Rozdział 14, czwarty z perspektywy Natalii. Dosyć spokojny, choć mający parę momentów, w których dreszcz przejdzie po plecach :) Po przeczytaniu proszę was o dołączenie do dyskusji w komentarzach oraz rozesłanie bloga znajomym.
-----------------------------------------------------------------
Rozdział 14 (Natalia): Droga do Ostoi
Gdy
nastał ranek nikt w aucie już nie spał. Młoda siedziała przy mnie i obserwowała
jak Medyk pomaga Gigantowi i kobiecie, którą znaleźliśmy dzisiejszej nocy. O
ile Gigant czuł się coraz lepiej i jego rana goiła się w dobrym tempie, to
kobieta była w naprawdę kiepskim stanie. Trawiła ją gorączka, a cały jej bok
ciała był zdarty do krwi. Od prawego barku do uda. Mamrotała coś o tym, że uciekali
przed inną grupą ocalałych i ona straciła równowagę zbiegając z zbocza góry i
przejechała paręnaście metrów po twardym śniegu. Musiało to niewyobrażalnie
boleć, bo podczas oczyszczania rany zdarzało jej się krzyczeć tak głośno, że
nawet Yeti się wzdrygał.
Łysy,
który kierował pojazdem, powiedział, że na dniach powinno nadejść ocieplenie,
które uwolni nas od śniegu. Cieszyło mnie to, miałam dość białej osłony, która
okrywała cały świat. Niektóre ubrania, które miałam na sobie były straszliwie
brudne i podarte, dlatego marzyłam o cieplejszej temperaturze i przebraniu się
w coś wygodniejszego. Dodatkowo dowiedziałam się, że do Torunia jest coraz
bliżej i powinniśmy tam być w ciągu tygodnia. Pewnie moglibyśmy tam dojechać o
wiele szybciej, ale drogi były średnio przejezdne, w końcu nie było wozów
odśnieżających, ani tych, które posypywały je solą i piachem. Dlatego
jechaliśmy po zmarzlinach powoli, żeby nie uszkodzić auta.
Dodatkowo musiałam liczyć się z tym, że trójka
żołnierzy zatrzymywała się w różnych miejscach, w których spotykali przeróżnych
ludzi. Dobrym przykładem tego była matka z dziećmi na przystanku czy też tamci
dwaj mężczyźni i kobieta, których spotkaliśmy parę godzin temu w lesie. To było
ciekawe, jak ta trójka starała się ciągle pomagać innym. Miałam szczerą
nadzieję, że uda nam się dzięki nim dotrzeć do Ostoi i okaże się, że jest tam w
miarę bezpiecznie.
Gdy
rankiem wyjechaliśmy na drogę do Ciechanowa, cieszyłam się. Wiedziałam
dokładnie, że stamtąd będzie dzieliło nas już niecałe sto kilometrów do celu.
Podróż mijała dosyć monotonnie, aż do czasu gdy poczułam, że wóz się
zatrzymuje. Wiedziałam, że Łysy musiał wypatrzeć kolejnego człowieka, więc gdy
zatrzymał pojazd, wyskoczyłam razem z Yetim oraz Gigantem na tyłach i
rozejrzałam się. Staliśmy na poboczu w środku lasu. Drzewa były wszędzie na
około nas, a droga przecinała je niczym ostrze miecza, biegnąc od wschodu na
zachód. Przez chwilę zastanawiałam się dlaczego się zatrzymaliśmy, gdy nagle
zobaczyłam stojącą na poboczu przyczepę. Na jednej z jej boków było napisane
czarną farbą – „przebaczenie”. Przeszły mnie ciarki, scena przypominała jakiś
horror. Podeszliśmy we
czwórkę z Łysym do przyczepy z wyciągniętymi broniami. Wtem Łysy wyciągnął
rękę, żeby nas zatrzymać i krzyknął.
- Jest tu kto?
Jesteśmy przyjaźnie nastawieni. – zawołał.
Odpowiedziała mu ponura cisza i pojękiwanie zombie z oddali.
Musiały szwendać się po rozciągającym się lesie, co mogło oznaczać, że kiedyś
były właścicielami tej przyczepy. Tylko co oznaczał ten napis? Podeszliśmy
powoli do przodu, z każdym krokiem zbliżając się do wozu. Kiedy byliśmy w końcu
o krok od drzwi Łysy podszedł i przyłożył do nich ucho. Nasłuchiwał chwilę i
odwrócił się do nas.
