No i mamy wielki powrót. Co prawda nie jest to kontynuacja przygód Bobra, ale coś równie ważnego dla historii. Poznacie teraz dokładniej ojca Łapy, faceta po czterdziestce o imieniu Wiktor. Dowiecie się jak trafił do Supraśla, jak został dowódca tamtejszej ludności, co przeskrobał, że córki go nienawidzą i wiele więcej. W tym rozdziale zobaczycie sam początek Apokalipsy. W tym samym czasie Bobru odbija znajomych ze szkoły, a następnie szuka transportu do Królowego Mostu. Zapraszam do czytania :)
---------------------------------------------
Rozdział 1: Zły dzień
Dźwięk
budzika wyrwał mnie ze snu prawie natychmiast. Była siódma rano. Kolejny podły
dzień właśnie się rozpoczynał. Chociaż słońce na niebie zapowiadało całkiem
przyjemną pogodę, to nie widziałem w tym żadnych plusów. Byłem facetem po
czterdziestce, któremu wiele rzeczy w życiu nie wyszło. Zaczynając od nędznej
pracy przewodnika po mieście Białystok, kończąc na zmarłej parę lat temu żonie
i dwójce córek, które nienawidziły mnie od jakiegoś czasu. Właściwie geneza tej
nienawiści była mi bliżej nie znana. Wydawało mi się, że zapewniałem im
wszystko, co mogłem, ale one wciąż z dnia na dzień wydawały się ode mnie
oddalać.
Wstałem
i pierwsze co zrobiłem to podszedłem do pokoju córek, żeby je obudzić do
szkoły. Starsza miała prawie dziewiętnaście lat, a młodsza skończyła parę
tygodni temu piętnaście. Były zupełnie różnymi osobami. Starsza była zadziorna,
chamska, wszędzie musiała być pierwsza i najlepsza i w żadnym wypadku nie bała
się niczego. Swoją agresję, zarówno psychiczna jak i fizyczną często
wyładowywała na mnie. Nigdy nie uderzyłem moich córek, ale zdarzało mi się
tracić panowanie i wymierzać naprawdę surowe kary. Młodsza nie sprawiała za to
żadnych kłopotów. Wydawało mi się, że była kompletnym przeciwieństwem swojej
siostry – cicha, zamknięta w sobie, czasami miałem wrażenie jakby nie zdążyła
jeszcze dojrzeć, bo nieraz widywałem jak oglądała bajki, na naszym starym
telewizorze, albo bawiła się lalkami. Nie odzywała się praktycznie do nikogo z
wyjątkiem Łapy. Przynajmniej to mi się
udało, uśmiechnąłem się do siebie w myślach.
Gdy
zobaczyłem, że obie zaczęły ścielić łóżka, poszedłem do łazienki. Przetarłem
brudne lustro i spojrzałem na swoją twarz,
nędznie oświetloną energooszczędną żarówką. Nie byłem żadnym
przystojniakiem, ale nie uważałem się też za kogoś brzydkiego. Miałem raczej
pospolitą twarz, krótkie włosy i niewielki zarost. Postanowiłem zająć się tym
ostatnim i wyjąłem golarkę, która kupiłem na aukcji Internetowej parę miesięcy
temu, po czym ogoliłem się dokładnie. Ludzie jakoś niespecjalnie lubili
przewodników, których twarz przypominała owłosionego goryla.
Spojrzałem
na zegarek i zauważyłem, że jest już kwadrans po siódmej. Opuściłem łazienkę
zwalniając ją Monice i zajrzałem do pokoju, żeby sprawdzić, co z drugą córką.
Siedziała na łóżku, w krótkich spodenkach do spania i długiej koszulce z
dziwnym nadrukiem. Oba elementy stroju były czarne.
- Co jest z tobą
dziewczyno? Zaraz się spóźnisz na autobus – powiedziałem.
- Nie panikuj tak,
wiem co robię – odgryzła się tonem, którego nienawidziłem, a do którego
byłem już dobrze przyzwyczajony.
Podszedłem do niej bliżej.
- Nie zdałaś już raz w
klasie maturalnej, nie możesz sobie zostawać teraz w domu – powiedziałem
stanowczym tonem, co ona kompletnie zignorowała – Do ciebie mówię! – położyłem jej rękę na ramieniu, żeby nią
potrząsnąć, a ta zerwała się niczym spłoszony kot i krzyknęła.
- Nie dotykaj mnie, bo
połamię ci te paluchy – syknęła. Normalnego ojca, normalnej córki pewnie to
by załamało, albo doprowadziło do białej gorączki, ale ja byłem już
przyzwyczajony.
