Pierwszy z rozdziałów, które napisałem całkiem niedawno :) Myślę, że od teraz będzie się robiło naprawdę ciekawie, więc zapraszam do czytania. Oczywiście proszę o zostawienie komentarza z opinią oraz o rozsyłanie bloga znajomym ^^
-----------------------------------------------------------
Rozdział 5: Wisielec
Obudziłem
się. Słońce świeciło wysoko na niebie, a ja czułem się zmarznięty i głowa
bolała mnie niemiłosiernie. Zajęło mi chwilę, żeby przypomnieć sobie co się
stało. Wtedy zerwałem się, co kosztowało mnie przeżyciem kolejnej fali bólu.
Musiało minąć co najmniej dwanaście godzin od momentu, w którym zostałem
ogłuszony! Co się właściwie stało? Gdzie są wszyscy? Nikt mnie nie szukał?
Spróbowałem się podnieść , dziękując Bogu, że nie zostałem zjedzony przez
żadnego szwendacza, chociaż w okolicy wcześniej było ich całkiem sporo. Teraz
nie widziałem żadnego. Tylko to, co było to od wczoraj – masa ciał, radiowóz
oraz drzewa i plac zabaw. Nagle
przypomniałem sobie, że planowałem okaleczyć Alexa, chociaż to on zrobił to
pierwszy.
Przeszukałem kieszeń bluzy i z
ulgą zauważyłem, że mój pistolet, który Bochen wczoraj zdobył z ciała
policjanta, jest na miejscu. Wyjąłem magazynek i zauważyłem, że ilość naboi się
zgadza. Dwa. Wstałem czując ogromne pragnienie i głód i najszybciej, jak
pozwolił mi na to mój stan, skierowałem się w stronę stołów przy których
ostatni raz widziałem moich przyjaciół. Mijając labirynt uliczek dotarłem na
miejsce.
Upadłem na kolana widząc dwie
rzeczy. Jednej z nich się spodziewałem, druga wstrząsnęła mną tak mocno, że
przez chwilę myślałem, że ponownie zemdleje. Z trudem powstrzymywałem płacz.
Wiedziałem, że on już w niczym nie pomoże.
Nikogo żywego tu nie było, lecz na jednej z latarni wisiał trup. Trup
mojego przyjaciela Bochena. Zabili go. Widocznie uznali, że nie jest potrzebny.
Twarz miał zakrwawioną, co wskazywało na to, że przed śmiercią, musiał poważnie
dostać, prawdopodobnie próbując dowiedzieć się, co się ze mną stało. Poczułem
dogłębny smutek. Wszystko układało się tak pięknie. Według aloga, który
kręciłem wczoraj rano wszystko zapowiadało się na sukces. Ernest, Bartek,
Nieznajoma, Bochen, Natalia, brat Ernesta, jego przyjaciele – idealny skład na
apokalipsę zombie. Wystarczało ruszyć na przód. Niestety, wszystko zostało
zniszczone przez tego skurwysyna Alexa. Przeszła mnie fala gniewu.
Wiedziałem jednak, że muszę przeszukać
miejsce, w którym siedzieli moi znajomi, licząc na to, że ktoś z mojej ekipy
zostawił mi wskazówkę. Ciało Bochena
zostawiłem na latarni, nie miałem szans go pogrzebać, ani nawet uwolnić z
szubienicy bez odpowiednich narzędzi. Przeszukując stoliki nie znalazłem
swojego plecaka, prawdopodobnie z racji iż był w nim nóż i trochę jedzenia
został zabrany. Ponownie przekląłem swój los. Nagle w moje oczy wpadł obiekt
leżący kawałek dalej, w miejscu w którym siedział Kiciuś. To był jego telefon.
