Co do samego rozdziału powiem tyle - nie jest to najlepszy rozdział jaki napisałem w tej części. Ciężko było mi przeskoczyć tą poprzeczkę jaką postawiły rozdziały np. 10 lub 19. Ten rozdział jest po prostu pewnym punktem kulminacyjnym, który jest ważny dla całej fabuły. Ucieczka z Supraśla i ostateczne opuszczenie terenów Królowego Mostu. Jeżeli wam się spodoba nie zapomnijcie o komentarzu i rozesłaniu bloga znajomym. Dodatkowo, jeżeli czytacie ten wstęp prosiłbym was o napisanie w komentarzach jaka postać została według was najlepiej wykreowana. Jestem ciekaw waszych opinii :P Teraz zapraszam do czytania.
------------------------------------------------------
Rozdział 25: Potwór
Wszystko
zaczęło się dziać tak szybko. Razem z Łowcą podnieśliśmy Cinka i zanieśliśmy go
na zaplecze. Po drodze wziąłem jedną z lamp i kazałem wszystkim się wycofać.
Tym razem posłuchali na czas. Cofnęliśmy się do poprzedniego pomieszczenia i
zabarykadowaliśmy drzwi. Kazałem je trzymać Kiciusiowi oraz Sołtysowi.
Musieliśmy stąd uciekać. Do budynku wchodziły zombie. Łapa i Nieznajoma
pobiegły po nasze rzeczy, a ja w tym czasie musiałem szybko myśleć. Bałem się o
życie Cinka. Nie mógł zginąć i był tylko jeden sposób, żeby go uratować.
— Musimy mu odciąć
rękę. W ten sposób go uratujemy – krzyknąłem sięgając po siekierę.
Spojrzałem na Cinka i zauważyłem coś, czego w życiu bym się u niego nie
spodziewał. Strach. Jeden z najtwardszych ludzi jakich znałem bał się. Nie
mogliśmy jednak czekać dłużej. Już teraz wyglądał jakby trawiła go gorączka. Wirus
rozprzestrzeniał się dosyć szybko. Wziąłem topór strażacki i położyłem rękę
przyjaciela na blacie. Zombie dobijały się do drzwi chronionych przez Kiciusia
i Sołtysa, a dziewczyny znosiły do wyjścia nasze rzeczy. Wycelowałem w rękę
przyjaciela tuż poniżej łokcia. Już miałem uderzać, kiedy po prostu zamarłem.
Ilość emocji sparaliżowała mnie.
Marcin chyba zemdlał bo osunął się pod blat.
Nie dałem rady mu pomóc. Spojrzałem z nadzieją na Łowcę. Był on o wiele większy
i silniejszy ode mnie i z pewnością nie miał takiego problemu. W końcu nie znał
jeszcze Cinka i nie powinien mieć tak wielkiego problemu jak ja, w okaleczeniu
go. Przytrzymałem Marcina od tyłu i położyłem jego rękę na blacie. Podałem
topór Łowcy i zobaczyłem jak bez wahania zamachuje się i tnie. Ręka odpadła po
pierwszym cięciu, któremu towarzyszył okropny dźwięk pękającej kości i
rozcinanego ciała. Spoglądałem na ruszającą się rękę przyjaciela i krew
cieknącą pod dużym ciśnieniem z rany. To jeszcze nie był koniec.
Cinek zemdlał, ale musieliśmy podpalić kikut.
Czułem jak mój towarzysz drży i próbowałem go przytrzymać, ale ten dostał
silnego ataku. To musiał być szok. Co gorsza czekało go więcej bólu, bo inaczej
wykrwawi się na śmierć. Patrzyłem jak kałuża krwi powstała na blacie spływa
powoli na podłogę i o mało nie zwymiotowałem. Nie należało to w żadnym wypadku
do przyjemnych widoków. Wiedziałem, że do przypalania kikuta przyda się ktoś,
kto odrobinę zna się na opatrunkach więc zmieniłem Sołtysa, który w raz z Łowcą
rozbił szkło chroniące użytkownika lampy przed ogniem i wsadził kikut Cinka do
ognia. Poczułem okropny zapach i zwymiotowałem, ale to co było straszniejsze to
krzyk Marcina.