- Nie wygłupiaj się.
Idź do tej cholernej szkoły – powiedziałem kończąc dyskusję i wychodząc z
pokoju. Musiałem się pospieszyć, żeby nie spóźnić się do pracy. Ubrałem się
prędko w koszulę oraz wygodne spodnie, a na to nałożyłem sztruksową marynarkę.
Zgarnąłem ze stołu klucze, portfel oraz dokumenty i wyszedłem rzucając
nieśmiałe „cześć” do córek.
Opuściłem
blok, w którym mieszkaliśmy i skierowałem swoje kroki w stronę przystanku
autobusowego. Ranki zawsze były spokojne w tej okolicy. Mieszkaliśmy na dosyć
małym osiedlu, na obrzeżach miasta. Do pracy dojeżdżałem najczęściej
komunikacją miejską, ale czasami wolałem się przespacerować. Dzisiaj wybrałem
pierwszą opcję i gdy tylko dotarłem na miejsce spojrzałem na zegarek i na
rozkład jazdy. Do najbliższego autobusu musiałem poczekać pięć minut. Usiadłem
wygodnie na ławce i starając się nie myśląc o niczym rozejrzałem się po
okolicy. Przystanek był jedynym zabudowaniem po tej stronie ulicy. Za moimi
plecami był park, a przede mną cała masa sklepików, barów i innych, podobnych
budynków.
Miasto
powoli budziło się do życia. Według e-maila, który dostałem wczorajszego
wieczora, miałem stawić się o godzinie ósmej do biura, gdzie miała podjechać po
mnie wycieczka turystów z Krakowa. Gdy zobaczyłem z daleka nadjeżdżający
autobus w oczy rzuciła mi się karetka na sygnale, która bez problemu go
wyprzedziła i zaczęła się powoli zatrzymywać po drugiej stronie ulicy,
wjeżdżając w uliczkę boczną. Zdziwiony zacząłem się rozglądać, żeby dojrzeć czy
gdzieś coś się stało i wtedy zauważyłem, że niedaleko sklepu mięsnego stała
grupka przechodniów pochylona nad dwoma ludźmi. Jeden wydawał się być
nieprzytomny, a drugi trzymał się za zakrwawioną rękę. Pewnie żule się pocięły o resztę gorzały, pomyślałem i wsiadłem bez
zastanowienia do prawie pustego autobusu.
Oprócz
mnie oraz kierowcy, siedziały tylko trzy kobiety, nieco starsze ode mnie.
Usiadłem kawałek za nimi i odetchnąłem. Autobus szybko ruszył przed siebie,
nawet nie zdążyłem się obejrzeć i spojrzeć, co dzieje się pod tym sklepem. Nie
szukałem raczej sensacji, bo w swoim życiu doświadczyłem już wystarczającej
ilości tragedii, ale warto jednak było wiedzieć, co dzieje się w pobliżu. Z rozmyślań wybił mnie głos kobiet
rozmawiających o czymś z ekscytacją.
- Mówię cię prawdę!
Ugryzł go po prostu! Jak zwierzę! – obruszyła się jedna z nich, z dużym,
okrągłym kapeluszem na głowie.
- Ćśśś! – syknęła
siedząca obok niej koleżanka z buraczkowymi włosami.
- Ja nadal nie wierzę
w takie bajki. Za dużo telewizji się naoglądałaś – stwierdziła trzecia
kobieta, z wyjątkowo skrzeczącym głosem.
- W przeciwieństwie o
twoich historiach o mężu, który ratuje ludzi to jest prawda – odgryzła się
kapelusznica. Widok twarzy Skrzeczącej był tak komiczny, że aż wywołał szeroki
uśmiech na mojej twarzy. Kłótnia była na tyle komiczna, że z chęcią bym
posłuchał jej dłużej, ale autobus właśnie dojechał do mojego przystanku i
musiałem wysiadać.
Zdziwiło
mnie, że w centrum ruch był ogromny, pomimo tak wczesnej godziny. Rozumiałem
ludzi, którzy szli do pracy, ale teraz było ich znacznie więcej. Zobaczyłem
radiowozy policyjne stojące niedaleko skrzyżowania. Z jednej strony
kontrolowali ruch, ale z drugiej rozglądali się niespokojnie. Próbowałem sobie
przypomnieć, czy dzisiejsza data oznaczała coś szczególnego, ale nie mogłem
sobie przypomnieć. Może wizyta jakiegoś
ważnego gościa, zastanawiałem się idąc w stronę biura.