Podbiegłem z nadzieją do urządzenia i
odblokowałem ekran. Kochany przyjaciel. Komórka oczywiście nie miała zasięgu,
ale na jej ekranie wyświetliła się wiadomość zaadresowana do mnie w formie
smsa. Była krótka, ale treściwa :
„ skpel z bron
lwowska”
Od razu się domyśliłem o jaki
obiekt chodzi. Niedaleko szkoły do której mieliśmy iść po Natalię i brata
Ernesta był nieduży sklep z militariami. Sami planowaliśmy tam skoczyć od razu
po zebraniu drużyny. Kto by pomyślał, że wydarzenia przybiorą taki obrót. Nie
myśląc długo, ruszyłem w drogę. Wiedziałem, że przede mną daleka droga, a co
najgorsze nawet po dojściu mogę znaleźć tam coś niebezpiecznego, albo tylko
splądrowane półki, które by świadczyły, że drużyna Alexa ruszyła dalej. Bałem
się o życie moich przyjaciół oraz Nieznajomej, bo przecież nie poszli z wrogami
z własnej woli, na pewno byli zakładnikami. Pewnie Natalii nie spodobałoby się
to, że brat Eryka, mój przyjaciel zginie więc zostawili go przy życiu. Bochen
nie był im potrzebny więc pozbyli się go pokazując, że nie ma z nimi żartów.
Droga do sklepu przy Lwowskiej
była straszna – musiałem wrócić w stronę mojego domu i przejść jeszcze większy
kawał drogi przez park, parę ulic i w okolicach dwóch ogromnych galerii
handlowych, gdzie prawdopodobnie było mnóstwo trupów. Do tego wciąż odczuwałem
duży głód. Zdeterminowany ruszyłem, ostatni raz spoglądając na wisielca.
Około dwudziestu
pięciu minut później, bez większego problemu doszedłem do punktu wyjścia –
mojego domu. Spojrzałem tęsknię na okno za którym spędziłem tyle spokojnych
chwil. Tutaj podjąłem decyzje, chciałem wejść do domu po trochę jedzenia, żeby
nie umrzeć z głodu. Ostrożnie otworzyłem drzwi kluczem, który miałem w tylnej
kieszeni spodni i wspiąłem się po klatce schodowej na piętro na którym
mieszkałem.
Wtedy na schodach zauważyłem
zombie. Winda nie działała więc jedynym sposobem było zabicie go. Jednak strzał
z broni rozejdzie się echem po całym bloku i już go nie opuszczę. Przyczajony
zastanawiałem się co dalej, gdy odpowiedź nadeszła sama. Zombiak zwalił się ze
schodów i uderzył głową w ścianę. Nie zginął, więc nie czekając długo
przeskoczyłem zaskoczonego trupa i wyciągając klucze otworzyłem drżącymi rękoma
drzwi mojego mieszkania.
Poczułem spokój. Jak mi go
brakowało. Kiedyś marzyłem o apokalipsie, lecz teraz byłem przerażony. Szybko
udałem się do kuchni, pochwyciłem kolejny nóż, bo poprzedni został w głowie
zombie na dachu przy szkole, trochę
jedzenia oraz picia. Wszystko to zapakowałem do następnego plecaka. Następnie
przeskoczyłem do salonu by wziąć jeszcze jedną ważną rzecz – zdjęcie rodziny.
Spojrzałem na nie i zalałem się łzami. Tęskniłem za nimi. Teraz jednak musiałem
się spieszyć. I tak wystarczająca długo
czasu straciłem.
Wyciągając zimne udko kurczaka
zapiąłem plecak i wybiegłem z mieszkania. Nóż tkwił pod ręką z prawej strony
mojego biodra a pistolet w kieszeni bluzy. Zamknąłem z przyzwyczajenia drzwi i
zbiegłem. Zombie dalej się nie otrząsnął po upadku, więc ponownie go
przeskakując, zbiegłem na dół i opuściłem klatkę. Natychmiast jednak ukucnąłem,
bo zobaczyłem grupę, składającą się z dwóch chłopaków i jednej dziewczyny,
która przechodziła niedaleko.
