środa, 16 marca 2016

Rozdział 2: Decyzje

Rozdział 2 tomu 4.5. W tym rozdziale dowiecie się jak cała grupa z autobusu, na czele której stoi ojciec Łapy - Wiktor znalazła się w Supraślu i jakie przygody i wątpliwości spotkały ich po drodze. Rozdział nieco krótki, ale kolejne zdecydowanie to nadrobią.

Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym.

--------------------------------------------------

Rozdział 2: Decyzje

               
                Na zielonej tabliczce był biały napis. Spojrzałem się do tyłu i zauważyłem, że Michał zdecydowanie kiwa głową. Autobus stał kawałek za nim. Póki co w nie zmienionym stanie. Poza moimi córkami oraz dwoma pasażerami nikt od wczoraj nie odłączył się od naszej grupy. Nie byłem pewny, czy ludzie po prostu bali się ruszyć w swoją stronę, czy czekali na dogodną do tego sytuację.
- Supraśl? – zapytał mężczyzna wychodząc z autobusu. Już od początku wydawał się być sceptycznie nastawiony do moich pomysłów. Wczoraj gdy tylko dowiedziałem się o zniknięciu córek kazałem przeszukać okolicę i to właśnie on zanegował mój pomysł mówiąc, że nie ma sensu tracić czasu na poszukiwania teraz, gdy one są już na pewno daleko stąd. W sumie miał trochę racji, ale nie mówiło się tak do rodziców, którzy martwili się o swoje dzieci. To było po prostu niezdrowe.
- Musimy się gdzieś zatrzymać. Widziałeś, co stało się z ugryzioną osobą – wspomniałem Karola. Po ugryzieniu próbowaliśmy mu pomóc, ale nic nie dało się zrobić. Po godzinie gorączka była bardzo wysoka, a on sam nie kontaktował już ze światem. Musieliśmy go dobić.
- Wątpię, żeby ludzie się teraz poddali i chcieli tutaj przeczekać tą epidemię – powiedział podchodząc bliżej.
- Według ciebie powinniśmy szukać wojska? – zapytałem.
- To jedna z opcji. Prawdopodobnie najlepsza – stwierdził.
- Poproś tutaj resztę ludzi. Stoimy na widoku, więc będziemy się streszczać – zadecydowałem.
- Jasne – odpowiedział wracając do autobusu.
- A i jeszcze jedno. Jak się nazywasz? – zapytałem.
- Jacek – odpowiedział krótko, po czym wszedł do środka.
                Po chwili stała przede mną cała grupa ludzi. Przy okazji rozglądałem się po okolicy, ale nie widziałem nikogo. Miasto wydawało się być opustoszałe. Supraśl wcale nie był dużym miastem, więc pewnie gdy dotarły do nich wieści z Białegostoku, to ludzie pouciekali, chcąc ratować swoje życie. Teraz ja miałem grupkę, którą musiałem przekonać do zostanie tutaj. Wiedziałem, że jak ktokolwiek z nich się oddzieli będę odpowiedzialny za jego śmierć.
- Jak widzicie dojechaliśmy do Supraśla. Na świecie panuje teraz nieciekawa sytuacja, więc uważam, że to najlepsze miejsce, w którym możemy się zaszyć. Pozbieramy zapasy z okolicznych sklepów, jeżeli właściciele wrócą najwyżej oddamy im pieniądze. Zajmiemy jeden czy dwa budynki i zabezpieczymy je, tak, żebyśmy mogli tutaj na trochę zostać. Jeżeli gdzieś ma być bezpiecznie to właśnie w tak małym miasteczku sporą, współpracującą grupą – przemówiłem. Musiało to wyglądać majestatycznie. Stałem niedaleko mostu, który prowadził do głównej części miasta, a wokół latały liście, rzucane przez wiatr. Wszystkie wydawały się zgniłe, zupełnie jak to, co działo się z ludźmi.