Wszedłem
do środka i udałem się natychmiastowo do gabinetu szefa. Ku mojemu zaskoczeniu
nie było go w środku, za to stało tam dwóch moich znajomych – Rafał oraz
Krzysiek. Przywitałem się z nimi i włączyłem do rozmowy.
- Gdzie jest szef? – zapytałem.
- Podobno dzisiaj go
nie będzie, ale zostawił nam grupy turystów, które dzisiaj będziemy musieli
oprowadzić – powiedział starszy ode mnie Rafał, machając kartkami.
- Wiadomo dlaczego?
- Przez tę zarazę,
mówię wam – włączył się Krzysiek, który był zdecydowanie młodszy od nas i
zawsze miał opinię łatwowiernego i wierzącego w dziwne rzeczy. Tym razem jednak
zaciekawił mnie.
- Zarazę? – upewniłem
się, że dobrze usłyszałem.
- Tak… Podobno zaczęła
panować dziwna zaraz przez którą umarli wstają z grobów, wiesz jak w tych
serialach z… - rozpędził się, ale przerwał mu stanowczo Rafał.
- Krzychu skończ
pierdolić. Po prostu szef nie mógł przyjść i tyle. Dzień jest trochę szalony,
ale nie ma mowy o żadnych szkieletach czy innych potworach. Naprawdę zastanów
się co ględzisz młody – skarcił go.
- Mniejsza. Gdzie jest
moja lista? – zapytałem.
- Tutaj. Autokary
zaraz podjadą, więc lepiej się zbierajmy – zaproponował Rafał podając mi
listę.
Podziękowałem
mu i już miałem opuszczać biuro, kiedy nagle usłyszeliśmy pukanie i przez drzwi
przeszedł policjant. Nie był to byle jaki policjant, ponieważ był to mój dobry
znajomy Patryk. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, co on tu robił, ale po
chwili, gdy zobaczyłem dwie postacie wchodzące za nim zdałem sobie sprawę z
tego, co się dzieje.
- Gdzie były? – zapytałem,
witając się z nim.
- Na garażach niedaleko.
Podejrzewam, że powinny być w szkole – powiedział. Monika patrzyła w swoje
stopy, ewidentnie zawstydzona i wystraszona, ale moja starsza córka spoglądała
wprost w moje oczy. Widziałem w nich
pogardę i złość.
- Dziękuje. Zajmę się
nimi – powiedziałem. Patryk odwrócił się i już miał wychodzić, kiedy w
głowie pojawiło mi się inne, ważne pytanie – Hej, wiesz może co się dzieje w mieście? Wszędzie pełno policji, jeżdżą
karetki, trochę to wszystko niepokojące.
- Nie martw się,
wszystko jest pod kontrolą – zapewnił mnie i uśmiechnął się szczerze – Trzym się.
Po
chwili zostałem w biurze sam z córkami.
- Rozumiem, że jeżeli
nie odwiozę was sam do szkoły, to nie pójdziecie w ogóle? – zapytałem,
chociaż wiedziałem, że nie uzyskam odpowiedzi – Dobra, nie mam zresztą na to czasu. Chodźcie ze mną, ale zachowujcie
się przy turystach – postanowiłem. W sumie sam nie wiedziałem, co mną
kierowało, dlaczego po prostu nie wysłałem ich do szkoły. Był to jakiś
instynkt. Czułem ogólnie panujący niepokój, nawet pomimo słów Patryka.
Wyszliśmy
z mojego biura i podeszliśmy na parking obok, gdzie już czekał na nas autokar.
Wsiedliśmy do środka i przywitała nas grupka turystów z południa Polski, przede
wszystkim Krakowa. Posadziłem córki przy moim siedzeniu, a sam dałem znak
kierowcy żeby startował i wziąłem do ręki megafon. Przełączyłem przycisk i
powiedziałem spokojnym głosem:
- Witamy w autokarze
firmy Zabytkowe Miasta! Nazywam się Wiktor i pokaże państwu najpiękniejsze i
najbardziej niesamowite zabytki i miejsca w naszym mieście i okolicach. Proszę
się wygodnie rozsiąść ponieważ zaczniemy wycieczkę od pięknego monasteru w
Supraślu!
Grupa niczym szczególnym się nie wyróżniała. Było sporo
mężczyzn, ale też trochę kobiet. Naliczyłem zaledwie dwójkę dzieci i nikogo,
kto wyglądał na wyraźnie starszego ode mnie. Autokar ruszył, a ja spojrzałem na
zegarek. Wybiła godzina ósma dwadzieścia.