Wszyscy wyglądali na
zmarnowanych, nosili plecaki i byli pokryci plamami skrzepniętej krwi oraz
ziemią. Ukryty za wrakiem samochodu obserwowałem jak idą szybkim marszem w
kierunku, w którym i ja planowałem iść. Miałem nadzieję, że nie spotkam ich po
drodze. Obaj panowie mieli w rękach noże a dziewczyna przewieszoną przez ramię
wiatrówkę. Przez chwilę pomyślałem o zaatakowaniu ich, w końcu miałem broń, a
wiatrówka mogła być bardzo przydatna. Chwilę potem skarciłem sam siebie za ten
pomysł. Mieli przewagę liczebną, ja strzelałem z broni dwa razy w życiu, a
dodatkowo nie byłem typowym mordercą. Przeczekując jeszcze chwilkę ruszyłem za
nimi, biegnąc w stronę sklepu z bronią. Każdy dźwięk, był dla mnie oznaką
potencjalnego niebezpieczeństwa. Co chwilę odwracałem się i pomimo szybkiego
tempa, jakie narzucił mi fakt tego, że moi przyjaciele są w sklepie na
Lwowskiej, starałem się zachować ostrożność.
Wszystko stało się tak szybko.
Bieg przez ulicę, skok przez płot otaczający szpital. Dwa szwendacze, oba
zabite. Bieg przy rozwalonym ambulansie. Obserwowanie biegnącego po ulicy
mężczyzny z owiniętą bandażem głową, park, skradanie się przy niedużym
cmentarzu wojskowym i minięcie pustego zoo, śmierdzącego nawet z daleka,
śmiercią.
W końcu nadszedł najtrudniejszy
fragment mojej wędrówki. Długa, ponad kilometrowa droga wchodząca w
skrzyżowanie, znajdująca się tuż obok największej galerii w mieście. Już teraz
z daleka zauważyłem, że setki rozbitych aut i dziesiątki szwendaczy były
ogromną przeszkodą. Cała ulica wyglądała jak jedna wielka mogiła. Ciała powoli
gniły, lub były właśnie konsumowane przez zombie. Z niektórych aut wciąż
unosiły się strużki dymu, a w jednym nawet widziałem przytrzaśniętego, wciąż
ruszającego się kierowcę. Widok mnie przeraził i gdyby nie powaga mojego
zadania, prawdopodobnie opuściły by mnie resztki odwagi. Musiałem jednak iść
tędy. Była to najszybsza droga. Jeżeli poszedłbym lasem, z pewnością zajęłoby
mi to z pół godziny dłużej, a na taką stratę czasu nie mogłem sobie pozwolić.
To była moja próba. Przywołując do głowy obrazy moich przyjaciół, w tym
martwego Bochena, poprawiłem plecak, wyjąłem nóż i upewniłem się, że
odbezpieczony pistolet znajduje się w mojej kieszeni w odpowiednim miejscu. To
była ostateczność, jednak musiałem brać pod uwagę to, że praktycznie na pewno
zwrócę na siebie uwagę, przechodząc przez ten fragment drogi. Niestety musiałem
podjąć ryzyko.
Przeskoczyłem przez krzaki, za
którymi planowałem trasę i ruszyłem. Poruszałem się dosyć cicho i sprawnie.
Czekał mnie ciężki kilometr skradania się a zarazem dosyć szybkiego biegu.
Zaledwie po dziewięćdziesięciu metrach trafiłem na ślepą uliczkę z strzaskanych
aut. Jakby znikąd, wyskoczył na mnie zombie . Odruchowo zasłoniłem się nożem
próbując nabić szarżującego na mnie stwora. Udało mi się i z wielką satysfakcją
zobaczyłem jak ostrze zatapia się w gardle umarlaka. Wylewając swój gniew
pociągnąłem ostrzem w górę rozcinając gardziel. Zalała mnie fala odoru. Szybko
odrzuciłem trupa za siebie. Był to jednak błąd. Trup uderzył w całkiem ładne,
sportowe auto, które nie wyglądało na zniszczone, aczkolwiek było zablokowane
innymi wrakami. Nie przewidziałem faktu, że auto może mieć alarm.