                Grupa zareagowała różnie. Jedni zaczęli kiwać głowami, na znak, że podoba się im ten pomysł, inni spoglądali na swoich bliskich, albo osoby, z którymi zdążyli się już zaprzyjaźnić, a Jacek i parę innych osób, wygłaszało głośny sprzeciw:
- To fatalny pomysł. Jeżeli tu zostaniemy wojsko w życiu nas nie znajdzie. Poza tym pewnie wiele osób będzie uciekało z miasta i może na nas wpaść. A ludzie gdy się boją robią głupie rzeczy. Chcesz ryzykować naszym życiem? – zapytał.
- Chcę was uratować – krzyknąłem – Wojsko może być już daleko stąd. Na pewno nie przysłali dużo jednostek do takiego miasta jak Białystok. Jeżeli sami sobie nie poradzimy, to zginiemy. Tutaj będziemy bezpieczni. Oddzielenie się od grupy jest zbyt niebezpieczne. Zaufajcie mi. Przynajmniej dajcie temu szansę – próbowałem ich przekonać.
- Z każdą chwilą szansa na spotkanie wojska maleje. Słyszałem, że… - zaczął Jacek.
- Ja z kolei słyszałem w audycji, że ci którzy się nie załapali powinni zabunkrować się gdzieś z zapasami i czekać na zakończenie tego całego piekła – odgryzłem się zanim zdążył coś powiedzieć – Przecież możemy tutaj znaleźć radio i przy odrobinie majsterkowania sprawić, żeby wyłapało transmisję, gdyby rząd taką puścił. Nie mamy szans pozostawać w ciągłym ruchu. Jedna chwila nieuwagi i ktoś może zostać ugryziony, a to równa się z końcem. Tutaj możemy zabezpieczyć ulicę, Na pewno znajdzie się ktoś, kto umie walczyć. Ja na pewno będę bronił reszty – obiecałem.
- Kto właściwie przekazał dowództwo tobie? – zapytał ktoś w tłumie.
- To dobre pytanie! – pojawiały się kolejne głosy.
                Westchnąłem cicho.
- Wcale nie jestem dowódcą. Chcę po prostu zapewnić sobie i wam bezpieczeństwo. Wiem, że niektórzy mogą mieć inne spojrzenie na świat i nie mogą pojąć, że coś się właśnie skończyło, ale trzeba teraz przetrwać. A będzie to o wiele trudniejsze w pojedynkę – wytłumaczyłem spokojnie, chociaż w głębi zaczęły mi puszczać nerwy.
- Co nie zmienia faktu, że nikt nie powinien się rządzić – wtrącił Jacek.
- Ja się nie rządzę! Do cholery jasnej, nie każę wam tu być! Nie zatrzymam was jak sobie pójdziecie. Po prostu liczę na to, że nie zostanę tut sam, bo w grupie siła. Oddzieliliśmy się wczoraj na dwadzieścia metrów, a już straciliśmy jednego człowieka. Są wśród nas dzieci i kobiety. Musimy trzymać się razem, a jeżeli wasza wizja świata się sprawdzi, to za parę dni znajdzie nas wojsko! – to mówiłem już nieco bardziej zdenerwowany. Zadziałało jednak nieco lepiej. Zanim Jacek zdążył się znowu odezwać, chciałem dobić rywala – Nie mamy zapasów, chociaż spędźmy tutaj jedną noc, naładujmy się  i jak się nam nie spodoba to najwyżej jutro wyjedziemy stąd.
                Te słowa przekonały nawet Jacka. Już wczoraj mieliśmy problemy z jedzeniem, bo nikt nie przewidywał, że na wycieczkę może być potrzebne coś więcej niż parę kanapek. Zadowolony ruszyłem za resztą w stronę autobusu i zająłem swoje miejsce, na prawo od Kierowcy.
- Dobra gadka – pogratulował mi.
- Chcę przeżyć, tak samo jak ci ludzie. Oni po prostu jeszcze tego nie wiedzą – odpowiedziałem.
Autobus ruszył i przejechaliśmy przez most. Znaleźliśmy się na długiej ulicy, która rozgałęziała się w paru miejscach, ale miała właściwie wszystko czego potrzebowaliśmy. Już z daleka zauważyłem ładnie ogrodzony płotem budynek baru, sklep z bronią naprzeciwko, oraz sklep spożywczy tuż obok. Na ulicy jednak był ruch. Szybko zdałem sobie sprawę, że to muszą być kolejni zarażeni. Co prawda oprócz Karola i mężczyzny z auta nie widziałem jeszcze żadnego, ale to musiały być trupy.