Wrzasnął on tak potwornie, że byłem pewien, iż
tego nie przeżył. Jego krzyk wyrażał tyle bólu ile to tylko było możliwe.
Zombie naciskały na drzwi, które z każdym uderzeniem fali otwierały się na
większą szerokość. W pewnym momencie zombie wsadził rękę pomiędzy skrzydła
drzwi, przez co zachował szparę pozwalającą umarlakom na próbę przejścia.
Natychmiastowo odciąłem wystającą kończynę nożem i z impetem zamknąłem drzwi.
Musieliśmy się jeszcze chwilę bronić. Łapa krzyknęła mi, że wszystkie nasze
rzeczy są już gotowe i powinniśmy iść. Dałem jej znak, żeby poczekała jeszcze
chwilę. Sołtys kończył bandażować spalony kikut kawałkiem bandaża. Wcześniej
polał ranę wodą utlenioną, co wiązało się z kolejną falą krzyku.
Twarz Cinka była czerwona i przepocona.
Wyglądał on fatalnie, bez problemu można go było pomylić z trupem. Nie wydawało
mi się jednak żeby infekcja rozprzestrzeniła się dalej. Miałem przynajmniej
taką nadzieję.
— Musimy stąd
spierdalać – krzyknął Łowca biorąc Cinka na plecy – Zaraz zrobi się tu zajebiście nieprzyjemnie.
Nie czekaliśmy na nic więcej. Wziąłem trzy torby jedzenia i
zapakowałem do dużego plecaka, który ostatnio znalazłem. Był on teraz naprawdę
ciężki i z pewnością spowolni mnie w dosyć dużym stopniu.
— Jeżeli ktoś z nas
zostanie rozdzielony czekamy na niego, jasne?! – zapytałem resztę otwierają
tylne drzwi. Łapa i Nieznajoma wzięły pozostałe torby, a Kiciuś wziął do ręki
dwa pistolety i je przeładował. Snajperka Łowcy wisiała na jego plecach. Za
drzwiami czekało na nas prawdziwe piekło.
Kościół był niecały kilometr od baru, ale
widząc ilość trupów na ulicy, nie zwiastowało to bezpiecznego przejścia. Tylne
drzwi otworzyły się gwałtownie i już po chwili w siódemkę wybiegliśmy na śnieg
padający powoli z nieba. Właściwie wybiegło sześć osób, bo Cinek dalej omdlały
znajdował się na plecach Łowcy. Tyły baru były tak zasypane, że śnieg sięgał do
kolan. To jeszcze bardziej utrudniało sprawę. Szedłem pierwszy trzymając w ręce
topór, którym Łowca dokonał cięcia. Widziałem na ostrzu świeże plamki czerwonej
krwi. Nie wyglądała na zanieczyszczoną. Rozcinając zombie nie raz uwalnialiśmy
falę czarnej, brudnej juchy i wiedzieliśmy jak ona wygląda.
Co chwilę zatapialiśmy się w góry śniegu i
traciliśmy równowagę, ale nie widzieliśmy zombie na tej uliczce. Plecak ciążył
mi straszliwe, niczym stwór przyczepiony do moich pleców, usiłujący mnie
wywalić. Skręcając w lewo usłyszałem jęk i już po chwili zobaczyłem zombie stojące
przed nami. Musieliśmy je zabić, to była najszybsza droga. Były tylko trzy,
ugrzęzły one w śniegu i najwidoczniej przymarzły. Miałem nadzieję, że nie wyrwą
się z lodowych klatek. Podszedłem do pierwszego i zamachnąłem się toporem. Nie
przewidziałem jednak prawdziwej ciężkości plecaka i po chwili wylądowałem na
plecach nie mogąc wstać. Musiało to wyglądać komicznie.
Mniej zabawne jednak było to co stało się
chwilę później. Zombie do którego podszedłem wyciągnęło się w moją stronę.