W
mieście był naprawdę duży ruch, przez co, zanim dojechaliśmy do obrzeży
dochodziła już dziewiąta. Działy się naprawdę dziwne rzeczy, które sprawiały,
że najchętniej wróciłbym do domu wraz z moimi córkami. Te siedziały
najwyraźniej zaciekawione tym co się dzieje. W radiu podawano dziwne
komunikaty, o chorobie, która rozprzestrzenia się po kraju. Nawet białostockie
stacje nie odbierały dobrze sygnału, więc nie mogłem usłyszeć całego przekazu,
ale coś było nie tak. Uspokajałem wycieczkę przez megafon, przy okazji
opowiadając o historii powstania miasta. Znałem ją na pamięć. Co i rusz
mijaliśmy wozy policyjne, a raz nawet wojskowy. Wszystkie jechały do centrum.
Zastanawiałem się, co się mogło dziać. Poza tymi dziwnymi audycjami radiowymi
oraz służbami porządku i zmożonym ruchem nie widać było żadnej różnicy. Za
oknami chodzili ludzie, słońce świeciło, a niebo było czyste.
Dopiero
na wyjeździe z miasta poczułem strach. Stały tam trzy radiowozy, które
zatrzymywały każdy wyjeżdżający samochód. Stworzył się korek, ale całe
szczęście byliśmy już blisko „bramki kontrolnej”. Dojechaliśmy na miejsce i
kierowca zatrzymał autobus. Wysiadłem i podszedłem do policjantów. Widziałem na
ich twarzy prawdziwy strach, ukryty pod fałszywymi twarzami, udającymi, że
wszystko jest pod kontrolą. Lubiłem w wolnych chwilach oglądać telewizję i nie
raz widziałem takie fałszywe maski, które ludzie ubierali żeby zwyczajnie
schować emocje. Znałem się na tym. Kolejny faktem, który sprawiał, że sytuacja
wyglądała coraz gorzej była broń, którą policjanci mieli wyciągniętą. Mimo tego
wszystkiego starałem się zachować spokój i podszedłem do jednego z wozów, gdzie
stało trzech mężczyzn i kobieta. Wszyscy w mundurach.
- Proszę natychmiast
wracać do centrum – powiedziała policjantka – Tylko tam będzie pan bezpieczny.
- Przepraszam, ale
dalej nie wiem, co się dzieje. Mogłaby mi pani to wytłumaczyć? Coś się stało?
Czy to atak terrorystyczny? – próbowałem zachować spokój, ale denerwowała
mnie już ta niewiedza.
- Nie. Coś znacznie
gorszego. W mieście są organizowane masowe ewakuacje, wszystko pod kontrolą
policji oraz wojska. Nie radzilibyśmy panu jechać tym autobusem samemu. To zbyt
niebezpieczne – wytłumaczył jeden z policjantów.
- Co się dzieje?! – zapytałem
już naprawdę zdenerwowany. Krótkofalówki policjantów wariowały od różnych
komunikatów, których nie dało się już rozróżnić, z powodu ich ilości. Do tego
nagle powietrze przeszył przeciągły dźwięk. Dźwięk syreny alarmowej. Usłyszałem
krzyki i ledwo zdążyłem się obrócić, a zobaczyłem prawdziwe piekło. Samochody
zaczęły się przebijać przez inne, byle tylko uciec z korka i wyjechać czym
prędzej z miasta. Inne z kolei stały. Pomiędzy samochodami chodzili ludzie,
którzy chcieli podejść tutaj i dowiedzieć się, co się dzieje, ale po usłyszeniu
syreny i ryku silników aut zaczęli uciekać w różne strony.
Nie
wiedziałem, co robić i chciałem zapytać o coś jeszcze policjantów, ale Ci już
biegli w stronę tłumu z wyciągniętymi pistoletami. Jeden z samochodów przebił
się już prawie przez cały korek i pomimo tego, ze wyglądał jakby przeżył
zderzenie czołowe, wyjechał i zaczął jechać prosto w naszą stronę. Instynktownie
odskoczyłem na bok i twardo upadłem na prawą rękę. Policjanci przede mną nie
mieli tego szczęścia. Czarny samochód terenowy przyspieszył i z całym impetem
staranował czwórkę mundurowych. Odrzut był tak duży, że ciała wyleciały do góry
i pospadały w różnych miejscach. Tuż obok mnie upadła policjantka, z którą
rozmawiałem. Z jej ust wyciekała strużka krwi, a rękę miała wygiętą pod bardzo
dziwnym kątem. Z początku sparaliżował mnie strach. Oddychałem szybko i nie
wiedziałem, co ze sobą zrobić. Samochody zaczęły jeździć i wtedy przypomniałem
sobie o autobusie. Musiałem do niego wrócić, tam było bezpieczniej i były tam
moje córki.
