Czas na rozpoczęcie drugiej części tej opowieści. Co mogę wam obiecać? Wyjaśnienie tego co zostało nie wyjaśnione w części pierwszej, czyli między innymi: losy Natalii, Miczi, Kiciusia, dalszy plan podróży oraz wiele innych. Staram się budować klimat jeszcze bardziej, żebyście czuli go aż za dużo podczas czytania. Oczywiście proszę was o komentarz po przeczytaniu oraz rozesłanie bloga znajomym.
------------------------------------------------------
Rozdział 1 (Bobru): 72 godziny później
Zamachnąłem
się potężnie ścinając zombie z nóg. Podszedłem go od tyłu, był zajęty jedzeniem
innego człowieka, który miał mniej szczęścia przy spotkaniu z tak dużym
zagrożeniem. Poprawiłem łom, żeby leżał mi lepiej w ręce i z całej siły dobiłem
przeciwnika. Posadzka w pomieszczeniu zrobiła się czerwona od krwi i fragmentów
kości pomieszanych z mózgiem. Rozejrzałem się po korytarzu. Było tu ciemno,
przez pojedyncze okna wpadały pierwsze promienie słońca zwiastujące nadejście dnia.
Ruszyliśmy
trzy dni temu. Pamiętałem jak dzisiaj, gdy chciałem zrobić coś głupiego i Łowca
ogłuszył mnie, żeby uratować mi życie. Sposób może nie był zbyt delikatny
aczkolwiek skuteczny. Uniknąłem głupiej śmierci w morzu trupów, które zalało
Supraśl. Teraz byliśmy już w okolicach Białegostoku. Z tego co się orientowałem
wjechaliśmy w okolicę miasta od północnego wschodu. Musieliśmy to zrobić bo
kończyły się nam zapasy, a takie nieduże budynki często były niedoceniane i
opuszczane przez innych ocalałych. Przeszukiwali oni tylko sklepy i duże domy,
bo właśnie tam liczyli na znalezienie jedzenia.
Pomimo
tego ile czasu minęło, wciąż byłem zły na Łowcę i resztę. No może oprócz
Sołtysa i Cinka, którzy naprawdę byli niewinni. Straciliśmy Kiciusia. To był ogromny
cios nie tylko dla mnie, ale także dla całej grupy. Ernest był świetnym
strzelcem, nawigatorem oraz co najważniejsze taktykiem. Brakowało mi jego rad
oraz wesołych docinek przypominających, że świat się jeszcze kompletnie nie
zepsuł. Razem z nim straciłem Miczi, Natalię, Giganta, Szpiega oraz wielu
innych. Nigdy jeszcze nie czułem się tak zagubiony i samotny. Z pozostałymi
ludźmi wciąż nie mogłem się dogadać. Pracowałem z nimi, zdobywałem zapasy,
polowałem, skradałem się i spałem, ale nie potrafiłem już tak rozmawiać jak
kiedyś.
Mijając
trupa ruszyłem naprzód podchodząc do kolejnych drzwi. Otworzyłem je gwałtownie
i wszedłem do niedużego biura, w którym stały zakurzone meble oraz ekran,
komputer i drukarka. Przeleciałem wzrokiem po półkach i stwierdziłem, że nie ma
sensu tu niczego szukać. Już miałem opuszczać to pomieszczenie, kiedy w oczy
rzuciła mi się butelka wody. Stała na stoliku, a wokół niej nie było widać
śladów kurzu, jakby ktoś niedawno tutaj był. Co najgorsze była ona napoczęta.
Wyszedłem
ponownie na korytarz i rozejrzałem się uważnie. Po plecach przeszedł mnie
dreszcz adrenaliny. Do końca korytarza zostały tylko dwa pokoje, w którymś z
nich mógł ktoś być. Ruszyłem spokojnym krokiem zatrzymując się na chwilę przy
lustrze wiszącym na ścianie. Było ono brudne i nawet widać było na nim ślady
krwi. Mimo tego można było zobaczyć odbicie mojej twarzy. Z początku nie byłem
pewien kogo widzę. Moje ostre rysy twarzy znikły pod coraz to większym zarostem
porastającym , niczym pnącze, wzdłuż mojej szczęki i na gardle. Włosy, kiedyś
czyste i krótkie, teraz opadały do oczu i wyglądały jakby ktoś nimi zamiatał
podłogę. Oczy zachowały starą bystrość, ale przepełnione były smutkiem i
zmęczeniem. Dodatkowo zauważyłem, że moja postura uległa zmianie. Kiedyś z lekko
zarysowanymi mięśniami teraz wyglądałem jak sportowiec. Co prawda, gdyby ktoś
spojrzał na moją twarz mógłby mnie raczej wziąć za bezdomnego. Wiedziałem, że
Łowca ma gdzieś brzytwę i miskę, więc po powrocie do reszty planowałem się
ogolić.