Kakofonia dźwięków, jakie wydał
samochód, przeraziła mnie. Wiedziałem, że to już koniec. Każdy trup i ocalały z
okręgu kilometra wiedział, że tu jestem. Nie czekając długo wczołgałem się pod
samochód stojący obok aby puścić się biegiem wzdłuż alei. Widziałem
nadciągające z każdej strony zombie i zdecydowałem się na coś głupiego.
Wskoczyłem na dach pobliskiego auta i zacząłem bardzo niebezpieczny bieg po,
śliskich od krwi, samochodach. Parę razy byłem bliski runięcia w objęcia
śmierci, jednak zawsze udawało mi się zachować równowagę.
W ten sposób pokonałem około trzy
czwarte drogi i nagle ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że ktoś stoi na skrzyżowaniu
do którego szedłem. Nim zdążyłem się zorientować usłyszałem wystrzał. Nie
spodziewałem się, że ludzie są tak wyposażeni. Stąd nie potrafiłem ocenić, czy
nie jest to przypadkiem ktoś z drużyny Alexa. Miałem jednak szczęście bo dzięki
pozostaniu w ruchu i wyjątkowemu szczęściu a może też odległości strzelca ode
mnie, strzał chybił. Wystarczyło to jednak aby wytrącić mnie z równowagi. Nogą
nie trafiłem na dach kolejnego z aut i spadłem pomiędzy wraki.
Nie było tam żadnych trupów, ani co
najważniejsze nie czułem, żebym nabawił się kontuzji. Martwi byli daleko za
mną, albo po drugiej stronie barykady w którą wpadłem, więc miałem idealną
sytuacje do obrony. Wyjrzałem delikatnie
sprawdzając czy feralny strzelec dalej tam stoi. Teraz widziałem go dobrze. Nie
znałem go, był odrobinę starszym ode mnie facetem, w ręce miał jakiś rewolwer.
Nie zbliżał się w moją stronę, ale najwidoczniej czekał aż wyjdę.
Znalazłem się w potrzasku,
pomiędzy wrakami samochodów, zombie a mordercą.
Z racji iż tylko on z tych trzech mi naprawdę zagrażał to nie widziałem
innej opcji niż zacząć dialog. Próbując użyć jak najbardziej niskiego głosu, a
mogłem się pochwalić posiadaniem takiego, wrzasnąłem :
— Nie szukam kłopotów!
Muszę się pospieszyć bo inaczej nie znajdę moich przyjaciół. Musze ich znaleźć!
— przy ostatnich słowach głos mi się
załamał i czułem napływającą falę smutku.
Słońce kierowało się powoli ku zachodowi, a ja leżałem słuchając
odgłosów odległego alarmu, oraz jęczących wokół trupów i czekałem. Nagle strzelec
przemówił lekko ochrypniętym głosem:
— To moja dzielnica!
Wypierdalaj stąd jeśli ci życie miłe. Dokładnie tam skąd przybyłeś. – usłyszałem
dźwięk przeładowania i zakląłem w duchu. Co teraz? Jak powinienem się zachować?
Naszedł jeden z tych momentów w których czas się spowolnił. Decyzja, którą
zaraz miałem podjąć była bardzo ważna. Mogłem albo wyskoczyć i spróbować go
zabić, co było głupotą, w końcu nie miałem praktycznie żadnego doświadczenia.
Mogłem też wycofać się „tam skąd przybyłem”. To jednak wiązało się prawie w stu
procentach z ominięciem moich przyjaciół.
Z zamysłu wyrwał mnie przeciągły i głośny
strzał, który zawisł w powietrzu i odbijał się echem, przez parę sekund,
zagłuszając nawet odległy alarm samochodowy. Z początku myślałem, że dziwny
ocalały zaczął do mnie strzelać, dlatego też schowałem się dokładniej za
osłoną. Nie słyszałem jednak oznak kontynuowania ostrzału więc ostrożnie
wyjrzałem zza maski samochodowej. Mój napastnik zniknął. Jedyne co było widać
na końcu uliczki to powoli przesuwające się zombie, które za nim podążały. Kto
oddał strzał? Brzmiało to co najmniej na jakiś naprawdę duży kaliber, osobiście
zastanawiałem się czy przypadkiem na ulicy nie ma snajpera.