Podniosłem
się ciężko i prawie natychmiast o coś potknąłem. Był to pistolet policjantki.
Podniosłem go drżącą dłonią i wymijają resztki policjantów pobiegłem do
autobusu. Twarz kierowcy wyrażała głęboką ulgę, gdy tylko mnie zobaczył.
- Już myślałem, że pan
nie żyje. Mieliśmy właśnie odjeżdżać – powiedział.
- Dzię… dziękuje – wysapałem.
Wokół nas panował ogólny chaos. Samochody próbowały zarówno
się cofać jak i jechać do przodu. Ludzie wybiegali i zaczęli uciekać, a inni
wracali pospiesznie do aut próbując znaleźć chociaż jedno bezpieczne miejsce.
Przed nami jednak było czysto, więc kiedy tylko wsiadłem kierowca dodał gazu i
ruszył do przodu. Wyjechaliśmy na w miarę pustą szosę. Mijali nas inni
kierowcy, którzy w znacznie szybszych samochodach gnali przed siebie.
W
autobusie sytuacja też była niespokojna. Ludzie wyglądali za okna, rozmawiali
ze sobą, a także wyciągali telefony, którymi kontaktowali się z bliskimi.
Wziąłem megafon w rękę.
- Uwaga pasażerowie!
Wiem, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, ale musimy zachować teraz spokój.
Jeżeli panika wybuchnie na pokładzie, możemy z tego nie wyjść cali. Jak
odjedziemy kawałek od miasta zrobimy postój i na spokojnie dowiem się, co się
dzieje w mieście. Teraz jednak proszę o ciszę – powiedziałem najspokojniej
jak umiałem, chociaż gardło ścisnęło mi się niebezpiecznie i wiele słów
brzmiało jak zwykłe charczenie. Sytuacja jednak została opanowana. Na tym
pokładzie byli naprawdę wytrzymali psychicznie ludzie. Nawet dzieci siedziały
cicho i starały się nie przeszkadzać wtulone w swoich rodziców.
Podszedłem
do kierowcy.
- Znasz jakieś
ustronne miejsce, z dala od głównych dróg, gdzie będziemy mogli zrobić postój
przed Supraślem? – zapytałem.
- Nie wiem, co z moją
rodziną… gdzie oni teraz mogą być – wyszeptał jakby sam do siebie kierowca.
- Hej! Zostań z nami.
Musisz nas bezpiecznie dowieść, stamtąd wszystkiego się dowiemy! – krzyknąłem.
Wiedziałem, że był przerażony. Zresztą nie on jeden. Wszyscy
się bali. Coś złego działo się w mieście. Ludzie chcieli uciekać. O co mogło
chodzić?
Po
dziesięciu minutach zjechaliśmy na piaskową drogę prowadzącą w las.
Zatrzymaliśmy autobus i wysiedliśmy powoli. Jeden z pasażerów, pomagał mi
uspokajać ludzi. Uderzyły w nas barwy jesieni. Pod nogami szeleściły czerwone,
żółte oraz brązowe liście, a drzewa bez przerwy dorzucały kolejne. Słońce
oświetlało całą scenerię, tworząc istną fontannę odbijających się barw. To wszystko
kompletnie nie pasowało, do tego, co się działo. Pasażerowie rozeszli się po
polanie, próbując złapać sygnał. Nagle podeszła do mnie starsza córka.
- Wracam do miasta.
Pilnuj młodej – powiedziała, po czym odwróciła się.
- Nie ma mowy.
Trzymamy się razem, przynajmniej, póki nie dowiemy się, co się dzieje – powiedziałem
do niej stanowczo.
- Nic się nie dzieje.
Pewnie jakieś wybuchy paniki, za parę godzin będzie spokojnie – zapewniła
mnie, nie zatrzymując się. Podbiegłem za nią i pociągnąłem ją za bark.
- Zostaniesz z siostrą
i ze mną. Nie chcę słyszeć nic innego – powiedziałem. Jej oczy zabłysły
nienawiścią.
- Nie możesz mnie tu
zatrzymać – syknęła.
- Ale twoja siostra
może – postanowiłem podejść ją sposobem – Jeżeli odejdziesz, odjedziemy bez niej.
- Nie zrobisz tego! – krzyknęła.
- Tylko jeżeli nie
odejdziesz – również podniosłem głos.
Musiałem
być naprawdę kiepskim ojcem, bo uwierzyła, że byłbym w stanie to zrobić.