Zostawiając
lustro za sobą podszedłem po cichu do pierwszych drzwi i otworzyłem je.
Spojrzałem do środka i natychmiastowo zauważyłem, że coś jest nie tak. Jakby
znikąd wyskoczyła na mnie dziewczyna z nożem w ręku. Atak rozprułby mnie jak
zwierzę gdyby nie to, że nie wyczekała i zaatakowała od razu gdy mnie
zobaczyła. Odskoczyłem w lewo i spojrzałem na nią. Była średniego wzrostu,
brzydką dziewczyną. Ubrana była w obdarte szmaty, a jej włosy wyglądały jakby
były posklejane rzygowinami. Odwróciła się próbując ponowić atak, ale ja
zablokowałem go łomem i odepchnąłem ją. Skontrowałem zanim zdążyła odzyskać
równowagę. Gdybym został postawiony w tej samej sytuacji parę tygodni temu,
kiedy byłem w obozie, prawdopodobnie starałbym się rozmawiać z nią i spróbować
przemówić jej do rozsądku. To jednak jest zachowanie starego Bobra, który
stracił przyjaciół i dach nad głową. Ludzi, którzy mu ufali i słuchali go.
Nowy ja
byłem jednak inny. Zamachnąłem się wkładając sporą siłę w uderzenie i starając
się wytrącić broń mojej napastniczce. Przez przypadek, a może i specjalnie
trafiłem ją w głowę. Moc uderzenia przebiłaby z pewnością zgniłą czaszkę
zombie, ale zdrowej kości czołowej nie zrobiło wiele. Dziewczyna jednak
ogłuszona upadła na stół stojący za nią robiąc przy tym dużo hałasu. Miałem
nadzieje, że była tu sama. Ostatecznie mógł się tu ukrywać tylko okropny
tchórz, który wysyła kobietę do walki jako pierwszą.
Podszedłem
do niej i zacząłem macać po kieszeniach w poszukiwaniu przydatnych przedmiotów.
W lewej kieszeni miała paczkę dropsów i dwa opakowania zapałek. Zabrałem jej
również nóż, leżący obok. Pod koniec znalazłem plecak stojący za drzwiami i po
sprawdzeniu zawartości zabrałem cały. Było w nim co najmniej pięć konserw i
duża butelka wody. Całkiem nieźle, pomyślałem.
Zostawiając nieprzytomną dziewczynę w pokoju, po cichu zamknąłem drzwi nie
sprawdzając nawet ostatniego pomieszczenia. Znalazłem wystarczająco dużo.
Zbiegłem po schodkach i już po chwili byłem w śnieżnym piekle.
Śnieg
padał praktycznie cały czas, robiąc sobie nieduże przerwy co jakiś czas. Gdyby
nie fakt, że Potwór Łowcy ma z przodu zamontowane kolce i blachy, a opony są
takie ogromne to prawdopodobnie utknęlibyśmy w pierwszej, większej zaspie.
Dzisiejszy dzień był dosyć ciemny i ponury. Według moich obliczeń, musiał to
być ostatni tydzień grudnia. Zostało jeszcze co najmniej dwa miesiące zimy.
Chociaż polska zima nie jest aż tak potworna. Zawsze, kiedy już nadchodziła, to
była gwałtowna przez około miesiąc, a potem się uspokajała. Miałem nadzieję, że
i tym razem tak będzie. Wizja tego, że prawdopodobnie właśnie trwają święta też
nie pomagała. Normalnie siedziałbym teraz z rodziną, a nie włóczył się z
ukradzionymi zapasami gdzieś po obrzeżach miasta. Nie chciałem jednak wspominać
o tym ludziom, z którymi teraz jadę. Nie chciałbym, żeby wrócili myślami do
okresu, kiedy było bezpiecznie. Wiedziałem, że tej gry nie da się wygrać. Po
prostu trzeba przeżyć jak najdłużej. Już dawno porzuciłem nadzieję, że ktoś
oczyści świat z tej epidemii. Trwała ona już prawie dwa miesiące.