- W środku coś jęczy.
Uważajcie.
Wymierzyliśmy broniami w
stronę wnętrza auta i poczekaliśmy, aż Łysy je otworzy. Z środka buchnął
okropny zapach rozkładających się zwłok. Odór był tak paskudny, że aż zakręciło
mi się w głowie. Łysy jednak nie przejmował się tym i wszedł do środka. Z
ciekawości podążyliśmy za nim, wszyscy oprócz Giganta, który był najwyższy i
największy z nasi prawdopodobnie miałby problem z zmieszczeniem się w wozie,
którego dach sięgał mu do nosa.
W
środku było naprawdę ciemno. Zasłony były szczelnie zasunięte, a dach
całkowicie zamknięty. Starałam się nie oddychać za dużo, bo bałam się, że
zemdleję. Całe wnętrze było nieco zrujnowane, widać było, że ktoś kto tu był
musiał się spieszyć i z pośpiechu zrobił tu niezły bałagan. Leżał tu nawet
trup, nie wiadomo czy właściciela, czy osoby, która chciała tutaj przenocować,
ale nie wytrzymała psychicznie. Ciało było nabrzmiałe i gniło już od jakiegoś
czasu. W zeschłej ręce trzymało rewolwer, a w drugiej różaniec. Na skroni trupa
widniała zaschnięta plama krwi, wyciekająca z dziury w skroni. Popełnił
samobójstwo. Ten obraz całej sytuacji był brutalny i zalała mnie fala
obrzydzenia i dziwnego strachu. Nie było sensu przeszukiwać niczego, co było
blisko tego okropnego smrodu, bo wszystko nim przesiąkło, więc czym prędzej
opuściliśmy to przeklęte miejsce.
Korzystając
ze świeżego powietrza i chwilowego postoju usiadłam na śniegu, żeby
rozprostować kości. Yeti dolewał paliwa z jednego kanistrów do baku z benzyną
auta. Dzisiejszy dzień był naprawdę ciepły, więc podałam kurtkę Łysemu, który
rzucił ją na pakę. Słoneczko przebijało się co chwilę z pojedynczych chmur,
przysłaniających niebo. Gigant oparty o przyczepę ostrzył swój miecz, którego
nie używał już od jakiegoś czasu z powodu kontuzji. Całe szczęście wrócił już
prawie do zdrowia, więc znów stał się kimś w kim widziałam opiekuna.
Zaskakiwało mnie jego posłuszeństwo co do Bobra. W końcu widział go ostatnio
prawie dwa tygodnie temu, teraz on zapewne już nie żył, ale Karol wciąż starał
się mnie chronić z wszystkich sił. Najstarszy siedział na pace i również
korzystając ze świeżego powietrza patrzył w dal.
Po
chwili przerwy mieliśmy już zbierać, kiedy zobaczyliśmy trzy trupy
przedzierające się przez krzaki i idące w naszą stronę. Yeti zaczął do nich
mierzyć z karabinu, kiedy Gigant zawołał.
- Zostawcie je, ja się
nimi zajmę.
Yeti opuścił broń i razem ze mną i resztą obserwował
sytuację. Gigant stracił swój pancerz w domu dziadka kanibala, dlatego działał
ostrożniej, ale wciąż miał swój miecz, który udało mi się uratować z pożaru.
Naostrzona stal zaświeciła się w promieniach słońca, kiedy Gigant ruszył do
przodu i zamachując się potężnie nad głową rozciął czaszkę wroga na pół.
Zmienił wtedy ciężar nogi na prawą, tą która była uszkodzona i pewnym ruchem
przebił kolejnego trupa do drzewa, po czym pociągnął ostrze w górę i rozpruł go
na dwie części. Trzeci znalazł się niebezpiecznie blisko jego lewego boku, ale
ten odepchnął go płasko ostrzem i gdy ten leżał wbił oburącz w czaszkę. Wrócił
do formy. Yeti zaklaskał z podziwem, w końcu nie codziennie można być świadkiem
takiego przedstawienia. Gigant był prawdziwym wirtuozem swojej broni.
Chwilę
później zapakowaliśmy się do wozu i ruszyliśmy dalej. Przez kolejne dwie
godziny jeździliśmy po drogach i leśnych ścieżkach, aż w końcu znaleźliśmy się
na otwartym polu, a na lewo zauważyliśmy niedużą wioskę. Nie było sensu jej
przeszukiwać, podobnie jak w Kołodnie zauważyliśmy tam tylko sklep, który już z
daleka wyglądał na spalony. Nie warto było tracić czasu na takie miejsce.
