czwartek, 29 października 2015

Rozdział 24: Świadkowie

Rozdział 24, przedostatni w tym tomie, kolejny z perspektywy Olafa. Gdy Bobru walczy o życie na arenie w Grudziądzu, Olaf wraz z resztą próbują im pomóc. Czy im się to uda? Czy wszyscy wrócą do Inowrocławia? Zapraszam do czytania!

POV:
Rozdział 24 - Olaf - Dzień 11
Bobru - Dzień 11 - Znajduje się na arenie w Grudziądzu
Irek - Dzień 11 - Znajduje się daleko na wschodzie

----------------------------------------------

Rozdział 24 (Olaf): Świadkowie


                Noc była niespokojna. Świadomość tego jak blisko byliśmy celu, nie dawała spać. Człowiek zawsze chciał najpierw zrobić to, co ma do zrobienia, a następnie dopiero odpocząć, wiedząc, że wszystkie sprawy są już załatwione. Dlatego gdy wszyscy spali, ja drzemałem niespokojnie, budząc się co chwilę. W końcu, nad randem, usiadłem zdenerwowany i zacząłem się przygotowywać. Chciałem naostrzyć nóż, przeczyścić broń i przygotować się na najgorsze, korzystając z uroków chłodnego, ale przyjemnego poranka.
                Opuściłem chatkę, zabierając potrzebne rzeczy i odetchnąłem świeżym powietrzem, wpuszczając je w głąb siebie. Chciałem znaleźć jakiś sposób, żeby uchronić Łapę, jej siostrę oraz Łowcę przed niepotrzebnym ryzykiem, ale wiedziałem, że oni i tak zrobią co będą chcieli. To byli dzicy ludzie. Gdyby każdy ocalały w tych czasach, był tak samo bezwzględny i pewny jak grupa z Torunia, na czele z Bobrem, to prawdopodobnie osoby takie jak w obozie w Płońsku już dawno by nie żyły.
                Usiadłem spokojnie na ganku i zacząłem metodycznie pocierać nożem o osełkę. Wystarczyło paręnaście machnięć, żeby ostrze było wystarczająco silne, do przecięcia skóry i kości, przy odpowiednim nacisku. Zadowolony wziąłem szmatkę i zacząłem czyścić pistolet. To również nie zajęło mi dużo czas, więc gdy skończyłem, postanowiłem się przejść kawałek, poobserwować miasto w promieniach wschodzącego słońca i pomyśleć.
                Chatki, w których byliśmy, znajdowały się na wzgórzu i były odsunięte od miasta. Zastanawiałem się, kto tu mógł mieszkać wcześniej, ale rozumiałem, że musiał to być podobny odludek do mnie. Zszedłem powoli trawiastym zboczem, uważając żeby się nie poślizgnąć na mokrej od rosy trawie i ruszyłem rozjeżdżonym przez auta traktem w dół. Usłyszałem jęki kawałek dalej, za zakrętem i zwolniłem nieco, obawiając się ataku trupów. Dzisiaj musiałem dać z siebie wszystko, przynajmniej do momentu, aż Feline będzie bezpieczna. Postanowiłem to już wyjeżdżając z Inowrocławia. Jeżeli za życie Feline będę musiał zapłacić swoim własnym, nie zawaham się.
                Wyłoniłem się powoli za zakręt i zobaczyłem trójkę zombie posilającą się ciałem. Było ono już na tyle wyjedzone, że nie dało się stwierdzić czy była to kobieta czy mężczyzna. Wyciągając nóż, postanowiłem nieco się rozgrzać. Przez chwilę zastanawiałem się czy warto podejmować ryzyko walki, szczególnie przy mojej ranie na brzuchu, ale po chwili pojawiła się w mojej głowie myśl „Nie dasz rady pokonać trójki zdechlaków, a chcesz uratować przyjaciółkę? Ale z ciebie pizda Olaf”. Otrząsnąłem się i pewnym krokiem ruszyłem przed siebie.