Fuknęła i poszła w kierunku siostry. Próbowałem dodzwonić się do służb
porządkowych, albo przyjaciół, ale moja komórka nie miała zasięgu. Byliśmy w
ponad trzydziestoosobowej grupie i nikt nie mógł wykonać telefonu. Po wielu
nieudanych próbach, zebrałem ponownie wszystkich pasażerów i tym razem bez
megafonu, przemówiłem.
- Słuchajcie moi drodzy.
Jak zauważyliście nasze telefony nie mają zasięgu. Myślę jednak, że nie warto
ryzykować powrotu do miasta, póki choć trochę nie przeczekamy tego, co tu się
dzieje. Wiem, że martwicie się o swoje rodziny, ale podejrzewam, że to co się
dzieje obejmuje tylko Białystok. Poczekajmy tutaj, w bezpiecznej grupie i
próbujmy nadal nawiązać kontakt. Jak komuś się uda, wtedy postanowimy co dalej.
A teraz prosiłbym was, żebyście się nie oddalali.
Tym razem spotkałem się z paroma pytaniami, ale niestety nie
potrafiłem na nie odpowiedzieć. Ludzie zastanawiali się, co robić. Niektórzy
dzwonili, inni siedzieli i rozmawiali z innymi pasażerami, a jeszcze inni
chodzili w te i w tamtą, próbując coś wymyśleć.
Ja
należałem do tej drugiej grupy. Siedziałem wraz z kierowcą, oraz dwoma
pasażerami, Karolem i Michałem, próbując coś wymyślić. Jako jedyni z całej
grupy wydawali się być spokojni, a przynajmniej takich sprawiali wrażenie.
- To dziwne, sygnał
niby jest, ale dodzwonić się nie da – zastanawiał się na głos Karol.
- Czyli po prostu go
nie ma – podsumował Michał.
- Nie możemy zostać w
tym lesie do końca. Musimy dowiedzieć się, co się dzieje, gdzie są organizowane
jakieś pomoce dla mieszkańców, gdzieś musi być policja lub wojsko – włączył
się do rozmowy kierowca.
Nagle,
pomimo sporego hałasu jaki panował na drodze, usłyszeliśmy dźwięk silnika.
Ludzie zrywali się z miejsc nie wiedząc czy uciekać, czy zostawać i zobaczyć
kto jedzie. Nie mieli jednak zbyt dużo czasu na reakcje. Po drodze przemknął
samochód. Minął nas jakby nigdy nic i po około dwudziestu metrach zjechał na
pobocze prosto w krzaki.
- Proszę zostać tutaj,
my to sprawdzimy – krzyknąłem do ludzi, którzy z ciekawością zaczęli iść w
stronę auta. Ruszyłem w jego stronę, a Karol i Michał poszli za mną. Kierowca nie
był do końca przekonany, więc został z tyłu oparty o autobus. Z samochodu nikt
nie wysiadał, choć było słychać dziwne tłuczenie w środku. Czułem lekki
niepokój zbliżając się do auta, ale przypomniałem sobie o pistolecie, który
znalazłem wcześniej. Zatrzymałem się, a moi towarzysze spojrzeli na mnie
zaciekawieni. Pistolet był ciężki, ale pewnie leżał mi w ręce. Poszukałem lekko
zdrętwiałymi palcami blokady i zwolniłem ją. Broń była gotowa do użycia.
Podeszliśmy
jeszcze bliżej. Szyby były brudne i nie było widać tego, co się dzieje w środku
auta, ale odgłosy były wielce niepokojące. Zapukałem w szybę i podniosłem głos.
- Wszystko w porządku?
Nic ci się nie stało?
Hałas ustał dosłownie na sekundę. Po chwili zakrwawiona dłoń
uderzyła w szybę, a następnie zaczęła walić jak popadnie, tworząc dziwny,
nienaturalny rytm.
- Cholera jest ranny!
– syknąłem. Karol zareagował przede mną i podszedł do drzwi próbując je
otworzyć. Usłyszeliśmy szumy i głosy. Kierowca auta wypadł z niego na ziemię,
wywracając przy okazji Karola. Odsunąłem się razem z Michałem odruchowo, ale po
chwili nie pożałowałem tej decyzji.
Coś
było nie tak z tym człowiekiem. Gdy Karol próbował go zepchnąć z siebie, ten
ugryzł go. Nie było to jednak zwykłe ugryzienie. Kierowca wgryzł się do krwi i
pociągnął, jakby próbował oderwać mu rękę. Karol krzyknął przeciągle.
- Pomocy, kurwa!
