a pewnie tez setka innych na całym świecie były pełne ludzie, mimo tego byłem teraz sam, zdany na siebie. Śladu po mojej grupie budowniczej nie widziałem. Jedyną opcją, że się spotkamy było dotarcie do Inowrocławia.
                Nagle, zobaczyłem długi słup z lekko powiewającą na wietrze flagą. Cel mojej podróży. Uśmiechając się pod nosem podszedłem bliżej. Dotarłem tuż pod punkt strategiczny i zacząłem się rozglądać za numerem. Znalazłem go po chwili, przy głównej części słupa.
- Cztery – wyszeptałem.
Zacząłem się zastanawiać, gdzie mógł być ten punkt. Przypomniałem sobie mapę, którą widziałem parokrotnie po obradach w Inowrocławiu i nagle to do mnie ułożyło. Byłem naprawdę blisko. Jeżeli dobrze pamiętałem czwarty punkt miał być postawiony paręnaście kilometrów na północ od Inowrocławia. Co lepsze, było to paręset metrów od drogi głównej. To była moja nadzieja. Wypełniony pozytywnymi myślami zastanowiłem się, w która stronę ruszyć, żeby jak najszybciej wyjść na odpowiednią drogę. Używając słońca postanowiłem pójść na lewo, od tego jak się tu dostałem.
                Strzeliłem dobrze. Po piętnastu minutach drogi przez zarośla wyłoniłem się tuż przed szeroką asfaltową drogą. Stąd droga była prosta. Ruszyłem na południe. Kość ogonowa wciąż mi dokuczała, ale po tylu godzinach pałętania się po lasach i polach ból stał się nieco bardziej znośny. Teraz, gdy byłem tak blisko celu, zacząłem się zastanawiać, co zrobić dalej. Ludzie, którzy nas złapali byli czymś w rodzaju łowców niewolników. Chcieli nas sprzedać. Wspominali też coś o Warszawie. Coraz bardziej zaczął interesować mnie ten temat. Ben, Dziara czy Bobru nie mówili praktycznie niczego o stolicy, chociaż każdy z nas wiedział, że coś się tam dzieje. Stado zombie szło jednak z tamtego kierunku, więc jeżeli ludzie stamtąd dali sobie rade z tym zagrożeniem, oznaczało to jedynie tyle, że byli niebezpieczni. Prawdopodobnie bardziej niebezpieczni od Zszytych i Złomiarzy.
                Pogrążony w myślach szedłem swoim tempem. Środek dnia szybko zaczął zamieniać się w popołudnie, a gdy zaczęło powoli się ściemniać, ja byłem już porządnie zmęczony. Nie spotkałem na swojej drodze żadnego samochodu, czy oddziału, który mógłby mi pomóc. Kojarzyłem jednak tą drogę i wiedziałem, że jestem teraz na trasie Inowrocław – Toruń. Szedłem w dobrą stronę. Widziałem nawet miejsca, które wraz z Rekinem i resztą naprawialiśmy, żeby droga była jak najbardziej przejezdna. Poczułem się jak w domu.
                Wtedy stało się coś czego się kompletnie nie spodziewałem. Na drogę, kawałek przede mną, wybiegła postać. Przerażony nagłym wyjściem, wyciągnąłem nóż gotowy do obrony. Postać spojrzała na mnie i robiło się ciemno poznałem ją. Nie znałem jej aż tak dobrze, ale gdy zobaczyłem twarz byłem pewien, że wiem kto to jest. Przede mną, obdarty, brudny i dziko patrzący się stał mężczyzna. Był on na tyle wyjątkowy, że nie dało się o nim po prostu zapomnieć. Chociaż większość myślała, że nie żyje, to właśnie dzięki jego pracy udało mi się dzisiaj wrócić na odpowiednią drogę.
                Przede mną stał Irek.

4 komentarze:

  1. Nuda w pracy + kolejny rozdział apokalipsy = dzień udany.

    szkoda że tak szybko to zlatuje :(

    Ale trzeba przyznać że bardzo ciekawe wtrącenie Irka do dalszych części historii

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Irek odegra ważną rolę jeszcze, zbyt ciekawa postać, żeby ją tak po prostu porzucić :D

      Usuń
  2. Jak tylko Erni odłączył się od swojej drużyny - byłem pewien, że spotka Irka. Jakoś musiałeś wrócić do wątku Irka, który zatrzymał się w 4 tomie. Coś czuję, że teraz stopniowo dowiemy się jeszcze więcej o Zszytych. Może mają jakieś ambitne cele?

    Kobieta, która go zaatakowała wydawała się zbyt... codzienna. Czyli po prostu ktoś kto pewnie stracił wszystkich i nic mu do stracenia nie zostało.

    Jeśli mogę spytać; nad czyim opisem teraz pracujesz? Bo naprawdę spis postaci się przydaje, szczególnie, żeby przypomnieć sobie stare wydarzenia.

    Pozdrawiam, Kylar!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie teraz mam straszne problemy z czasem, jest sesja i mam masę nauki przed sobą. Gdy tylko się skończy prawdopodobnie polecę w pierwszej kolejności z wszystkimi ludźmi Bobra, zarówno tymi, którzy żyją jak i tymi, których już nie ma :P

      Usuń