                Trupy były całkowicie poświęcone jedzeniu. Dopiero jak podszedłem bardzo blisko i pociągnąłem jednego z zombie, pozostałe dwa zauważyły, że podeszła do nich świeża porcja mięsa. Zamachnąłem się i z chrzęstem przebiłem się przez zgniłą skroń trupa. Krew trysnęła jak z pękającej bańki, zalewając moje ręce oraz nogawki. Jeden z moich przeciwników sięgnął łapami, próbując złapać mnie za rękę, ale potraktowałem go butem i potężnym kopnięciem sprowadziłem do poziomu. Drugi, który jeszcze nie wiedział czy bardziej opłaca się atakować mnie, czy dokończyć martwy już posiłek, podniósł się teraz chwiejnie i zaszarżował pokrętnym krokiem do przodu. Wykorzystałem siłę nacisku i nabiłem trupa na ostrze noża, zwalając go szybko na bok.
                Ostatni, kopnięty przeze mnie, zajęczał przeciągle czołgając się w moją stronę. Odetchnąłem głęboko i przyciskając mu rękę, podeszwą buta, do ziemi, wbiłem nóż w tył czaszki. Wytarłem ostrze o ubrania jednego z trupów, po czym schowałem go z powrotem oddychając coraz spokojniej. Musiałem pomyśleć o jakimś mieczu lub czymś w ten deseń, bo zabijanie trupów na bliski dystans zdecydowanie mi nie odpowiadało. Zostawiając pobojowisko za sobą ruszyłem dalej. Miasteczko nie wyglądało teraz wyjątkowo.  Chociaż pasma porannej mgły nadawały mu pewnego klimatu, to jednak nic nie wskazywało na to, żeby na jego terenie znajdowała się kryjówka Złomiarzy. Wiedziałem jednak, że do końca dnia, aż za dobrze poznamy okolice.
                Próbowałem z tej pozycji dopatrzeć się rozkładu miasta, ale teren nie był płaski, a budynki na obrzeżach miasta zasłaniały resztę. Widziałem jednak szachownicowy rozkład ulic, co oznaczało, że nie będzie problemów z ewentualną ucieczką i bezpiecznym zbliżeniem się do celu. Starałem się zapamiętać jak najwięcej, skupiłem się na najbardziej charakterystycznych budynkach i po parunastu minutach zacząłem wracać. Nie chciałem, żeby pod moją nieobecność wybuchła panika, niektórzy mogli sobie pomyśleć, że chciałem być bohaterem i ruszyłem samotnie żeby odbić Feline. Jednak to było zachowanie idiotów, a ja za takiego się nie uważałem.
                Kiedy dotarłem na szczyt, do dwóch chatek, zobaczyłem, że wszyscy jeszcze śpią. Zdjąłem bluzę i usiadłem na uboczu, popijając zimną już herbatę z butelki. Smak się rozmył i czułem jakbym pił po prostu starą wodę, ale nie narzekałem. Wraz z podnoszeniem się słońca na horyzoncie kolejne osoby zaczęły wstawać i szykować się do akcji. Około dwóch godzin po moim spacerze wszyscy byli już na nogach, a ja rozdawałem paczki sucharów i szynki w puszce. Wszyscy byli głodni i nie narzekali na jedzenie.
- To jaki mamy ostatecznie plan? – zapytał Kuba, mlaskając głośno.
- Musimy dowiedzieć się gdzie dokładnie na tej arenie trzymają naszych ludzi. Myślę, że nie będzie ona tak mocno chroniona, bo jest w centrum miasta. Musimy raczej uważać na obrzeża i na… - zaczęła Łapa.
- Zszytych – dokończyłem za nią.
- Dokładnie. Kiedy dostaniemy się pod arenę zobaczymy co tam się dzieje i spróbujemy po prostu odbić naszych. Jak będą w jakichś celach to powinno  nie być z tym większego problemu. W razie czego po prostu zaatakujemy.