Michał wyraźnie chciał pomóc, ale nie wiedział, jak się za
to zabrać. Ja zareagowałem prawie natychmiast. Zamachnąłem się i kopnąłem z
całej siły dziwnego człowieka. Trafiłem butem prosto w usta. Musiałem mu
połamać zęby. Gryzoń osunął się do tyłu. Po jego twarzy spływała krew, ale, ku
mojemu zdziwieniu, był nadal przytomny. Było to dosyć imponujące jak na kogoś,
kto właśnie dostał potężny kopniak prosto w głowę. Co jednak zdziwiło mnie
bardziej to oczy mężczyzny. Były puste, wydawały się być wręcz nienaturalnie
blade, jakby straciły cały blask i ciepło.
Mutant
poderwał się i próbował znowu zaatakować Karola, ale nie zdążył. Zraniony
zdołał się już odczołgać, a ja poprawiłem kopniaka, będąc pewnym, że to
wystarczy. Niestety, ponownie byłem w błędzie. Ludzie z tyłu zaczęli się poważnie martwić
całą sytuacją, ale ja dalej skupiałem się na zagrożeniu.
- Czemu… nie… giniesz…
ty… pieprzony… potworze!? – każdy kolejny cios, który zadawałem wydawał się
nie robić żadnego wrażenia na moim przeciwniku. Widać było połamany nos, krew
wręcz zalewała mu twarz, ale ten wciąż się ruszał i dawał oznaki tego, że
najwyraźniej dalej chce walczyć. Ręka bolała mnie od zadawanych ciosów. Karol
leżał obok i próbował zatamować krwawienie zerwaną na szybką bluzą, a w tym
samym czasie Michał patrzył na całą sytuację przerażony.
Nagle
do mojej głowy wpadł pomysł. Bałem się rezultatów tego, co zrobię, ale
dzisiejszy dzień był na tyle dziwny, że nawet się nie zawahałem. Wyciągnąłem
odbezpieczony pistolet z kieszeni i wymierzyłem w głowę człowieka, który wciąż
patrzył na mnie nieobecnym spojrzeniem. Na jego zakrwawionej twarzy nie
zauważyłem nawet drobnych oznak strachu, czy jakiejkolwiek innej reakcji na to
co się działo. Wiedziałem, że nie mogę się teraz zawahać. Musiałem uchronić
tych ludzi i samego siebie. Cokolwiek było nie tak z tym człowiekiem, który
czołgał się teraz powoli w moją stronę, musiało być jakąś chorobą. Przez myśl
przeszły mi słowa, które usłyszałem w biurze. Słowa o zarazie, która
rozprzestrzenia się i sprawia, że ludzie umierają, ale pomimo tego nadal się
poruszają. Głęboko w to wierząc pociągnąłem za spust.
Odrzut
z broni zachwiał mną, ale nie upadłem. Nie spodziewałem się tak mocnego pociągnięcia. Pocisk trafił idealnie w miejsce tuż nad
nosem. Usłyszałem dźwięk nie do opisania, gdy kula przechodziła przez czaszkę.
To było naprawdę przerażające. Z tyłu za mną usłyszałem serię krzyków osób,
które najwyraźniej nie pochwalały mojego pomysłu. Zrobiłem jednak to co
musiałem. Strzał w głowę załatwił sprawę. Mutant upadł i zadrgał po raz
ostatni. Nie ruszał się już. Przetarłem pot, który nie wiadomo kiedy pojawił
się na moim czole, po czym podszedłem do Karola.
- Musisz to jak
najszybciej opatrzeć – poradziłem – Może
gdzieś w tym samochodzie będzie apteczka.
- Nie ma żadnej w
autobusie? – zapytał ze zdziwieniem Michał.
- Wątpię – odpowiedziałem
krótko i spojrzałem w stronę obserwującego akcję tłumu – Byłoby dobrze, gdybyś do nich poszedł i wytłumaczył co się stało. Jak
zacznie się panika to jesteśmy zgubieni.
Michał przytaknął po chwili i odszedł w stronę reszty. Karol
podniósł się z trudem i podszedł do bagażnika.
Zajrzałem
do środka auta w poszukiwaniu dźwigni zwalniającej zamek w bagażniku lub
kluczyka. Wypatrzyłem te drugie w stacyjce i sięgnąłem, kiedy usłyszałem dziwny
trzask. Już miałem się odwracać z przerażeniem, myśląc, że to mój przeciwnik,
który jednak jakimś cudem przetrwał strzał, ale zdałem sobie sprawę, że dziwne
dźwięki dochodzą z radia. Podniecony myślą, że w końcu czegoś się dowiem
wskoczyłem do środka pojazdu i zręcznie przesunąłem suwak odpowiedzialny za
głośność urządzenia.