Nie zastanawiając się długo
pobiegłem do przodu i starając się iść przykulonym, przeskanowałem wzrokiem
skrzyżowanie. Zombie pobiegły za moim oprawcą a ja miałem wolną drogę.
Podziękowałem po cichu tajemniczemu snajperowi i w między czasie modliłem się,
żeby nie być jego kolejnym celem. Nie czekając aby sprawdzić jego cierpliwość
skręciłem na skrzyżowaniu do przodu i w prawo wchodząc w siatkę uliczek, w
których jedna z nich była ulicą Lwowską.
Bobru dobra robota :) Zajebiste :D
OdpowiedzUsuń"(...) kosztowało mnie przeżycie kolejnej fali bólu(...)"- Wydaje mi się, że powinno byś przeżyciem.
OdpowiedzUsuń"(...) ogromne spragnienie i głód(...)"- pragnienie.
Reszta wydaje mi się poprawna :) Czekam na resztę Przyjacielu, nie zawiedź mnie :P
Pchełka jak zwykle na posterunku :D Już poprawiam :>
UsuńSuper i tyle
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekam na następny rozdział :)
OdpowiedzUsuńBardzo, baaardzo dobra robota. Ze zniecierpliwieniem czekam na więcej ;>.
OdpowiedzUsuńHej, hej, hej... zabieram się za nadrabianie zaległości :D
OdpowiedzUsuńŁooo, pojechałeś po bandzie z tym wisielcem. Nie powiem trochę zaszokowało i wbiło w fotel.
Tak naprawdę nie wiem czemu ludzie zawsze są w takich chwilach sobie wilkiem. Powinni wiedzieć, że im więcej osób tym większe szanse na przeżycie, a zawsze czy to w książkach czy filmach, to właśnie żywych ludzi stanowią największe zagrożenie i są nieprzewidywalni. Wyjątek zombie szybko biegający i zmutowani xD Tego też nie da się przewidzieć.
'' Według aloga, który kręciłem wczoraj rano wszystko zapowiadało się na sukces.'' powinno być wloga chyba? ale poza tym zajebista robota bobrze
OdpowiedzUsuńNareście jakaś wiatrówka
OdpowiedzUsuńJeśli mogę coś zasugerować odnośnie nazewnictwa zombie. Skoro padają określenia zarówno sztywni, zimni, szwendacze itp., jak i zombie, to nie jest uniwersum TWD, tylko narrator jest fanem tego serialu. A ponieważ jest mnóstwo filmów i serialów o zombie, powinieneś jakoś uzasadnić, że nazywa ich tak, a nie inaczej. Myślę, że w pierwszych rozdziałach mógłbyś dorzucić fragment, w którym narrator zauważa, w jakie zombie zmieniają się ludzie (powolne, bezrozumne trupy) i uznaje, że są rodem z filmu TWD - i stąd te konkretne określenia. Wtedy byłoby to naturalne, a tak strasznie mi zgrzyta.
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle to w Fear TWD były początki tej apokalipsy i wtedy jeszcze nazywano ich chorymi, nie martwymi. A ludzie jeszcze sobie ufali.
Wyłapałam błąd: "wystarczająco długo czasu straciłem" - powinno być: wystarczająco dużo czasu. Nie można powiedzieć: długo czasu.
"A dodatkowo nie byłem typowym mordercą" - zatem przyznaje się, że był mordercą, tylko nietypowym? XD
Wczołgał się pod samochód, aby puścić się biegiem wzdłuż alei? :-o Z tym samochodem na plecach? XD
Daj znać, czy mam wypisywać takie błędy, skoro poprawiasz, to może Ci się przydać, ale może już to poprawiłeś w swoim pliku ;-)