- Pójdziemy już zaraz, czy dopiero wieczorem? – zapytał Łowca.
- Według mnie powinniśmy uderzyć jak się zacznie robić ciemno. Oczywiście wyjdziemy zrobić zwiad już wcześniej, ale jednak solidny atak przeprowadzimy wieczorem. Miejmy nadzieję, że do tego czasu nasi przeżyją – zastanowiła się.
- A jakbyśmy zajęli pozycje na tej arenie już wcześniej? Pochowali się gdzieś i gdy nadarzy się okazja zaatakowali? – zapytałem.
- Teraz to nie ma sensu. Lada chwila Złomiarze wyślą patrole. Co prawda Zszyci coś tutaj planują zrobić, ale wciąż wyjście teraz na ulice to samobójstwo. Naszym celem jest dotarcie do zmroku na teren stadionu. Dalej musimy improwizować, chyba, że ktoś z was kiedyś tu był i wie jak wygląda ten budynek od wewnątrz.
                Odpowiedziało jej ponure milczenie.
- Więc postanowione. Popołudniu schodzimy na dół – tymi słowami Łapa ucięła rozmowę, wstała i wyszła na zewnątrz. Poszedłem za nią. Nosiła teraz czarny podkoszulek, czarne, porwane w paru miejscach spodnie, wysokie buty na płaskim obcasie oraz zawiązała włosy w dwa warkocze, które sięgały jej lekko za ramiona. Podszedłem do niej powoli i w milczeniu oprałem się o ścianę.
- Nie masz czasem dość tego gówna? – zapytałem.
- Szczerze? Nie. Czuję, że żyję. Możesz nazwać mnie szaloną, ale pomimo głębokiej nienawiści do zombie oraz ludzi, kocham ten klimat. Wieczny pogoń za schronieniem, przetrwanie, walka na drodze. Chociaż w Toruniu czułam się dobrze, tutaj czuję się wolna – zaskoczyło mnie jej szczere wyznanie.
- Ja nienawidzę tego świata. Trzymają mnie tu tylko obowiązki – stwierdziłem bez emocji.
- Czyli jak Feline… - spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
- Zginie to nie będę miał sensu życia? Prawdopodobnie. Nie chodzi nawet o to, że zrobię wtedy coś głupiego i to mnie zabije. Nie jestem po prostu dostosowany. Umiem zabić, ale nie mam doświadczenia mordercy. Odkąd to się zaczęło nie spędziłem na drodze zbyt dużo czasu. Tak jak mówiłem, znalazłem Płońsk, nawiązałem pewną więź z tą dziewczyną i postawiłem sobie cel. Jeżeli ona nie żyje, prawdopodobnie ruszę przed siebie – powiedziałem.
- Dołącz do nas. Do naszej społeczności w Płocku. Chociaż sama się zastanawiałam, czy tego właśnie chcę, myślę, że to będzie coś nowego. To będzie obóz, ludzi, którzy przeżyli na drodze więcej niż można sobie wyobrazić – zachęciła mnie.
- Jeżeli Feline żyje, moje miejsce jest przy niej, a ona nie zostawi Płońska. Jeżeli nie żyje… to mam to wszystko w dupie. Może trafię do was, a może ruszę przed siebie. Rozumiesz? – zapytałem.
                Kiwnęła głową w niemej akceptacji. Przygotowania były spokojne i ciche. Nikt nie miał ochoty rozmawiać i wszyscy skupiali się na dopięciu każdego aspektu na ostatni guzik. Dwa razy szedłem na tyły domków, żeby stamtąd wraz z Łowcą sprawdzić okolicę. Punkt był idealny, a karabin snajperski jednookiego był znacznie lepszy od lornetki, którą mieliśmy. Z daleka widać było przejeżdżające patrole Złomiarzy, centrum ich obozu, gdzie ruch był widoczny cały czas oraz arenę. Zauważyliśmy, że jedno z wejść jest chronione przez przynajmniej dwóch strażników, ale ciężko było dostrzec, czy nie było ich przypadkiem więcej.