Chociaż
było mnóstwo szumów i zakłóceń, wyraźnie było słychać audycję. Słowa powtarzały
się na okrągło. Nie były w żadnym wypadku dobrą wiadomością. Karol patrzył na
radio, jakby te miało go zabić, ale nie dziwiłem się. Informacja tam podawana
była przerażająca: Wszyscy pobliscy
cywile! Ta wiadomość została wygenerowana automatycznie w przypadku zagrożenia!
Alarm czerwony, kod czternasty. Epidemia. Nakazuje się natychmiastowe
opuszczenie terenów miejskich i jak najszybsze skontaktowanie się z pobliską
placówką sił porządkowych. W razie gdy taka opcja jest niemożliwa prosimy o
zostanie w domach, szczelne zamknięcie drzwi i zebranie jak największych
zapasów. Prosimy o zachowanie szczególnej ostrożności w przypadku kontaktu z
zakażoną osobą. W razie jakiejkolwiek otwartej rany nakazujemy natychmiastową
kwarantannę i odizolowanie zarażonej osoby. Pracujemy nad rozwiązaniem
problemu… Wszyscy pobliscy cywile! – wiadomość zaczęła się zapętlać, więc
przestałem słuchać. Jednak to co udało mi się usłyszeć było przerażające. Epidemia? Co to do cholery oznacza? – pytałem
sam siebie w myślach.
Nagle
dotarł do mnie pełen sens tych słów. Odwróciłem się i zobaczyłem kompletnie
przerażoną twarz Karola. Wydawał się być całkowicie zgaszony. Nie wiedziałem co
mam zrobić, więc zrobiłem to, co pierwsze przyszło mi do głowy.
- Wyciągniemy cię z
tego! – powiedziałem, próbując podbudować jego morale. Wiedziałem jednak,
że czego bym nie powiedział, za jakiś czas ten człowiek będzie w takim samym
stanie, co postać, którą przed chwilą musiałem zabić. Już miałem coś dodawać,
kiedy zobaczyłem nadbiegającego w moją stronę Michała. Sapał ciężko i widać
było, że niesie jakąś wiadomość.
- Nie uwierzycie!
Radio zadziałało! Mamy jakąś cholerną epidemię! – powiedział.
- Wiemy… - stwierdziłem
wskazując na wciąż działające obok mnie radio.
- To jednak nie
wszystko… - powiedział.
- Coś dzieje się z
jakimś pasażerem? – zapytałem.
- Właściwie tak.
Zniknęły cztery osoby. Podobno, gdy tylko podeszliśmy do auta, uciekły w
kompletnie drugą stronę. Nie próbowano ich nawet zatrzymywać… - mówił to
wolno, jakby bał się mojej reakcji. Mogło to być związane z tym, że w ręce
wciąż miałem pistolet. Odłożyłem go na bok.
- Do czego dążysz? – zapytałem,
chociaż w głębi wiedziałem co usłyszę.
- Twoje córki uciekły.
Bardzo dobre! :P Udało Ci się jak na razie zachować realizm całej sytuacji i więcej szczegółów podajesz :) Opisy wychodzą Ci coraz lepiej! Gratulacje widać progres ^^
OdpowiedzUsuńJednak nadal interesuje mnie jak zareagowało wojsko xD mimo że mamy jakie mamy, ale to jednak oni mają całą artylerię i czy będą masowo strzelać do ludzi? :D Przekonamy się w następnych rozdziałach pewnie xD
Póki co reakcją wojska są te "masowe ewakuacje". Żadna postać jednak nie brała jeszcze w nich udziału (z tych przedstawionych z perspektywy Bobra), ani żadna z tych, które są tu teraz z ojcem Łapy. Na pewno przedstawię w końcu postać, która coś takiego przeżyła, bo sporo razy wspominam o tych ewakuacjach, więc rozumiem ciekawość. A co do jako takiego wojska, to oprócz ochrony ludzkości dużo nie robią. Jedną grupę żołnierzy poznaliście w drugim tomie Apokalipsy (Ci którzy pomogli grupie Natalii dotrzeć do Torunia - Łysy, Yeti oraz Medyk). O żołnierzach wspominał też nieco Ben w tomie czwartym (przywódca Inowrocławia) :P Więc jakieś informacje są, ale konkretów rzeczywiście niedużo.
UsuńOk! To pozostaje czekać oraz życzyć weny na pisanie! ;)
UsuńHmm jak na razie wolę ojca łapy niż ją.Wogóle mam nadzieje że łapa zginie.Dobrze się
OdpowiedzUsuńzapowiada tom.