Usłyszałem trzask i zobaczyłem jak obie nogi trupa zostają w zaspie śniegu, a
reszta ciała spada na mnie próbując mnie ugryźć. Łapa w tym czasie wbiła nóż w
gardło zombie obok i uwolniła brudną krew, która zafarbowała śnieg na różowo, a
potem czerwono. Próbowałem odepchnąć trupa i wstać, ale był zwyczajnie za duży
i ciężki. Widziałem jego połamane zęby, kawałek od mojej twarzy i zalała mnie
fala strachu. Nagle ciężar zelżał po tym jak Kiciuś pchnął nożem w ucho trupa i
trafił w mózg tym samym uspokajając na wieki żądze mordu.
Wstałem z jego pomocą i obserwowałem jak
ostatni zombie traci głowę po potężnym zamachu Łowcy, który trafił młotkiem
prosto w czaszkę trupa. Ruszyliśmy bez słowa dalej. Przemierzyliśmy w spokoju
dwie kolejne uliczki, które były wydeptane przez zombie i trafiliśmy do bardzo
wąskiej alei. Z daleka widać już było kościół, który był naszym celem. Czerwona
wieża ubrana w biały kapelusz śniegu obserwowała miasto. Widok stamtąd musiał
być niesamowity. Nagle alejka rozwidliła się i mieliśmy dwie drogi. Nie mieliśmy
pojęcia, którą wybrać. Obie wydawały się prowadzić w stronę kościoła, ale
ciężko to było określić z tej pozycji. Kazałem Kiciusiowi, Łapie oraz
Nieznajomej pójść kawałek w lewo, żeby zobaczyć dokąd prowadzi droga. Oddalili
się nie dalej niż piętnaście metrów, kiedy usłyszałem trzask.
Z początku nie wiedziałem co się stało, gdy
coś spadło tuż przede mną z okolicznego okna. Nagle zauważyłem, że w jednym z
domów ziała dziura, z której wypadło parę zombie. Piętro domu nie było wysokie
dlatego też, każdy zombie przeżywał upadek i wstawał ospale, żeby nas zjeść. To
była zdecydowanie najdziwniejsza rzecz jaką w życiu widziałem. Nim minęły dwa
uderzenia serca z domu wysypało się około dziesięciu trupów. Ze zgrozą
stwierdziłem, że walka z nimi tutaj jest zbyt niebezpieczna.
— Kiciuś zabierz
dziewczyny i spotkamy się przy kościele! – wrzasnąłem cofając się – Pospieszcie się!
Całe
szczęście przewidzieliśmy możliwe rozdzielenie się, więc nie przeraziło mnie
to, aż tak bardzo. Bałem się jednak, że coś może pójść nie tak. Twarze moich
towarzyszy nie wyrażały nic poza zmęczeniem. Sołtys poruszał się wolno. Pomimo
tego, że czasami utrzymywał nasze tempo to teraz trzymał się parę metrów za
nami. Łowca szedł drugi od tyłu. Był co prawda silny, ale niesienie człowieka w
takich warunkach i tak długi czas musiało być wyzwaniem. Wychodząc na główną
ulicę, zobaczyłem zabudowania po lewej. Zakląłem po cichu. Kiciuś i dziewczyny
będą musieli zrobić duże kółko, żeby dostać się do kościoła. Miałem nadzieję,
że zdążą.
Przez kolejne dziesięć minut spotkaliśmy parę
zombie, które wraz z Sołtysem zabiłem. Nagle dotarliśmy na ulicę zatkaną przez
auta. Małe przestrzenie pomiędzy nimi pozwoliły nam przejść gęsiego, ale bałem
się, że pod którymś z aut może kryć się przysypany trup. Stąpałem ostrożnie
mając nadzieję, że nie stanie się nic złego. Gdy byliśmy w połowie drogi
zauważyłem dwa trupy. Szły do nas w ślimaczym tempie, zbliżając się
nieuchronnie. Całe szczęście mogliśmy je ominąć. Moje nogi były obolałe, a na
twarzy i w niedużym zaroście znalazło sobie kryjówkę parę płatków śniegu.
Nagle nie wytrzymałem i potknąłem się. Plecak
ciążył mi ogromnie i na nieszczęście upadłem na auto. Wtedy zaczęło się piekło.
Wydawało mi się, że nigdy nie słyszałem głośniejszego dźwięku niż alarm
samochodowy, który rozbrzmiał po potężnym uderzeniu plecaka i mojego ciała o drzwi.