Rozmawiałam sobie z Młodą, właściwie o niczym ciekawym, po prostu ona dobrze
czuła się w moim towarzystwie i dzięki rozmowie udawało mi się zobaczyć parę
razy uśmiech na jej twarzy. Kobieta, którą znaleźliśmy dzisiejszej nocy wciąż
spała, budząc się co jakiś czas, gdy medyk zmieniał jej opatrunki. Mężczyzna
mówił, że uda jej się z tego wyjść, potrzebuje tylko sporo odpoczynku i stałej
opieki medycznej.
Wykorzystując,
że nic się nie dzieje, a Gigant zaczął opowiadać coś Młodej przyłożyłam głowę
do oparcia i zasnęłam. Nie mówiąc oczywiście o ludziach, najbardziej tęskniłam
właśnie za wygodnym łóżkiem w Królowym Moście. Tęskniłam właściwie za wieloma
rzeczami: budzeniem się na piętrze niedaleko moich przyjaciół, rozmowach z
Nieznajomą i Miczi, pilnującymi ogrodzeń ludźmi i wieloma, wieloma innymi.
Drzemkę przerwał mi strzał. Po nim nastąpił kolejny, ale szybko zorientowałam
się, że są dosyć odległe. Wszyscy
siedzieli jak na szpilkach, rozglądając się niespokojnie.
- Co się dzieje? – zapytałam.
- Mijamy Ciechanów,
ale przy jednym z domów coś się dzieje. Musimy to sprawdzić – wytłumaczył
rzeczowo Yeti.
- Ten ktoś jest
uzbrojony. Czy to bezpieczne? – zapytałam.
- Teraz nic nie jest
bezpieczne – powiedział Medyk uśmiechając się ponuro.
Wyciągnęłam
pistolet i z niepokojem czekałam, aż Łysy zatrzyma auto. Gdy tylko zaparkował,
ja, Gigant, Yeti, Najstarszy oraz nasz kierowca, wyskoczyliśmy na śnieg. Hałas
dobiegał z jednorodzinnego domu, który znajdował się na skraju miasta. Widać
było, że ten ktoś ma kłopoty, na podwórzu było widać parę zombie. Podbiegliśmy
tam szybko. Robiło się powoli ciemno, chociaż bez problemu było widać wszystko
bez światła latarek. Łysy przeskoczył niewysoki, drewniany płotek, lądując w
krzakach, na których kiedyś musiały kwitnąć róże. Podążyliśmy za nim i wtedy
Łysy zaczął strzelać do zombie. Jeżeli można go nazwać skutecznym, to o
elemencie zaskoczenia, czy zwykłej ostrożności słyszał mało. Rozumiałam, że
chcę ostrzec kogoś znajdującego się w środku o naszej obecności, ale to już
była lekka przesada, kiedyś takie coś mogło go zgubić.
Zombie
z okolicy musiały nas słyszeć, więc czym prędzej przystąpiliśmy do ich
eliminacji. Gigant zaczął swój taniec miecza, którym balansował z ogromna gracją i skutecznością.
Yeti również strzelał. Amunicji mieliśmy naprawdę dużo, więc ja również nie starałam
się jej oszczędzać, zabijając kolejne zombie strzałami w głowę. Podwórko
oczyściliśmy dosyć szybko, więc od razu ruszyliśmy do domu. Gigant wszedł
ostatni, jego miecz nie był tak skuteczny w pomieszczeniach, gdzie nie mógł się
nim porządnie zamachnąć. W środku było dosyć gorąco, więc tam również nie
oszczędzaliśmy naboi. Dolne piętro oczyściliśmy równie szybko jak podwórze, ale
zanim weszliśmy po drewnianych schodach na piętro poczekaliśmy chwilę.
Strzały
na górze ucichły, ale nie wiadomo, czy ocalałemu na górze skończyła się
amunicja, czy po prostu dorwały go trupy. Czekaliśmy w napięciu, aż w końcu
Łysy krzyknął.
- Hej tam na górze!
Wszystko w porządku?
Przez chwilę nikt nie odpowiadał, więc zaczęliśmy się
wspinać na górę, ale w końcu usłyszeliśmy męski głos.
- Tak, kim jesteście?