                Gdy tylko wjechaliśmy na ulicę zostaliśmy praktycznie otoczeni. Chociaż nie chodziło ich zbyt dużo, to jednak nie mogliśmy się zatrzymywać, póki nie dojedziemy gdzieś. Przez chwilę zastanawiałem się, gdzie moglibyśmy zatrzymać auto i po chwili wstałem, żeby wszyscy pasażerowie, którzy już teraz byli wystraszeni, wiedzieli co się dzieje.
- Nie martwcie się. Podjedziemy do tamtego ogrodzenia, zaparkujemy i szybko zamkniemy za sobą bramę. Następnie ruszymy do budynku i go oczyścimy. Gdy sytuacja się uspokoi pomyślimy co dalej. Potrzebuje jednak teraz przynajmniej czterech ludzi do pomocy. Na front – wiedziałem, że moje słowa nie brzmiały zachęcająco, ale cztery dłonie dosyć szybko i pewnie wystrzeliły w powietrze. Michał, Jacek, oraz dwóch chłopaków w wieku mojej starszej córki. Z racji iż sam miałem pistolet im rozdałem to co mogłem. Jeden dostał mój nóż, drugi młotek do rozbijania szyb w autobusie, a pozostali dwaj metalowe rury, które służyły do otwierania dachów pojazdu.
                Autobus powoli podjeżdżał do celu. Zobaczyłem drzwi, które dzieliły nas od bezpieczeństwa. Miałem szczerą nadzieję, że były otwarte. Kierowca prowadził teraz bardzo powoli i ostrożnie. Trupy wręcz przytulały się do ścian pojazdu, próbując dostać się do środka. Jeden, który był przy moim oknie musiał paść niedawno. Nie był jeszcze brudny, ani specjalnie obdrapany. Zdradzały go jednak zimne, zgaszone oczy. Przeszły mnie ciarki. Wjechaliśmy powoli w podwórze baru. Było tutaj czysto. Umarlaki nadchodziły jednak z ulicy. Wraz z pozostałą czwórką stałem przy drzwiach i czekałem. Za chwilę musieliśmy szybko  wybiec i odciąć niebezpieczeństwo za nami.
                Kierowca ledwo zdążył otworzyć drzwi, kiedy ruszyliśmy jak z bicza. Najszybciej do bramy dotarł Jacek. Chociaż znalazł się tam dosłownie po paru sekundach, pierwszy przeciwnik już tam był. Widziałem  moment zawahania podczas zamachiwania się młotkiem. Gdyby zwlekał sekundę dłużej prawdopodobnie trup by się na niego rzucił. On jednak ocknął się w idealnym momencie. Młot powędrował od góry i z trzaskiem słyszalnym z paru metrów wbił się w czaszkę. Jacek musiał mieć sporą siłę, bo młotki z autobusów nie były tak solidne jak te normalne, poza tym składały się tylko z jednego, okrągłego kawałka metalu. Trup znieruchomiał, ale to zatrzymało na chwilę Jacka, który siłował się teraz z wyjęciem broni z głowy przeciwnika. Jeden z chłopaków podbiegł i wziął jedno z skrzydeł bramy, kiedy drugi złapał drugie. Kolejny umarlak podszedł blisko, ale tym razem zareagował Michał. Jego ruchy były zdecydowanie mniej pewne, ale odepchnął trupa. Brama zadzwoniła gdy oba skrzydła uderzyły o siebie, a zasuwa wydała z siebie metaliczny dźwięk podczas zasuwania. To kupiło nam sporo czasu.