W życiu nie spodziewałbym się, że niektóre auta mogą mieć jeszcze działające
alarmy. Przeklinając przyspieszyłem. Widziałem, że Łowca i Sołtys także
zwiększają tempo. Nogi bolały mnie okrutnie i każdy kolejny krok był wyzwaniem.
Tylko dwa wraki stojące obok oddzielały mnie od sunącego się naprzeciwko
zombie. Wyciągnął on do mnie swoje martwe łapska, jednak był za wolny i dzielił
nas zbyt duży dystans, żeby mógł coś mi zrobić.
Szedłem do przodu oglądając się raz po razie,
żeby zobaczyć, czy moi towarzysze wciąż idą. Kościół z każdą minutą był coraz
bliżej. Niestety wprost proporcjonalnie do tego wzrastała liczba zombie.
Zaczęły one wypełzać od wschodu, prawdopodobnie było to stado zmierzające z
któregoś z większych miast. Możliwe nawet, że były to te same zombie co w
Kołodnie. Nogi miałem przemarznięte i odrętwiałe. Każdy kolejny krok był coraz
cięższy. Łowca krzyknął do mnie, żebym skręcił w lewo na tyły kościoła.
Ta uliczka była zdecydowanie mniej zasypana i
z ulga odetchnąłem wkraczając na ubity śnieg. Zombie wywracały się, ale dalej
próbowały nas dosięgnąć.
— Daleko jeszcze? Naprawdę
ciężko się niesie ten plecak. Waży dobre trzydzieści kilo! – zawołałem
czekając, aż Sołtys i Łowca mnie dogonią.
— Twój kumpel waży z
osiemdziesiąt, a nie narzekam – zripostował mężczyzna – Schowałem Potwora tuż za rogiem.
Przepełniony nadzieją, że zaraz stąd odjedziemy ruszyłem.
Idąc tą ciemną, wąską uliczką myślałem. Grupa Miczi prawdopodobnie nie żyła.
Natalia wraz z siostrą Łapy i Gigantem oraz paroma ludźmi Łapy była też
prawdopodobnie martwa. Musiałem ustalić cel. Wyszedłem za róg i zobaczyłem coś
niesamowitego.
Na uliczce jakby nigdy nic stał ogromny
samochód ciężarowy. Był on koloru niebieskiego i prezentował się potężnie. Z
każdej strony był pokryty blachą, prawdopodobnie umożliwiająca rozbijanie
przeszkód drogowych. Z przodu do maski miał doczepione kolce. Były one pokryte
zakrzepłą krwią. Poza tym Potwór był zadbany. Widać, że Łowca dbał o swój
środek lokomocji. Z radością zrzuciłem plecak obok wozu, jednak nie widziałem
ani dziewczyn ani Kiciusia. Nie podobało mi się to. Powinni tu być. Nie mieli
za dużo do noszenia. Łowca delikatnie otworzył tyły auta i wrzucił tam nasze
rzeczy, po czym pomógł wsiąść Sołtysowi. Następnie ułożył w przytulnym wnętrzu
tira Cinka. Zaglądając ukradkiem do środka zobaczyłem, że jest tam całkiem
nieźle urządzony. Mógłbym to nazwać domem na kółkach. Z tyłu były trzy łóżka,
wcześniej wspomniane bronie oraz parę innych rzeczy.
Po zapakowaniu wszystkiego podszedł do mnie.
— Młody gdzie oni są?
Musimy zaraz odjeżdżać. Uliczka, którą tu przyszliśmy jest już pełna trupów.
Jeżeli nie zbierzemy się w jakieś dziesięć minut, to będzie po nas – powiedział
drapiąc się po ranie.
Miał rację.
— Musimy poczekać. Na
pewno omijali grupy trupów i zaraz tu będą – powiedziałem bez przekonania.
Miałem nadzieję, ale nie potrafiłem odrzucić wizji, w której widzę, ze zginęli.