- Kimś kto uratował ci
skórę. Nie potrzebujesz pomocy medycznej lub jakiejkolwiek innej? – zapytał
Yeti.
- Właściwie to
potrzebuje. Czy jeżeli zejdę to nic mi nie zrobicie? – zapytał.
Pytanie było strasznie naiwne, w końcu gdybyśmy chcieli to
moglibyśmy poczekać, aż zombie go zabiją, lub po prostu sami tam wejść i go
zastrzelić.
- Nie martw się.
Gdybyśmy byli wrogo nastawieni to byś to odczuł – zapewnił go Yeti.
Owłosiony, jak mityczne stworzenie, żołnierz sprawiał najmilsze wrażenie z
całej trójki. Gdy tylko usłyszeliśmy, że ktoś schodzi opuściliśmy bronie, żeby
go nie przestraszyć. Chłopak, który zszedł wyglądał na kogoś w moim wieku. Miał
krótkie włosy, obcięte na dosyć normalny wzór. Jego twarz porastał delikatny
zarost, a zza okularów spoglądały na nas piwne, bystre oczy. Był ubrany w
wysokie, wygodne buty, czarne sztruksowe spodnie, czarną bluzę z kapturem i
kamizelkę. W dłoni trzymał strzelbę, która nosiła ślady użytkowania. Dodatkowo
kulał na prawą nogę.
- Przydałoby mi się trochę amunicji i bandaży
– przyznał podchodząc do Łysego. Nie widać było na jego twarzy strachu, a
nie wyglądał specjalnie groźnie.
- Chodź z nami do
naszego wozu, stoi kawałek dalej. Dostaniesz co chcesz – powiedział Łysy.
- Tak za darmo? Jest
jakiś haczyk? – zapytał podejrzliwie.
- Nie ma żadnego
haczyka. Powiedzmy, że jesteśmy organizacją, która pomaga innym. Rozumiesz? – zapytał
uśmiechając się serdecznie Yeti.
- Powiedzmy – odpowiedział
– Tak właściwie nazywam się Kapi, a
przynajmniej tak mnie wołają.
My też
się mu przedstawiliśmy i zaprowadziliśmy do wozu. Usiadłam razem z nim,
Gigantem i Yetim za naszym autem i czekaliśmy, aż Łysy przyniesie nieco
zapasów, dla nowo poznanego ocalałego. W tym czasie Medyk wyszedł do nas i
obejrzał nogę Kapiego. Miał on całkiem świeży, dobrze zawiązany bandaż, ale
mimo tego Medyk oczyścił ranę i zabandażował na swój sposób.
- Widzę tutaj fachową
rękę. Czyżbyś znał się nieco na leczeniu takich ran? – zapytał Medyk.
- Ach chciałbym. Całe
szczęście pomógł mi jeden z mojej grupy – powiedział chłopak sycząc cicho,
gdy rana była polewana wodą utlenioną.
- Nie jesteś tu sam? –
zapytał z zaciekawieniem Yeti.
- Oczywiście, że nie.
Moja grupa wysłała mnie na zwiad, kiedy podczas przeszukiwania tego domu – wskazał
chatkę, z której go przed chwilą uratowaliśmy - otoczyły mnie sztywniaki.
Roześmiałam się w duchu słysząc to zabawne określenie na
trupy.
- Jak duża jest twoja
grupa? Nie potrzebujecie jakichś zapasów? – zapytał Yeti.
- W sumie nie. Co
prawda średnio sobie radzimy z jedzeniem, ale dajemy radę. Co do ilości to jest
nas dziesięciu i nie mamy określonego celu podróży. Szukamy miejsca, które
moglibyśmy obstawić i nazwać domem, bez durnych zasad, czy też niepotrzebnego
niebezpieczeństwa. Obóz w jakiejś małej mieścinie czy wiosce – wytłumaczył
Kapi, zasłaniając nogawkę przed zimnem i wstając – tak czy siak powinienem się już zbierać. Dziękuje wam za pomoc. Miło
wiedzieć, że na świecie są jeszcze dobrzy ludzie.
Obóz w małej mieścince przypomniał mi o Królowym Moście.