                Ludzie z autobusu zaczęli wychodzić. Upewniłem się, że brama jest w porządku i pobiegłem do drzwi razem z resztą. Pociągnąłem za klamkę. Drzwi postawiły opór i już chciałem je przeklinać, kiedy je popchnąłem. Otworzyły się. Odetchnąłem z ulgą i wpuściłem najpierw uzbrojonych ludzi. Zaraz za nimi weszła reszta. Ja zostałem jako ostatni, patrząc ostatni raz na trupy na ulicy. Przy bramie było ich teraz około dziesięciu, ale konstrukcja wytrzymywała taki napór bez problemu. Spojrzałem w górę. Słońce świeciło przyjemnie. Zauważyłem, że tuż nad wejściem wisi duży szyld w kształcie kufla. Uśmiechnąłem się po czym zamknąłem drzwi.
                W środku było dosyć ciemno, więc pierwsze co zrobiliśmy to odsłoniliśmy zasłony. W głównym pomieszczeniu było czysto. Pokój był średniej wielkości, ale już w głowie rysował mi się plan poodsuwania niepotrzebnych stołów i krzeseł pod ściany, żeby zrobić więcej miejsca na środku. Za barem stąd widziałem rzędy butelek. Alkohol na pewno był przydatny, szczególnie w takich czasach.
- Słuchajcie – powiedziałem pół-szeptem w obawie, że w budynku może ktoś jeszcze być – Zostańcie tutaj, a my pójdzie zbadać wnętrze budynku. Zapewne na tyłach jest wyjście ewakuacyjne, które musimy zabezpieczyć. Czy dacie radę zastawić drzwi? Przynajmniej, póki nie upewnimy się, że w środku jest bezpiecznie? Zajmie się tym ktoś? – zapytałem patrząc po ludziach.
- Ja mogę – zaproponowała kobieta, nieco młodsza ode mnie.
- Dziękuje. Chodźmy – odezwałem się do pozostałej czwórki.
                Podeszliśmy ostrożnie do drzwi, które wyglądały na takie, prowadzące na zaplecze lub do kuchni. W tym wypadku było to, to pierwsze. W korytarzu panował prawie całkowity mrok. Jedyne światło dochodziło z niedużego okienka, umiejscowionego tuż pod sufitem. Nasłuchiwaliśmy przez chwilę w całkowitej ciszy, próbując zlokalizować ewentualny hałas.
- Po przeciwnej stronie ulicy mamy sklep z bronią. Powinniśmy tam coś znaleźć. Tutaj mamy alkohol, a tuż obok spożywczak. Przetrwamy to – planowałem na głos.
- Mamy za dużo szczęścia – stwierdził Jacek.
- Nie mogę się doczekać, aż usiądę z piwkiem i czymś ciepłym do żarcia – dodał, rozmarzonym głosem, Michał.
                Zaplecze składało się z serii pomieszczeń i schodów prowadzących na górę. Pomieszczenia były przeważnie składowiskami butelek lub typowych barowych przekąsek. Znaleźliśmy też nieco zapuszczoną kuchnię oraz parę pomieszczeń biurowych. Budynek podobał mi się coraz bardziej, było w nim dużo miejsca i sporo zapasów.  Znaleźliśmy też tylne wyjście, które na całe szczęście było już zamknięte, na solidną metalową sztachetę. Dolny poziom był czysty, więc ruszyliśmy zwiedzić piętro i zobaczyć, co tam możemy znaleźć. W głównej części baru zaczęło się już przemeblowanie, słychać było dźwięki przesuwanych stołów i krzeseł. Góra była znacznie mniejsza i składa się z jednego długiego korytarza, z jednym zakrętem oraz odnogami do paru pokojów. Zastanawiałem się co to był za bar, skoro miał tak rozbudowane tyły, ale w końcu przyszło mi do głowy, że prawdopodobnie na piętrze mogłyby być po prostu jakieś inne biura, niezwiązane z działalnością lokalu.
                Tutaj już od wejścia zrobiło się groźnie, ponieważ usłyszeliśmy jakiś dźwięk, dochodzący z jednego z pokojów, a na drewnianej podłodze zauważyliśmy plamę zaschniętej krwi. Po prawej od schodów znajdowała się drabina prowadząca na dach. Całe szczęście było tutaj nieco większe okno, które wpuszczało do ciasnawego korytarza trochę światła.  Próbowaliśmy poruszać się jak najbardziej cicho, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że jeżeli był tu jakiś człowiek to na pewno już wiedział, że ktoś jest w budynku. Trup nie zmieniał naszej sytuacji i dalej sprawiał, że penetrowanie tego piętra nie było zbyt bezpieczne.