Nagle usłyszałem strzał. Dochodził z uliczki na północ stąd. Ignorując
przeklinającego moją głupotę Łowcę, ruszyłem w tamtą stronę. Przeskakiwałem
zaspy śniegu i omijałem zagrzebane w śniegu trupy. Usłyszałem kolejny strzał i
zobaczyłem dwie postacie otoczone przez parę zombie od mojej strony i całą
hordę od drugiej. Poznałem w nich Łapę i Nieznajomą.
Nie czekając ruszyłem im na pomoc. Zombie były
zajęte nimi, więc bez problemu podszedłem od tyłu i podchodząc do każdego z
wolnych zombie, pozbawiałem je „życia” strzałem z pistoletu z bliska. Dwa z
pozostałych odwróciły się w moją stronę. Jeden był niesamowicie szybki, biorąc
pod uwagę to, że reszta z nich poruszała się od czasu przymrozku z dużym
spowolnieniem. Rzucił się on na mnie. Przycisnął mnie do ściany i próbował się
wgryźć. Całe szczęście miałem okazję i wolną rękę więc wymierzyłem mu w głowę i
pociągnąłem za spust. Usłyszałem dziwne kliknięcie, ale pocisk nie wyleciał.
Zdziwienie zmieszało się z przerażeniem. Wyciągając ostatkiem sił nóż zza pasa
wbiłem go w gardło trupa. Pistolet wypadł mi z rąk, a cios był niecelny, więc
nóż ugrzązł w środku zgniłego ciała.
Mogłem przypłacić to życiem gdyby nie strzał,
który mnie uratował. Brzmiał on niczym grzmot przycinający niebo. To był Łowca.
Trafił trupa perfekcyjnie w ucho. Siła strzału była tak duża, że poczułem wiatr
wiejący przy lecącym pocisku. Uratował mnie on jednak i po chwili zobaczyłem
jak Nieznajoma dobija drugiego z umarlaków i biegnie wraz z Łapą w moją stronę.
— Gdzie jest Ernest? –
zapytałem przerażony.
— On się… poświęcił.
Został uliczkę wcześniej, kiedy otoczyły nas zombie. Powiedział, żebyśmy
uciekały i… i… — w tym momencie Nieznajoma przystanęła i rozpłakała się.
Łowca pospieszał nas, ale ja stałem i nie chciałem słyszeć o niczym innym.
Czyżbym właśnie stracił kolejnego przyjaciela. Nie wielu mogłem zaszczycić
nazwaniem w ten sposób. Jednym z nich był Goku, który poległ podczas ataku na
Obóz. Drugim jest Cinek, który walczy o życie z tyłu Potwora. Trzecim jest Kiciuś. Nie mogłem go zostawić.
— Muszę po niego iść –
stwierdziłem.
Łapa
minęła już mnie w drodze do wozu, żeby zapakować tam żywność więc nie słyszała
tych słów. Co innego Łowca i Nieznajoma. Ta druga po prostu zaczęła płakać
jeszcze mocniej. Łowca z kolei zaczął wrzeszczeć. Zombie na około było coraz
więcej.
— Pojebało cię?
Zginiesz jeżeli tam pójdziesz. Musimy spierdalać! Nie widzisz ile ich tu jest?
Za chwilę zginiemy wszyscy – krzyczał patrząc na mnie. Co prawda poznałem
go niedawno, ale zauważyłem na jego twarzy grymas gniewu. Był na mnie zły. Za dużo osób olałem, tym samym je tracąc – pomyślałem.
Gokujin, Eryk, Miczi, Gigant… te wszystkie osoby i jeszcze więcej poświęciły
się dla mnie. Teraz nadszedł czas na mój ruch.
— Wracajcie do Potwora
– powiedziałem odwracając się do nich plecami – Jeżeli zrobi się gorąco jedźcie do Królowego Mostu. Znajdziemy was tam
– zapewniłem ruszając powoli z toporem w dłoni. Nie miałem nawet broni
palnej – I pod żadnym pozore… — w tym
momencie poczułem silne uderzenie w tył głowy. Świat zawirował, a ja upadłem.
Ostatnie co pamiętam to uczucie ciągnięcia i oświetlone lampą wnętrze tira.
Następnie poczułem szarpnięcie oznaczające, że pojazd rusza i zemdlałem.