Szczerze życzyłam mu powodzenia, chociaż sama boleśnie wspominałam zdarzenia,
które sprawiły, że znajdowałam się tutaj, gdy mogłabym siedzieć w domu Kiciusia
za bezpiecznym ogrodzeniem. Zastanawiałam się przez chwilę, czy tak naprawdę
dobrze robię jadąc do Torunia. Co jeśli reszta z Obozu przeżyła to wszystko i
odbudowali to co zniszczyli ludzie z Supraśla i teraz tam mieszkają? Co prawda
było to mało prawdopodobne, ale co jeśli jednak tak jest? Miałam nadzieję, że
spotkam jeszcze kiedyś chociażby i Łapę. Miałam nadzieję, że dowiem się czy
ktoś z moich przyjaciół przeżył, w taki czy inny sposób. Dopiero teraz
pomyślałam, że mogę o coś spytać Kapiego.
- Nie widziałeś może
innej grupy? Szukam paru osób, na czele, których powinien stać chłopak, rok
starszy ode mnie, wysoki, ciemny blondyn, niebieskooki. Najprawdopodobniej jest
z nim dwóch mężczyzn, ale coś mogło się pozmieniać.
- Hmm… niestety nikogo
takiego nie widziałem, ale jak bym na niego wpadł to będę pamiętał, że jest
przyjacielem moich przyjaciół – odpowiedział Kapi.
Po
chwili plandeka się odsunęła i wyszedł z niej Łysy niosąc worek z amunicją i
bandażami oraz strzelbę Kapiego. Młodzieniec pożegnał się z nami i ruszył w
głąb miasta, wciąż utykając lekko. My zabawiliśmy tu już wystarczająco długo,
więc gdy tylko zniknął nam z oczu wsiedliśmy do auta i zaczęliśmy jechać dalej.
Jechaliśmy do późnego wieczora, ale gdy znaleźliśmy całkiem przytulne wzgórze,
zaparkowaliśmy tam auto i przespaliśmy się wszyscy. Oczywiście na straży zawsze
stał Yeti, lub Medyk. Traktowali oni nas naprawdę dobrze i czułam się w ich
wozie niesamowicie bezpiecznie. Nawet Młoda ich polubiła, chociaż wciąż czuła
się nieco nieswojo.
Z rana,
od razu po śniadaniu, ruszyliśmy w dalszą drogę. Yeti poczuł się trochę gorzej,
prawdopodobnie łapało go przeziębienie, więc leżał na jednym z czterech
siedzeń. Kobieta czuła się coraz lepiej, chociaż widok jej ran wciąż
przyprawiał mnie o ciarki. Całe szczęście Medyk znał się na swoim fachu i
pomagał jej właściwie. Gdy ona przebudziła się parę godzin po naszym wyjeździe,
porozmawiała nawet z nami chwilę.
- Gdzie ja jestem? – spytała
po cichu. Widocznie nie pamiętała tego, że zaledwie dzień temu z nami
rozmawiała. Wtedy miała wysoką gorączkę, więc w sumie było to całkiem normalne,
że mogła czegoś nie pamiętać.
- W drodze do Torunia,
całkiem niedaleko miasta Raciąż –odpowiedział spokojnie Medyk.
- Jestem zakładnikiem?
Widziałam jak zabijaliście moich przyjaciół – powiedziała po cichu.
- Przyjaciół? Nie
wiedziałem, że osoby, które chciały cię zabić były twoimi przyjaciółmi. Tak czy
siak, nie. Nie jesteś zakładniczką. Chcemy ci pomóc – stwierdził Medyk.
- Racja. Chcieli mnie
zabić. Teraz pamiętam. Spadłam ze zbocza, przeżyje? – zapytała.
- To już nam mówiłaś i
zająłem się twoimi ranami. Powinny się zacząć goić – odpowiedział uprzejmie
Medyk.
- Przepraszam za
kłopot… -stęknęła, przesuwając się na bok.
- Nie przepraszaj. I
nie ruszaj się za dużo. Rany się zaczęły goić, jak źle się położysz to znowu je
otworzysz, a wtedy mogę mieć problem z uratowaniem cię – odpowiedział
Medyk, podchodząc do kobiety i podając jej butelkę z wodą. Wypiła łapczywie
parę łyków po czym spojrzała się na mnie i na resztę siedzących na pace.
Musiała czuć się nieswojo w towarzystwie obcych ludzi, ale widocznie uznała, że
nie stanowimy zagrożenia, bo po chwili położyła się i ponownie zasnęła.