                Jedna sytuacja sprawiła, że wszyscy zaczęli wariować, gdy jedno z aut wypełnione Złomiarzami ruszyło w naszą stronę, ale okazało się, że to była ekipa budowlana, lub coś w tym stylu, bo zatrzymali się u podstawy wzgórza i zaczęli ścinać drzewa. Całe szczęście gdy badaliśmy okolicę po raz drugi już ich tam nie było. Gdy słońce zaczęło wędrować coraz bliżej linii horyzontu Łapa kazała nam się zbierać.
- Nie bierzemy auta – postanowiła – Tamci jeszcze o nas nie wiedzą i podejrzewam, że są zbyt zajęci przepytywaniem Bobra i reszty. Nie ma co psuć elementu zaskoczenia. Po wykonaniu zadania po prostu spotkajmy się tutaj. To samo  gdy coś pójdzie nie tak. Bobru zawsze powtarzał, żeby ustalić punkt zbiórki na wypadek kaszany. Niech to będą te domki. Gdybyśmy się rozdzielili to wszyscy wracajcie tutaj i czekajcie do rana. Jeżeli będziecie ścigani to nawet nie czekajcie, ale postarajcie się poczekać chociaż do świtu i dopiero odjeżdżajcie. Zrozumiano? – zapytała, a w powietrzu rozbrzmiały przytakiwania.
                Ruszyliśmy tą samą trasą, którą spacerowałem nad ranem. Przy zboczu znalazłem nawet trójkę trupów oraz ich ofiarę. Minęliśmy je bez słowa. Wszyscy wyglądali na skupionych i gotowych do akcji. Łowca zostawił swój karabin snajperski , bo w tej misji mógł być tylko obciążeniem. Rozstał się z nim z czułością, większą niż ktokolwiek obdarzył mnie podczas całej apokalipsy, co dobiło moje morale. Wieczór nastawał i już z daleka widać było oświetlone fragmenty miasta. Nie słychać było żadnych dźwięków, ale byliśmy jeszcze około kilometra od najbliższych zabudowań, więc to było całkiem zrozumiałe.
                Podążaliśmy dróżką, która z piaskowej zamieniła się w końcu na betonową. Minęliśmy miejsce wycinki drzew i gęsiego szliśmy. Słychać było tylko szuranie podeszw naszych butów oraz pojedyncze oddechy, które układały się w upiorny rytm. Nie widzieliśmy żadnych trupów, co ucieszyło mnie ogromnie. Chociaż nie było jeszcze aż tak ciemno, wiedziałem, że leżące gdzieś zwłoki mogły zaskoczyć i ugryźć, co dla większości ludzi oznaczało powolną i bolesną śmierć oraz przemianę.
- Dobra, teraz postarajcie się być jak najciszej. Każdy dźwięk nas może zdradzić, a patrole wroga nie mogą nas zauważyć przynajmniej do połowy drogi, a najlepiej do końca – szepnęła głośniej Łapa.
- Powodzenia – wyszeptałem cicho, wiedząc, że prawdopodobnie pocieszyłem jedynie siebie, bo reszta nie mogła tego usłyszeć.
                Weszliśmy w mrok budynków i prawie natychmiast usłyszeliśmy dźwięki odległej rozmowy. Stąd, pomimo panującej wokół ciszy, nie słyszeliśmy o czym dokładnie rozmawiali, ale można było wyczuć niepokój w ich głosie. Schowaliśmy się przy wraku auta na poboczu i czekaliśmy. Chwilę później rozmowa była już całkowicie słyszalna, a dwóch mężczyzn wyszło zza zakrętu i rozejrzało się.
- Czysto – powiedział jeden z nich niepewnym głosem.
- Ci z Torunia poczyścili nasze patrole. Wracajmy lepiej na arenę, bo zaraz zacznie się widowisko – zaproponował nieco młodszy, równie niepewnym głosem.