                Dosyć szybko zdaliśmy sobie sprawę, że dźwięk musi dochodzić z jednego z pokojów po lewej. Stąd brzmiało niczym konający, ciężko ranny słoń, ale podejrzewałem, że jest raczej mała szansa, żeby znaleźć takie zwierzę na piętrze budynku w małym miasteczku przy Białymstoku. Oparłem się plecami do ściany, niczym w policyjnych filmach i wyszeptałem do reszty:
- Otwórzcie drzwi na mój znak, wejdę tam pierwszy i jeżeli coś nas zaatakuje to od razu strzelę, ok?
- Uważaj na siebie – poprosił jeden z chłopców, których wzięliśmy ze sobą.
Odetchnąłem cicho. Odbezpieczyłem pistolet i parę razy pokręciłem dłonią, żeby rozluźnić nieco spięte mięsnie.
                Dałem znak. Drzwi otworzyły się z impetem, po solidnym kopnięciu Jacka, a ja wparowałem ułamek sekundy później do niedużego pomieszczenia. Było tutaj dosyć ciemno, bo okno było zasłonięte firanką karmazynowego koloru, ale natychmiastowo zdałem sobie sprawę, że stoi przede mną duże drewniane biurko, a za nim siedzi jakaś postać. Gdy mnie zobaczyła natychmiast się poderwała, jakby chciała zaatakować, ale zatrzymała się dosłownie krok przede mną. Wymierzyłem w nią pistoletem i krzyknąłem.
- Odsuń się! Podnieś ręce i podejdź do ściany! JUŻ! – ostatnie słowa wypowiedziałem takim tonem, że przypominały huk wystrzału armaty. Człowiek, który przede mną stał cofnął się, ale podniósł tylko jedną rękę – Chłopcy wpuśćcie tu nieco światła – poprosiłem, a jeden z nich ostrożnie, idąc jak najdalej od spotkanego człowieka  ile mógł, pociągnął nerwowo za zasłonę i oświetlił pomieszczenie. To co zobaczyłem wyglądało potwornie.
                Do kaloryfera był przykuty człowiek. Nie wyglądał na zarażonego, ale zdecydowanie rzucał się w oczy. Musiał ważyć znacznie więcej niż sto kilogramów, był w miarę wysoki, całkowicie łysy, a jego oczy miał tak dziwny, kolor, że sam nie mogłem go dokładnie określić. Było to coś pomiędzy różem a fioletem.  Jego twarz była dodatkowo zapuchnięta, a pod oczami jego twarz przybierała kolor zgniłego fioletu. Spoglądał po nas, gdy w końcu zatrzymał wzrok na mnie.
- Kim jesteś? – zapytałem, nie opuszczając broni.
- Nie ważne. Gdzie jest ten wąsaty cwaniak? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Miał wyjątkowo wysoki głos jak na kogoś tej postury.
- O kogo ci chodzi? Wiesz jak długo tu jesteś? – zaciekawił mnie. Zresztą podejrzewałem, że to samo wrażenie mieli moi towarzysze.
- Przynajmniej parę godzin. Ten dupek przykuł mnie kajdankami do kaloryfera jak zwierzę. Jeszcze go dorwę – wyszeptał złowieszczo – Uwolnicie mnie?
- To zależy od tego, czy będziesz współpracował – powiedziałem.
- Kim wy do cholery jesteście. Nie jesteście ani jego pomocnikami, ani mieszkańcami tego miasta. W życiu was nie widziałem i… i te bronie. Jesteście jakimiś bandziorami? – jego małe oczka świdrowały pomieszczenie, jakby chciał wyskoczyć z jego twarzy i uciec.
- To ty jesteś w kajdankach – zauważył Michał. Grubas spojrzał na niego i po chwili wybuchł śmiechem.
- On coś brał – stwierdził Jacek przekazując mi tą wiadomość szeptem.