Jechaliśmy
w całkowitej ciszy przez następne godziny, aż w końcu usłyszałam Łysego, który
wołał Medyka na przody auta. Zaciekawiona również podeszłam do przodu i zobaczyłam,
że na drodze do Raciąża podąża ocalały. Z racji iż grupa żołnierzy, z którą
podążałam nie zostawiała nikogo w potrzebie to i w tym wypadku zatrzymaliśmy
się. Była to otwarta droga, na środku pola, na horyzoncie widać było już zarysy
miasta. Wysiedliśmy razem z Łysym i Gigantem żeby przywitać ocalałego.
Mężczyzna zatrzymał się, gdy zajechaliśmy mu drogę i ostrożnie wymierzył
pistoletem w naszą stronę. Był dosyć charakterystycznym człowiekiem. Miał
ciemniejszą karnację skóry i kruczoczarne włosy oraz brodę. Był ubrany na
czarno, a na plecach miał ogromny, górski plecak koloru zielonego. Na spodniach
i butach widać było plamy błota, co oznaczało, że podróżował na piechotę od
jakiegoś czasu. Nie miał on kurtki, w
sumie teraz stawała się coraz mniej potrzebna. Widać było różaniec, bardzo
podobny do tego, który widzieliśmy w rękach człowieka z przyczepy, który wisiał
swobodnie na jego szyi.
Łysy
przywitał go.
- Witaj przyjacielu,
nie potrzebujesz czasem zapasów lub transportu? – zapytał, trzymając w ręce
karabin.
- Witaj. Tak się
składa, że nie pogardzę transportem, o ile jedziecie na zachód – odpowiedział
bardzo sympatycznym tonem nieznajomy.
- Zależy jak daleko na
zachód. Podróżujemy akurat do Torunia i tam możemy cię bez problemu podrzucić –
odpowiedział Łysy.
- Świetnie się składa.
Właśnie tam idę. Jestem Ojciec Józef i dziękuje z góry za pomoc – powiedział
podchodząc bliżej nas. W jego głosie można było wyłapać obcy akcent, ale
posługiwał się językiem bardzo dobrze.
- Ksiądz? – zapytał
z zaciekawieniem Gigant.
- Egzorcysta –
uściślił Józef uśmiechając się serdecznie.
Tu mnie
odrobinę zadziwiło. Nigdy nie widziałam egzorcysty i w sumie nie wierzyłam za
bardzo w zdarzenia paranormalne i inne opętania. Teraz jeden z nich stał przede
mną i czuć było od niego niesamowitą aurę. Ciężko to porównać z czymś
konkretnym, ale od tego człowieka wręcz biła nadzieja.
- Tak więc witamy na
pokładzie – powiedział Łysy zapraszając egzorcystę do środka auta.
Coraz ciekawiej, coś czuję że za niedługo będzie jakaś hardkorowa akcja. :)
OdpowiedzUsuńPlusem tego rozdziału jest to, że zbliżamy się do tych Bobra i Miczi :D
OdpowiedzUsuńSpotkanie Egzorcysty było dość zaskakujące. Ciekawe co zainspirowało Cię do tego. Egzorcyzmy Emily Rose? Nie tak dawno leciały w TV...
Ogółem, lekki i przyjemny rozdział. Przerywnik wśród ostatnich wydarzeń. Jeśli miałabym się czepnąć to może do akcji Giganta. Może jak na trzech zombie to przynajmniej z jednym mógł mieć lekkie problemy :P
Trochę dziwna była postać tego Kapiego. Chodzi mi o to, że opowiadał o swojej grupie, tak jakby mówił do przyjaciół, a nie mógł być w 100% pewien, że Ci niczego nie kombinują. Być może taka doraźna pomoc mogła być tylko zmyłką. Gdy człowiek Ci ufa powie prawdę. Powie ile jest osób w grupie i gdzie jest obóz. Gdyby chciano takie informacje wydobyć siłą to liczba byłaby drastycznie zwiększona, a droga do obozu oczywiście zmieniona. No ale jak wiemy nasi bohaterowie są pozytywni. Przynajmniej tak mi się zdaje. Może wszystkim mydlą tylko oczy :P
Tradycyjnie pozdrawiam i życzę weny ;)
C.
W sumie rozdziały Natalii takie już są - przyjemne i nie za mocne, ale w tym tomie jeszcze zaskoczy myślę. W sumie myślę, że Kapi nie miał wyboru, był otoczony przez ludzi to nie miał innego wyboru jak po prostu mówić co wie :D
UsuńMi ten egzorcysta skojażył mnie sie z Jakubem wędrowyczem.
Usuń