- Trupy! – krzyknął nagle ten pierwszy i przymierzył gdzieś w lewo.
Rzeczywiście z lewej strony, z jednego z budynków wysypała się nagle mała grupa, składająca się z pięciu trupów.
- Nie róbmy hałasu, wyeliminujmy je po cichu – powiedział młodszy, przytrzymując broń swojego towarzysza. Pierwszy najwyraźniej się zgodził, bo przewiesił karabin przez plecy i wyjął nóż.
- Tylko ostrożnie – poprosił.
                To był dobry moment do zaatakowania ich wraz z trupami. Widziałem, że moi towarzysze też chcieli ruszać do ataku, ale nagle coś zaczęło się dziać i zostaliśmy za wrakiem. Gdy tylko Złomiarze podeszli bliżej trupów, te przyspieszyły i w ich rękach coś zabłysło. Nim się obejrzeliśmy jeden ze strażników leżał z poderżniętym gardłem, a drugi zaczął krzyczeć i szybko podzielił los kompana. Serce zaczęło mi bić szybciej. To byli Zszyci. Zatrzymali się przy swoich ofiarach.
- Dwie przecznice dalej dołączymy do głównej grupy. Musimy odciąć stadion na równi z grupą z północy. Jeżeli się spóźnimy szef się wkurzy – powiedział niewyraźnie jeden z nich.
- Dalej nie rozumiem dlaczego nie zabijemy wszystkich. Ci ludzie  i tak zginą jak stado tutaj dotrze. Oszczędzimy im cierpienia – odezwała się kobieta obok niego.
- Krawiec powiedział wyraźnie. Ludzie z Torunia mają przeżyć. Nie wiem jaki jest jego plan, ale ja mu ufam. A to jest ich klucz do przetrwania – to mówiąc pokazał worek, który dopiero teraz zauważyłem.
- Dobra. Spokojnie, rozumiem. Po prostu dziwi mnie to wszystko… - odpowiedziała kobieta.
- Ruszajmy – uciął temat mężczyzna i po chwili zniknęli w miejscu, skąd przed chwilą wyszli strażnicy, a my zostaliśmy zdziwieni i zszokowani tym co usłyszeliśmy.
- Czy mi się przesłyszało? – zaczął powoli Łowca.
- Te chore skurwiele chyba mają jakiś cel w uratowaniu naszych – stwierdziła Łapa.
- Tylko jaki? Może zobaczyli nas wcześniej i chcieli nas po prostu zatrzymać tymi słowami? – zapytałem.
- Wątpię. Zmiana planów. Dojdźmy pod stadion i rozdzielmy się. Z tego co mówili są dwa wejścia – północne i południowo zachodnie. Rozdzielimy się na dwie grupy i przy którymś wejściu poczekamy na Bobra i resztę. Niech każdy z nas czeka około godziny. Jeżeli Bobru nie wybiegnie, to po prostu wracajmy do bazy przy dwóch chatkach. Tak będzie najlepiej – przedstawiła swój pomysł.
- Nie uważasz, że zaufanie grupce chorych przebierańców to zły pomysł? – zdziwiłem się.
- Oni mają plan. Znają to miejsce i widziałeś jak mogą zaskoczyć. Jeżeli oni tam nie wejdą i nie pomogą naszym, to nam też na pewno się to nie uda. A czekając przy jedynych wyjściach będziemy musieli spotkać naszych. Wtedy rozwalimy przebierańców i stąd uciekniemy. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Jeżeli mamy walczyć i z tymi skurwielami i ze Złomiarzami to myślę, że nie mamy najmniejszych szans na sukces. I nie patrz tak na mnie. Wiesz, że zależy mi na odbiciu moich przyjaciół równie mocno, co tobie na odbiciu Feline – zezłościła się. Westchnąłem tylko.
- Jak się rozdzielimy? – zapytałem nie kłócąc się już o jej plan.