Skręcając
w las przy magazynie, który właśnie opuściłem, zobaczyłem dwa trupy. Zmierzały
one powoli w moim kierunku, wyciągając pokryte lodem i śniegiem łapska. Zombie
były teraz znacznie wolniejsze, ale
często ciężko je było zauważyć. Mogły ukrywać się w zaspach śniegu bądź
też być tak nim pokryte, jak ten którego widziałem. Szedłem do niego powoli.
Nie mogłem sobie pozwolić na zbyt szybkie ruchy, ponieważ nosiłem na sobie
gruba kurtkę, dwie pary spodni oraz ciężkie buty. Miało to swoje plusy i minusy.
Na pewno nie było mi zimno, a to było najważniejsze. Podchodząc coraz bliżej do
trupa zamachnąłem się. Trzask rozcinanego ciała i kości dał mi siłę, żeby zaatakować
raz jeszcze i dobić zombie. Kiedy jego
ciało upadło ruszyłem dalej w las.
Po
pięciu minutach poczułem ulgę, kiedy zobaczyłem ogromny tir stojący w
zagłębieniu między drzewami. Miejsce było idealne do schowania tak dużego
pojazdu – z trzech stron otoczone drzewami, a z jednej idealne do szybkiego
powrotu na główną drogę. Skierowałem się od razu na tyły wozu i wlazłem do
środka. Potwór był ogromnym wozem. Z tyłu mieściliśmy się bez problemu
zostawiając przód dla Łowcy, który nie pozwalał nikomu kierować swoim
„dzieckiem”. W przystani ładunkowej mieliśmy trzy łóżka, mnóstwo koców,
wszystkie nasze zapasy oraz wiele więcej. W skrzyni, bliżej kierowcy, stała
skrzynka z całą naszą amunicją. Niestety teraz była praktycznie pusta. Jedyne
bronie zdatne do użytku posiadali Łowca oraz Łapa. Kierowca dbał o swoją
snajperkę i czyścił ją codziennie na wypadek jakichś nieprzyjemności. Trzeba
było przyznać, że uratowała ona nam życie podczas wymiany ognia w Supraślu. Z
tego co się orientowałem miał do niej około dziesięć pocisków, które trzymał
zawsze przy sobie. Drugi egzemplarz broni, ten w rękach Łapy był zwykłym
pistoletem, w którym miała jeszcze jeden pełen magazynek. Reszta naszego
wyposażenia leżała na stosie, cierpiąc na brak amunicji. Oczywiście mieliśmy
pod uwagą to, że ta broń może się jeszcze przydać, więc czyściliśmy ją co jakiś
czas, kiedy spędzaliśmy długie godziny na rozmowach.
Dodatkowo
w rogu stało około trzydziestu kanistrów z benzyną o pojemności dwudziestu
litrów. Łowca powiedział, że każdy taki zbiornik się przyda, bo Potwór zjada
całkiem sporo benzyny, a ciężko teraz o działającą stację paliw, w której nie
wypompowano całej benzyny. Ostatnią przydatną częścią ładowni była mini
kuchnia. Mieliśmy tam kuchenkę gazową na dwa gaźniki oraz spory zapas zapałek.
W opakowaniu obok stały dwie butlę z gazem. Jak na ruchomą kryjówkę byliśmy
wyposażeni naprawdę nieźle. Z tego co usłyszałem pojazd był nie do zdobycia.
Łowca, kiedy jeszcze był w poprzedniej grupie zadbał o to, żeby wszystkie
ściany przystani ładunkowej były obłożone dodatkowymi warstwami blachy i
siatki. Szyby zostały obłożone folią kuloodporną, którą Łowca znalazł w
posterunku wojskowym na granicy. Jednym słowem Potwór był teraz naszą jeżdżącą
fortecą.
Przywitałem
się kiwnięciem głowy z leżącym na jednym z łóżek Cinkiem i usiadłem obok niego
rzucając plecak pod siebie. Wszyscy spojrzeli na to jak wysypuje z środka
zawartość, która miała nam starczyć przynajmniej na dwa, może trzy dni.
- Włączę kuchenkę,
zjemy tą fasolę na ciepło – zaproponowała po cichu Nieznajoma wstając.