- Nie wiesz, co dzieje się na zewnątrz, prawda? – zapytałem.
- A co jakaś parada? – zapytał zaciekawiony.
- Świat się skończył. Wybuchła epidemia i po ulicach chodzą trupy – stwierdziłem jak najbardziej poważnym głosem, jaki tylko mogłem z siebie wydać. Gruby spojrzał na mnie, ale nie widziałem na jego twarzy radości, albo nadchodzącego wybuchu śmiechu. Było to raczej przerażenie.
- Tak jak w tych filmach o zombie? – zapytał.
- Dokładnie tak. Zajęliśmy ten budynek. Razem z grupą parunastu osób. Jesteśmy z Białegostoku. Znasz to miasto? – wiedziałem, że ktoś, kto znał dokładną lokalizację wszystkich budynków mógł być przydatny.
- Mój boże. Nie mogę w to uwierzyć – mówił dalej, jakby kompletnie nie usłyszał moich słów.
- Czy znasz to miejsce? Przecież cię nie zabijemy, jeżeli odpowiesz nie. Po prostu pójdziesz w swoją stronę, nie mogę narażać moich ludzi na obecność człowieka, który nawet się nie przyda. Ale jeżeli znasz się okolicach to możesz zostać i się przydać – próbowałem mu to wytłumaczyć. Mówiłem dosyć głośno, bo wiedziałem, że ma problemy z zdecydowaniem czy to jego sen, czy rzeczywistość.
                Spojrzał na mnie. Pociągnął nosem i przetarł go wolną ręką.
- Znam to miejsce. Jak to będzie możliwe to chcę zostać – stwierdził twardo. Uśmiechnąłem się.
- Byłeś sam w tym budynku? – zapytałem podchodząc do jego kajdanek i pożyczając młotek od Jacka, aby je rozbić. Wciąż byłem czujny, ale pomimo postury i groźnego wyglądu nie wydawało mi się żeby Grubas sprawiał mi większe problemy. Był wystraszony i osłabiony. Jeżeli nawet zdążyłby mnie uderzyć to szybko zostałby zabity, a pokazanie, że ufam mu na tyle, żeby podejść do niego na blisko, musiało go tylko upewnić w tym, że nie mam złych zamiarów.
- Było tu dużo osób. Ale to jedyny biuro, gdzie można przetrzymać kogoś wbrew jego woli – powiedział.
- Co masz na myśli? – wtrącił Michał.
- Chcieli mnie zamknąć za posiadanie prochów. Lubię sobie strzelić w nos w ciężki dzień – odpowiedział -  Wiem, ćpuni są niebezpieczni. Ale z tego co mówicie nie mam teraz nawet skąd brać, więc spokojnie – zapewnił.
- Cieszę się, że jesteś szczery – powiedziałem. Zamachnąłem się młotem i zacząłem uderzać w zamek tuż przy grubej ręce. Kajdanki nie były najwyższej jakości i po paru uderzeniach coś strzyknęło i uwolniłem więźnia. Odsunąłem się o krok, ale on nawet nie próbował mnie zaatakować. Rozmasował obtarty nadgarstek i podziękował kiwnięciem głowy.
- Chodźmy na dół, przedstawimy cię reszcie – zaproponował Michał.
                Wciąż ostrożnie, zeszliśmy na dół i powróciliśmy do głównego pomieszczenia. Ludzie od razu skupili swój wzrok na Grubym. Musiałem jak najszybciej uspokoić sytuację.
- To jest nasz przewodnik po mieście. Jeżeli postanowimy tutaj zostać ten człowiek pomoże nam znaleźć potrzebne zapasy, a w zamian dołączy do nas. Dzięki jego pomocy powinniśmy szybko zebrać potrzebne rzeczy i w razie potrzeby wyruszyć dalej. A teraz zabezpieczmy budynek. Spędzimy tu najbliższe dni! – powiedziałem, po czym ruszyłem do grupy ustawiającej stoły i krzesła.

2 komentarze:

  1. Super rozdział jak czytam czuję się jakbym oglądał TWD,pisz i nie przestawaj :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz :) W sobotę kolejny rozdział, zapraszam :D

      Usuń