- Pójdź z Łowcą i swoim kumplem – wskazała Kubę – do wyjścia południowego. Reszta pójdzie ze mną do północnego. Pamiętajcie, godzina, a potem wracamy do siebie. Bez względu na wszystko. Wszystkim to pasuje.
                Nikt nie zaprzeczył. Kuba przekazał coś swoim kumplom, po czym obserwowaliśmy jak cała czwórka idzie na wprost, po drodze dobijając dwóch Złomiarzy, którzy mieli tylko przecięte gardło, więc lada chwili mieli zmienić się w zombie. My po chwili, we trzech, skręciliśmy w prawo i ostrożnie ruszyliśmy dalej. Chociaż przeszli tędy Zszyci i nie spodziewaliśmy się spotkać żywych Złomiarzy, ale zombie owszem. Stadion był coraz bliżej, a my po drodze zabiliśmy około sześć trupów, uważając, czy przypadkiem nie są to zakamuflowani Zszyci, którzy mogli nas zaskoczyć tak samo jak Złomiarzy. Całe szczęście nie spotkaliśmy ich.
                Dotarliśmy do ulicy i zobaczyliśmy wejście na stadion. Była to po prostu sporej wielkości brama, teraz otwarta. Dokładnie ta sama, którą widzieliśmy z Łowcą, gdy obserwowaliśmy okolicę. Spojrzałem  na miejsce, które widzieliśmy, chronione przez dwie osoby, ale teraz leżały tam tylko podźgane ciała.
- Oni już weszli – zauważyłem.
- Znajdźmy sobie jakieś wygodne i bezpieczne miejsce… może w tamtym budynku? Nie widzi mi się spędzenie całej godziny w okolicznych krzakach, albo za jakimś wrakiem – stwierdził Łowca. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, naprzeciw wejścia na stadion i szybko przejęliśmy budynek, który wcześniej musiał być kioskiem. Nie był duży, ale stał w ciemniejszym zakątku oświetlonej ulicy i nie rzucał się w oczy, a także był czysty. Weszliśmy do środka i zamknęliśmy za sobą dokładnie drzwi. Wystawa była pełna zakurzonych gazet sprzed paru miesięcy. Zaciekawiony podszedłem do jednej z nich i spojrzałem na datę. „15 listopada 2014”. Kolejnych już nie było. Byliśmy świadkami końca cywilizacji i teraz pozostawały nam tylko wspomnienia. Czy była jakaś realna szansa, żeby to wszystko się skończyło?
                Przesunęliśmy odrobinę ladę i usiedliśmy na niej, mając przez brudne okno całkiem niezły wgląd na to co działo się na ulicy.
- No to czekamy – powiedziałem – Poznasz swoich? – zapytałem Łowcy.
- Powinienem. Bobru brał same osoby z Torunia, a znam tam większość osób.
- To świetnie – podsumowałem i zapadła cisza. Nikt z nas nie miał ochoty na rozmowę. Byliśmy ciekawi co dzieje się teraz w środku budynku. Martwiłem się też o Łapę i jej siostrę, ale miałem nadzieję, że nie zrobi nic głupiego.
                Czekaliśmy około pół godziny, przez które kompletnie nic się nie działo. Zastanawialiśmy się już nawet, czy akcja nie przeniosła się do drugiego wyjścia i czy nie powinniśmy tam pobiec, żeby pomóc. Wtedy jednak usłyszeliśmy strzały i krzyki. Przeszedł mnie dreszcz przerażenia. Brzmiało to strasznie, jakby na samej arenie działo się coś naprawdę złego. Wstaliśmy i wyciągnęliśmy bronie, gotowi na wszystko, co mogło wybiec z bramy po drugiej stronie ulicy. Nie musieliśmy czekać długo. Po niecałych pięciu minutach z bramy wybiegła grupka ludzi. Byli poobijani, zakrwawieni, a jedna osoba była nieprzytomna, ciągnięta przed dwie inne.
                Spojrzałem na Łowcę.