Nie odpowiedziałem nic. Pozostali też milczeli. Najsmutniej
było patrzeć na Łapę, która zawsze była taka pełna energii i życia, a teraz
wyglądała sama jak trup. Chociaż zawsze była szczupła teraz wyglądała na
niedożywioną. Czarny warkocz, który zawsze ożywał przy jej chaotycznym sposobie
poruszania się zamarł i zwisał nędznie, wyglądając jak martwy wąż. Jej oczy, zawsze pełne blasku, teraz wyglądały
jakby już były martwe. Sołtys o dziwo
wyglądał najlepiej z nas. Chyba jako jedyny starał się podnosić nas na duchu.
- Ciepła fasola nam
pomoże, szczególnie, że mamy parę rzeczy do obgadania – zaczął starzec
siadając na łóżku obok – Nie wiem od
czego tak właściwie zacząć. Amunicja oraz zapasy kończą nam się w
zastraszającym tempie. Musimy zacząć je racjonować bo inaczej poumieramy z
głodu i pragnienia. Dodatkowo jedziemy już trzeci dzień, a przejechaliśmy
dopiero dwadzieścia kilometrów. Rozumiem, że ciężko się jedzie po tej
zaśnieżonej drodze, ale musimy przyspieszyć. No i co najważniejsze, gdzie my
tak właściwie jedziemy? – zapytał.
To
pytanie było niesamowicie trudne. Właściwie jechaliśmy przed siebie. Odkąd
grupa Michi została otoczona przez zombie, zresztą tak samo jak Kiciuś, nie
było sensu tu niczego szukać. Moglibyśmy sprawdzić lasy nad Kołodnem, gdzie
mogli ukrywać się nasi ludzie na czele z Natalią i Gigantem, ale wjechanie w to
piekło pełne zombie było samobójstwem. Musieliśmy ruszać dalej. Prawdopodobnie
jechaliśmy w stronę Torunia. To całkiem dobry pomysł biorąc pod uwagę to, że
może tam być bezpieczna strefa, a w niej moi przyjaciele Dziara, Mpd i Pablord.
Ryzykowałem jazdą w głąb kraju, kiedy
mogłem dalej trzymać się tych okolic. Może ktoś z nich jednak przeżył…
- Jedziemy do Torunia.
Jeżeli mamy znaleźć kogoś przyjaźnie nastawionego to właśnie tam. Zresztą
wydaje mi się, że wspominałem parę razy Miczi oraz Natalii, że tam się kiedyś
wybiorę. Jeżeli żyją to możliwe, że też o tym pomyślą. Pozostanie w okolicach
stada to samobójstwo. Cudem uciekliśmy z Supraśla… - rzekłem.
- Toruń. To ponad
trzysta kilometrów drogi. W naszym tempie dojedziemy tam za miesiąc. Jak oczywiście
nie zginiemy z głodu do tego czasu. Nie możemy jechać prosto do Torunia
młodzieńcze. To samobójstwo – skwitował Sołtys.
- Po drodze jest
mnóstwo miasteczek. Jeździłem tą trasa parę razy wioząc papierosy oraz polską
wódkę na Rosję oraz Litwę. Powinniśmy po drodze minąć parę miejsc, w których
przy odrobinie szczęścia znajdziemy trochę żarcia – włączył się do rozmowy
Łowca. Przerwaliśmy na chwilę bo poczuliśmy, że śniadanie jest gotowe. Dwie
duże puszki fasoli zostały w moment zjedzone, pozostawiając w żołądku
nieprzyjemne uczucie. Czułem, że sam bym zjadł dwie takie, ale nie
narzekałem. Wróciliśmy do rozmowy.
- Więc tak wygląda
nasz plan? To wszystko wydaje się proste, ale znając życie nawet jeżeli tam
dojedziemy to nie znajdziemy tam nic dobrego – powiedział Sołtys – Nie chcę brzmieć jak pesymista, ale musimy
naprawdę uważać. Zaryzykowaliśmy już za wiele. Za dużo śmierci otaczało nas
ostatnimi czasy – powiedział robiąc zamyśloną minę – Swoją drogą musimy ustalić pewne zasady, które ochronią nas przed przyszłymi
wpadkami. Ja bym zaczął od takiej, że każdy kto chciałby do nas dołączyć musi
zostać przeszukany i zapytany o parę rzeczy.
- Na przykład? – zapytał
Łowca.
- Co umie robić.
Dlaczego jest sam. Czy zabił kiedyś człowieka i ile trupów powalił. Jeżeli człowiek
będzie uczciwy to zaakceptuje zabranie broni i okaże swoją lojalność w jakiś
sposób. Co wy na to? – zapytał starszy mężczyzna.
- Skurwysyny i tak
pewnie nas okłamią. Ale ludzie są nam potrzebni, więc zgadzam się z nią – przez
ładownię przeszły szmery, które oznaczały, że nikt nie ma nic do dodania.
- Ja z kolei chcę
zaznaczyć, że nikt pod żadnym pozorem nie może się oddalać od grupy –
stwierdziłem – nie możemy sobie pozwolić
na kolejnego Eryka.
Do dzisiaj pamiętałem brata Kiciusia leżącego pod mostem z
dwoma krwawiącymi kikutami. Sprawczynią tego była Łapa. Teraz siedziała tu z
nami i obserwowała wszystko obojętnym wzrokiem.
- Ja bym jeszcze
dodała, że nie powinniśmy się kłócić. Musimy sobie bezgranicznie ufać inaczej
nie ma sensu wspólna podróż. Mogę wam powiedzieć, że trafiłam na was przez
przypadek. Gdyby nie Bochen nigdy bym nie wpadła na Bobra i Kiciusia. Całe
szczęście miałam ten zaszczyt i chociaż ty tego nie widzisz – te słowa
skierowała bezpośrednio do mnie – to
gdyby nie ty, już dawno byśmy nie żyli.
Te słowa przepełniły mnie swego rodzaju
energią. Było miło usłyszeć, że ktoś docenia wszystko co włożyłem w życie tych
ludzi. Chociaż nie zawsze mi się to udawało. Tym razem wszyscy głośno
przytaknęli. Chyba każdy był już zmęczony tą kłótnią związaną z Kiciusiem.
Oczywiście nie było idealnie, ale od teraz zaczęliśmy rozmawiać prawie tak, jak
dawniej. Po tej rozmowie zapakowaliśmy się i odjechaliśmy dalej w stronę
Białegostoku. Przejechanie przez środek miasta było idiotycznym pomysłem, więc
jak mieliśmy wybór to zjeżdżaliśmy na obrzeża i w ten sposób ominęliśmy miasto,
w którym się wychowałem. Obserwowałem ze smutkiem odległe kominy fabryk, które
było widać z mojego okna. To już minęło. Musiałem to pamiętać.
Całe
miasteczko wyglądało na jeszcze większą ruinę niż ostatnio. Wydawało mi się, że
splądrowane zostało wszystko co dało się splądrować. Domy miały powyrywane
drzwi z zawiasów, a pojedyncze trupy szwendały się w różnych miejscach. Teraz
było tutaj spokojniej bo największe skupisko zombie z tych okolic znajdowało
się na wschodzie w okolicach Supraśla. Mimo tego wolałem omijać zagracane
wrakami uliczki, ponieważ ogromny tir, którym się poruszaliśmy mógł w każdej
chwili utknąć gdzieś pomiędzy budynkami i już nie wyjechać.
Po
przejechaniu miasta bez żadnych przygód południe zamieniło się w wieczór. Czas leciał szybko, a z racji pory roku,
zmrok zapadał o wiele szybciej niż w lato. Tak więc z tego powodu, gdy w
ostatnich promieniach zobaczyliśmy stację paliw zatrzymaliśmy się przy niej.
Była ona umiejscowiona na obrzeżach miasta przy sporym lesie i niedużym domku.
Miejsce musiało wyglądać bajecznie w lato, kiedy było ciepło, a zamarznięty
strumyk płynący obok, uderzał o kamienie na brzegu. Nie mieliśmy jednak
wyobraźni na takie myśli. Niczym maszyny stworzone do survivalu wyskoczyliśmy w
trójkę z auta – ja, Łapa oraz Łowca. Szybko przebiegliśmy przez zasypany
dziedziniec domku i zobaczyliśmy, że są tu trupy. Naliczyłem na szybko pięć.
Mogło ich być więcej. Próbując je ominąć ja z Łapą wskoczyliśmy na murek, a po
nim na balkon posiadłości, gdy Łowca pobiegł do przodu sprawdzić, czy znajdzie
trochę paliwa.
Dom
okazał się nie być sporych rozmiarów.
Miał trzy duże pokoje oraz kuchnię. Na całe szczęście nie było w nim
szwendaczy. W sypialni zastałem jednak gorszy widok. Na łózkach leżały dwa
trupy trzymające się za rękę. W całym pokoju unosił się okropny odór
rozkładającego się ciała. Kobieta i mężczyzna, bo tak zidentyfikowałem ich po
rysach twarzy, popełnili samobójstwo. Widać było, że kobieta wystrzeliła
pierwsza, po czym skończyła ze sobą. W jej sztywnych rękach dalej był pistolet.
Próbowałem je odchylić, ale po prostu się nie dało. Do tego przydał się łom.
Podważając dwa palce wystraszyłem się, kiedy w ciszy usłyszałem dźwięk
uderzającej o podłogę broni. Łapa przybiegła do mnie natychmiast mierząc ze
swojej spluwy, ale kiedy zobaczyła tą scenę nie odwróciła wzroku. Spojrzała tylko
na dwójkę zakochanych, którzy razem opuścili ten świat. Zamknąłem za sobą drzwi
i wszedłem z Łapą do sporego salonu, który teraz był pokryty kurzem i brudem.
Sprawdziłem stan pistoletu i zdałem sobie sprawę, że jest w nim jeszcze pięć
naboi, a sama broń wydaje się być sprawna. Schowałem ją do kieszeni kurtki i
zobaczyłem co znalazła Łapa. Pokazała mi całą siatkę makaronu oraz ryżu.
Dodatkowo zauważyłem też butelkę wina, oraz suchary. Pomogłem jej to nieść i
opuściliśmy posiadłość, tym razem frontowym wejściem.
Czekał
już tam na nas Łowca. Miał w rękach dwa kanistry paliwa. Uśmiechnąłem się na
ten widok i razem ruszyliśmy w stronę Potwora. Wtedy usłyszeliśmy dziwny
dźwięk. Coś jakby wybuch. Odwróciłem się w stronę źródła hałasu i zaniemówiłem.
Na niebie widać było helikopter w ogniu. Był oddalony od nas o jakieś
dziesięć-piętnaście kilometrów na północ. Spadał on coraz niżej i niżej, aż
straciliśmy go z oczu. Już myśleliśmy, że pilot zdołał się podnieść, kiedy
usłyszeliśmy potężny huk i słup ognia rozjaśniający nadchodzące ciemno. Moi
towarzysze najwyraźniej czekali na moją reakcję. Sołtys i Nieznajoma wyszli z
tira i pytali się co to było. Gdy zobaczyli dym z oddali to rozwiało ich
wątpliwości. Odwróciłem się do nich, tak żeby każdy mnie widział i powiedziałem:
-
Jedziemy tam
Bobru jak zwykle super nie ma niczego do poprawy ja zwykle spoko
OdpowiedzUsuńpozdrawiam kornel z live`a
No wreszcie :P
OdpowiedzUsuńA więc Toruń. Myślę, że to dobra decyzja. Generalnie uważam, że łatwiej przetrwać w mieście. Może więcej zombie, ale i więcej miejsc do ukrycia. Weźmy np. jakiś blok. Wystarczy go oczyścić, drzwi zablokować i można cieszyć się względnym bezpieczeństwem, a do tego ile mieszkań do splądrowania! Poza miastem jest duża przestrzeń, ewentualne gospodarstwa też są wystarczająco rozległe, tak że nie można ich szybko sprawdzić i zabezpieczyć. Często w takich domach są psy, które mogą narobić zamieszania. Lepiej zostać w mieście. Tak uważam.
W sumie ciekawie by było, jakbyście wreszcie trafili do jakiegoś wojskowego punktu. Wszystko jedno czy działającego czy już nie. Wątek zachowania wojska polskiego podczas apokalipsy jest ciągle do opisania :D
Tak więc na ten moment to tyle. Czekam, aż zaczniesz rozwiązywać tajemnice :P
Pozdrawiam,
Carmen
sobie gruba kurtkę, dwie pary spodni oraz CIĘŻKI buty
UsuńAnonimowy - poprawione :)
UsuńRozdział po prostu epicki, decyzja z helikopterem trochę nieprzemyślana ,ale zdaje mi się że może być rozwiązany problem rodziny Bobra, ponieważ gdy słuchał wiadomości na sekretarce w telefonie (rozdział 1) było słychać helikopter :) Co do Torunia, lepiej zakamuflować się w wiosce obok tego miasta ponieważ będzie można zrobić taki sam obóz jak w Królowym Moście tylko z Mpd, Dziarą i Pablordem (i może z rodzinką).
OdpowiedzUsuń