- To nikt z naszych. Zresztą znając Bobra, nie wybiegnie stamtąd bez Feline. Jak coś robi to robi to dobrze i do końca – pocieszył mnie.
Miałem taką nadzieję. Ludzie zaczęli wybiegać w coraz większej ilości. Starałem się wypatrzeć wśród nich Feline, ale nie widziałem jej i z każdą kolejną minutą zaczynałem bardziej wątpić. Oczywiście była opcja, że jest już bezpieczna z Łapą i wracają do naszej bazy, ale miałem nadzieję, że zobaczę ją pierwszy i będę w stanie odeskortować w bezpieczne miejsce. Była też opcja, której nie dopuszczałem do siebie. Nawet nie chciałem myśleć o tym, że mogła zginąć.
                Coraz mniej osób wybiegało ze stadionu. Zaczęli go opuszczać Zszyci, którzy biegli za swoimi ofiarami. To była istna masakra. Widziałem jak jeden z nich dorwał grubszego mężczyznę i rozpruł jak zwierzę. Po chwili jednak serce zaczęło mi bić jak szalone, gdy zobaczyłem, że jeden z uciekających Złomiarzy kieruje się w naszą stronę. Starałem się uspokoić i stanąłem przy drzwiach. Łowca ukrył się za ladą i wycelował w stronę drzwi, a Kuba stanął po drugiej stronie.
- Łapiemy go i pytamy co się stało – rzuciłem do nich szybko.
                Słyszeliśmy już wyraźnie kroki i sapanie mężczyzny. Kulał nieco, ale nie przeszkadzało mu to specjalnie w ucieczce. Podszedł do drzwi sklepu i pociągnął rozpaczliwie za klamkę. Zamknął je za sobą szybko i już miał podbiec dalej, gdy weszliśmy do akcji. Podkosiłem go, a Kuba przepchnął go jeszcze dalej.  Mężczyzna z gruchotem uderzył o ziemię i krzyknął. Doskoczyłem do niego i przycisnąłem pistolet do szyi, a drugą dłonią zasłoniłem mu usta.
- Zamknij ryj! – powiedziałem – Zaświeć Kubuś – poprosiłem kolegę.
                Światło oświetliło zarośniętą twarz z podwójnym podbródkiem i małymi, zielonymi oczkami. Człowiek ten miał tłuste włosy o kolorze słomy związane w kucyk. Łowca patrzył uważnie na naszą zdobycz.
- Co tam się dzieje? – zapytałem mężczyznę wskazując na arenę.
- Zaatakowały nas trupy… Chcę… - majaczył. Widać, że był nieco ogłuszony po naszym ataku.
- Co się stało z więźniami? Ludźmi z Torunia? Gadaj, bo zabije! – potrząsnąłem nim.
- Nie wiem. Zgubiłem ich w tłumie. Chciałem im pomóc, ale nagle wszystko się posypało. Zombie je otoczyły, a potem zniknęli. Obawiam się, że nie żyją… - wytłumaczył, a pięści same mi się zacisnęły. Oddychałem ciężko starając się nie zabić tego człowieka i go po prostu zostawić, ale byłem tak zawiedziony i zły, że nie potrafiłem się powstrzymać. Powstrzymało mnie jednak coś innego.
- Jonasz?! – zapytał nagle Łowca.
Mężczyzna z podłogi się zerwał i obejrzał. Dopiero teraz zauważył Łowcę.
- Łowca? – zapytał drżącym głosem.
- Olaf daj mu spokój. To nasz człowiek – poprosił. Zaskoczony odsunąłem się, a Łowca podbiegł i pomógł wstać mężczyźnie. Uścisnęli się.
- Jakoś go nie poznałeś jak opuszczał budynek – zauważyłem.
- Bo od ponad miesiąca był uważany za zmarłego, ale panowie to jest były członek Czerwonych Flar. Skoro próbował pomóc Bobrowi jestem pewien, że zrobił wszystko co w jego mocy. A teraz stąd uciekajmy. Nic tu po nas – powiedział Łowca. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz