poniedziałek, 21 marca 2016

Rozdział 3: Trzy Tygodnie

Apokalipsa 4.5 rozdział 3. W tym rozdziale przesuwamy się nieco w czasie, podobnie jak było to w tomie 1, gdy przez wiele tygodni nie działo się nic szczególnie ważnego. Od tego rozdziału zaczyna się coraz większa łączność z tomem pierwszym no i właściwie akcja nie będzie szczególnie zwalniała.

Po przeczytaniu proszę o komentarz oraz rozesłanie bloga znajomym :)

------------------------------------------------

Rozdział 3: Trzy Tygodnie

               
Dni mijały dosyć szybko .Mieliśmy co robić. Zabezpieczyliśmy dolny poziom i podwórze baru, przed potencjalnymi atakami. Pozbieraliśmy zapasy z okolicznych sklepów, oraz całą masę broni z budynku naprzeciwko. Jak się okazało, parę osób umiało całkiem nieźle strzelać, więc w wolnych chwilach trenowaliśmy kolejne osoby, żeby posiadać jak najlepiej gotowych do odpierania ataków ludzi. W między czasie mieliśmy też parę starć z innymi Ocalałymi. Parę naszych osób zginęło, ale zyskaliśmy też nowe twarze do naszej małej społeczności. Wszystko działało jak w dobrze naoliwionym mechanizmie. Skupiałem się przede wszystkim na zbudowaniu więzi pomiędzy ludźmi. Chciałem, żeby wszyscy byli moimi przyjaciółmi, ale też respektowali mnie jako dowódcę. Bo chcąc nie chcąc byłem ich dowódcą.
                Miałem przez to sporo problemów na głowie, co dobijało mnie wspólnie z moimi prywatnymi problemami. Radio nie odbierało żadnych transmisji już od naszego przyjazdu, czyli co najmniej tydzień. Straciłem już wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek, ktokolwiek nas uratuje. Teraz żyłem zasadą „najpierw strzelaj, potem pytaj”, co nie raz już uratowało mi życie. Kolejnym problemem były moje córki. Chociaż parokrotnie wyruszałem na wyprawy nie mogłem ich znaleźć. Wiedziałem jednak, że są w pobliżu. Pewnego dnia znalazłem człowieka, który został opuszczony, konający w niedużym budynku w lesie. Gdy zapytałem, kto mu to zrobił, opowiedział mi o niejakiej Łapie. Byłem pewien, że chodziło mu o moją starszą córkę. Słyszałem, ze założyła obóz, gdzieś w okolicy i siała terror. Opis nie mógł być bardziej dokładny. Wiedziała jednak, że jestem tutaj, bo moi ludzie nie wpadli na nią ani razu.
Kolejnym problemem był Gruby. Chociaż jego wkład w przeszukiwania pobliskich budynków był ogromny i dzięki niemu przebiegł bez większych problemów, to jakimś cudem znalazł narkotyki. Był wciąż lojalny i nie sprawiał żadnych problemów, jednak często odrywał się od rzeczywistości, co bywało niebezpieczne. W końcu gdyby nas zaatakowały trupy, lub ocalali i musielibyśmy uciekać, nie mielibyśmy jak go zabrać. Baza wyglądała solidnie. Wzmocnione okna i drzwi, zabudowana barykadami okolica i pełna kontrola okolicznych zaułków.
                Wybieraliśmy się akurat na ważną misję w okolicę Białegostoku. Siedziałem przed barem popijając poranną kawę i ciesząc się ciepłym dniem, co ostatnio było sporą rzadkością, kiedy podszedł do mnie Jacek.
- Auto jest gotowe do drogi – powiedział niepewnym głosem. Wiedziałem, co go gryzie.
- Nie mamy innego wyjścia – odpowiedziałem nie patrząc na niego.
- Nie musimy tego robić. Moglibyśmy dać sobie spokój. Minął już tydzień. Ci którzy jeszcze żyją dzielą się na dwa rodzaje – niebezpieczni i ich przyjaciele – słuchałem podobnych argumentów już od wczoraj.
- Dobrze wiesz, że ten człowiek i jego grupa sprowadzili tutaj sporo trupów. Nie obchodzi mnie czy zrobili to przypadkiem czy nie. Zginęła dwójka dobrych ludzi. Muszą za to zapłacić. Patrole widziały ich w okolicy już parokrotnie. Na pewno mają swoją miejscówkę gdzieś przy Białym – nawiązałem do sytuacji, która również nękała mnie od paru dni. W okolicach kręcił się tir, w którym mieszkała grupa ocalałych. Na ich czele stał postawny mężczyzna, mający na oko trzydzieści parę lat. Nie miał wiele osób przy sobie, ale ostatnio sprowadził w tę okolicę trupy, które zabiły dwóch ludzi, którzy dali się otoczyć podczas ucieczki. Zagrożenie całe szczęście minęło, ale musiałem działać. Wiedziałem, że nie eliminując w czas zagrożenia ryzykuję. A nie chciałem ryzykować życiem tych ludzi.
- Ech nie da się cię przekonać – stwierdził zrezygnowanym tonem Jacek, kręcąc powoli głową.
- Damy radę. Gdzie podział się Kierowca? – jego imię brzmiało tak naprawdę Dominik, ale Kierowca lepiej do niego pasował, w końcu to on nas wszędzie woził i przywiózł tutaj.
- Próbował robić coś na rynku, zostawił tam swój autobus i  zaraz powinien się pojawić.
                Rzeczywiście parę minut później zobaczyłem grupę, na czele której stał Kierowca. Otworzyli bramę i połowa rozeszła się do budynku, a druga połowa została, pakując ostatnie rzeczy do auta. Michał wiedząc, co się dzieje wyszedł z baru i przywitał nas skinieniem głowy.
- Pamiętaj młody, zostawiam to wszystko tobie. Uważaj na wszystko i pamiętaj jak coś pójdzie nie tak każ Grubemu wyprowadzić ludzi i uciekajcie – powtórzyłem mu po raz kolejny, od dawna ustalany plan w razie gdyby coś się stało.
- Jasna sprawa. Uważajcie na siebie. Ci ludzie nie są bezpieczni – ostrzegł mnie Michał.
Podszedłem do niego i uścisnąłem mu dłoń. Auto było zapakowane, więc ostatni raz spojrzałem na budynek baru, po czym usiadłem na siedzeniu pasażera tuż obok Kierowcy. Widziałem na jego twarzy skupienie, takie samo jak zawsze gdy miał prowadzić jakiś pojazd. Wziąłem od Jacka mapę i pokazałem kompanowi co i jak:
- Jedziemy główną po czym odbijamy tutaj – stuknąłem palcem punkt na mapie  - i tam na nich czekamy. Z tego co wiem przejeżdżają tamtędy przynajmniej raz dziennie, a droga jest długa i otoczona lasem. Nie będą mogli stamtąd uciec.
- Dalej nie rozumiem czemu się tak na nich uwzięliśmy – dodał z tyłu Jacek. Pewnego dnia zrozumiesz, powiedziałem w myślach, nie chcąc znów wdawać się w dyskusję.
                Ruszyliśmy. Na niebie widać było pojedyncze chmurki oraz słońce, które sprawiało, że aż chciało się żyć. Byłem zaskoczony jak dobrze zniosłem koniec świata. Może od zawsze pasowałem do właśnie takich klimatów, zastanawiałem się w myślach. Samochód mknął po drodze. Wyjechaliśmy z miasta i w krótce znaleźliśmy się na długiej, prostej, asfaltowej drodze prowadzącej do Białegostoku. Do samego miasta nie zapuszczaliśmy się ani razu, dobrze wiedzieliśmy, że nie spotka nas tam nic dobrego. Skoro nawet w Supraślu zdarzały się kontakty z innymi Ocalałymi to co dopiero w takim mieście jak to.
                Patrząc za okno świat wydawał się taki jak kiedyś, nie licząc pojedynczych trupów, które przechadzały się między drzewami szukając pożywienia. Gdy tylko nas zauważały odwracały powoli głowy, ale zanim zdążyły chociaż zmienić kierunek ruchu, już byliśmy daleko od nich.
- Jak jesteśmy uzbrojeni? – zapytałem.
- Cztery karabiny, sporo amunicji, zapasowe pistolety, nasze najlepsze bronie –powiedział.
- To bardzo dobrze. Pamiętajcie robimy jak najwięcej możemy i w razie problemów wycofujemy się nawet na piechotę. Dojście do Supraśla jest niczym w porównaniu z dostaniem kulki. A tym tirem nie będą mogli gonić nas przez las –przypomniałem kolejne elementy planu. Odpowiedziały mi niechętne przytaknięcia. Wiedziałem, że powtarzam im to już po raz enty, ale wolałem żeby byli źli na mnie, za moje natręctwa niż martwi.
                Droga do Białegostoku nie była daleka i już godzinę później byliśmy na zaplanowanym miejscu. Prawie kilometrowy odcinek drogi, bez żadnego zjazdu w bok, nawet leśnych ścieżek odchodzących na boki. Jadąc samochodem bez większych problemów zjechaliśmy w krzaki i zaparkowaliśmy pomiędzy dwoma drzewkami, ale wiedziałem, że Tirem nie da się tak łatwo manewrować.
Wysiedliśmy i zaczęliśmy zdecydowanie najcięższy etap – czekanie. Wciąż nie byłem pewien jak planujemy zatrzymać tir, ale miałem parę planów i któryś z nich musiał się udać. Słońce rzucało coraz to dłuższe cienie,  opadając coraz niżej, ku horyzontowi. Wiatr rozrzucał liście pod naszymi nogami i sprawiał, że momentami przechodziły ciarki po plecach. Szum unosił woń zgniłych liści, których z każdą chwilą było coraz więcej, zupełnie jak trupów na świecie.
- Może wyjdę z kimś na drogę i jak będą jechali to po prostu zaczniemy strzelać. W prostej linii powinniśmy bez problemu zabić tego ich całego kierowcę – zaakcentował te słowo, bo wiedział, ze łatwo go było pomylić z naszym Kierowcą.
- Na takim odcinku to chyba będzie najlepsza opcja. Mogę pójść z tobą. Jeżeli nie trafimy to po prostu zbiegniemy w las. Właściwie możemy próbować strzelać w opony. Seria powinna skutecznie ich zatrzymać – zastanawiałem się. Siedziałem teraz oparty o drzewo i zbierałem siły. Podobnie spędzała czas reszta. Droga była na tyle prosta, a tir na tyle duży, że nie musieliśmy się martwić, że go nie zauważymy.
- Myślę, że my powinniśmy skupić ogień na szybach. Kierowca i Grzechu będą walić po oponach. Po takiej salwie na pewno się zatrzymają. Będą musieli – zarzucił pomysłem Jacek.
- Zgoda – odpowiedziałem nie chcąc się kłócić, szczególnie, że pomysł naprawdę miał szansę zadziałać pomimo swojej prostoty.
                Nagle usłyszeliśmy w krzakach od strony zachodniej szumy. Sięgnąłem szybko po broń i spokojnie, nie robiąc hałasu wycelowałem. Jacek próbował zachować spokój, ale wychodziło mu to nieco gorzej, bo podniósł się i rozejrzał. Zobaczyłem jednak szybko ulgę na jego twarzy.
- To tylko trup. Idzie w naszą stronę, zajmę się nim – powiedział.
Zobaczyłem jak rusza pewnym krokiem, przesuwając dłonią krzaki i wyjmując nóż. Ostrze zalśniło w blasku słońca i wydało specyficzny dźwięk podczas wyjmowania zza paska. Trup wyglądał na całkiem świeżego, z rany na policzku wciąż sączyła się odrażająca mieszanka ropy i krwi. Jacek poczekał aż trup wyciągnie ręce i uderzy w niego z większą prędkością, aby wykorzystać tę siłę i przebić  się przez oczodół do mózgu. Udało mu się to bez problemu. Złapał zombie za głowę i powoli położył go na ziemi. Robił to z taką delikatnością, jakby to wciąż była żywa osoba.
                Ledwo głowa trupa dotknęła ziemi, kiedy usłyszeliśmy dźwięk nadjeżdżającego pojazdu. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że to musi być właśnie nasz cel, bo słychać go było wyraźnie, a nie widzieliśmy go jeszcze na prostej drodze.  Wstałem i podbiegłem w stronę drogi przeładowując i odbezpieczając broń. Karabin przyjemnie ciążył w ręce, napawając mnie poczuciem pewności siebie, a dźwięki przeładowywanych obok mnie karabinów sprawiały, że czułem się jeszcze lepiej. Zajęliśmy pozycję na poboczach drogi, tak żeby było nas widać, ale zarazem żebyśmy byli w stanie szybko się wycofać i uciec.
                Ogromny tir wyłonił się po chwili przed nami i z każdą sekundą był coraz bliżej. Wydawało by się jakby sunął na nas ogromny, metalowy byk, który tylko czeka na chwilę zawahania żeby nas zaatakować. Ja jednak byłem już wcelowany. Każdy metr bliżej sprawiał, że cel, którym była szyba, stawał się coraz większy. Chociaż pojazd robił naprawdę spory hałas, to przez chwilę wydawało mi się, że wszystko ucichło, jakby świat brał głęboki oddech przed tym co miało się stać. Palec nerwowo chodził mi po spuście, ale wiedziałem, że wrogowie muszą być bliżej, żeby nie zepsuć tej akcji. Bo drugiej szansy raczej nie mieliśmy.
                Pociągnąłem za spust. Cisza została rozerwana kanonadą pocisków. Tir zatrzymał się prawie momentalnie. Pociski jednak nadal leciały jakby miały rozerwać pojazd na pół. Z przedniej szyby nie zostało kompletnie nic. Opróżniłem magazynek w parę sekund, po czym sięgnąłem po drugi, bo dopiero teraz miała się zacząć prawdziwa walka. Drzwi od ładowni otworzyły się z hałasem i zaczęli z nich wychodzić ludzie. Schowałem się za drzewem i co chwilę wychylałem delikatnie, żeby sprawdzić czy wiedzą, gdzie jesteśmy. Jacek był tuż przy mnie, leżał w krzakach i celował. Po drugiej stronie drogi znajdował się Kierowca oraz mężczyzna, który się z nami zabrał na tą niebezpieczną misję.
                Wrogowie otworzyli ogień. Nie wiedzieli dokładnie, gdzie jesteśmy, ale i tak pociski przelatywały niebezpiecznie blisko naszych pozycji. Jeden nawet trafił w drzewo, odłamując kawałek kory i upadając gdzieś przy mnie. Wyjrzałem i zobaczyłem, że kierowca tira, pokaźny mężczyzna, którego widziałem już wcześniej trzyma się za twarz, która była całkowicie zakrwawiona. Musiał dostać gdzieś w okolicy oka. Kobieta stojąca przy nim starała się mu pomóc. Przed nimi stała piątka ludzi, którzy strzelali i rozglądali się uważnie, używając tira jako zasłony. Nie wiedzieli jednak skąd może paść ostrzał, a musieli zabandażować rannego. To była nasza szansa. Podbiegłem kawałek w prawo, żeby mieć prostszą linię do strzału. Jacek w tym momencie wypuścił parę pocisków, żeby odwrócić ich uwagę ode mnie. Przebiegłem szybko paręnaście metrów i kucając wystrzeliłem.
                Pierwsze strzały poleciały wyżej i obiły ściany pojazdu. Udało mi się jednak skontrolować odrzut i przejechać po ludziach broniących mężczyzny. Dwie osoby upadły natychmiastowo, z kulkami w głowie. Jedna dostała po nodze i odskoczyła w bok, a dwie ostatnie schowały się po drugiej stronie tira. Nie pomogło im to jednak w ogóle, bo po chwili zobaczyłem jak upadają, przedziurawieni jak sito przez Kierowcę. Walka mogła wydawać się wygrana, ale w tym całym zamieszaniu nawet nie zauważyłem kiedy kierowca tira wstał z ogromną bronią w ręku. Musiał to być jakiś karabin snajperski, bo był naprawdę długi i prezentował się świetnie. Pomimo rany na twarzy mężczyzna zaczął mierzyć gdzieś na tyły, tam gdzie stał Kierowca i wystrzelił. Huk jaki poszedł był straszny. Wydawało się jakby w tamto miejsce uderzyła błyskawica.  Chciałem powstrzymać mężczyznę, ale kobieta, która go chwilę wcześniej bandażowała zlokalizowała mnie i Jacka i puściła serię po krzakach.
                Przeszywający ból w ramieniu gdy kula przechodziła przez moje ciało był nie do opisania. Upadłem na ziemię aby uniknąć kolejnego trafienia, ale wiedziałem, że moi ludzie wciąż tam są. Jacek dobiegł do mnie po chwili i pomógł mi schować się za drzewo. Pomimo zabicia piątki z nich i tak nie wygraliśmy tej walki. Teraz my byliśmy w kiepskiej pozycji, schowani za drzewem.  Wrogowie jednak do nas nie podchodzili. Baliśmy się wychylić, aby zobaczyć jak wygląda sytuacja, ale nie słyszeliśmy zbliżających się kroków. Padł tylko jeszcze jeden strzał z snajperki.
                Po chwili usłyszeliśmy dźwięk odpalanego silnika i zobaczyliśmy, że tir odjeżdża w drugą stronę. To był koniec starcia.
- Wszystko ok? – zapytał Jacek.
- Ta… boli jak cholera, ale żyje – odpowiedziałem przez zaciśnięte zęby.
- Musimy sprawdzić, co z Kierowcą i tym drugim – stwierdził.
- Dobra – podniosłem się przy jego pomocy i spojrzałem na ulicę. Nie wyglądało to zbyt ciekawie. Leżało tu siedem ciał. Poczułem dziwne ukłucie w brzuchu, kiedy zobaczyłem, wręcz rozerwane, ciało Kierowcy. Dostał w brzuch, a moc broni, którą miał mężczyzna była ogromna, bo pocisk przeleciał na wylot zostawiając sporą dziurę. Tuż obok leżał drugi z naszej grupy, która miał mniej szczęścia bo dostał prosto w głowę. Wyglądało to jakby ktoś odłamał kawałek okrągłego ciasteczka, zostawiając nierówną jedną czwartą.
- Kurwa… - skomentował krótko Jacek.
- Musimy się stąd zbierać – powiedziałem.
- Poczekaj – poprosił po czym uklęknął przy Kierowcy i pewnym ruchem przebił ostrzem przez dolną część twarzy do mózgu. Widziałem jak drżały mu ręce – To nie było opłacalne.
- To było konieczne – odpowiedziałem odwracając się i sprawdzając, czy ktoś z grupy z tira przeżył. Już mieliśmy odchodzić, kiedy zauważyłem, że jedna z osób wciąż oddycha. Podszedłem do niej i zdałem sobie sprawę, że to ten chłopak, który dostał w nogę i odczołgał się do tyłu. Był młody, wyglądał jakby miał tyle lat co moja starsza córka. Nie miałem jednak skrupułów. Wycelowałem karabinem i już miałem strzelać, kiedy on wydał z siebie dźwięk. Przez chwilę myślałem, że próbuje coś powiedzieć, ale to był tylko śmiech. Dławiący, charczący rechot.
                Zdenerwowany zachowaniem chłopaka przyłożyłem mu lufę do głowy. Chciałem żeby się bał. On jednak wycharczał tylko:
- Strzeż… się… Łowcy.
Strzeliłem. Jego słowa była zastanawiające, ale nie miałem teraz czasu na analizę. Zebraliśmy bronie i ruszyliśmy w stronę auta. Droga powrotna była znacznie szybsza. Jacek nie odzywał się ani słowem, a ja byłem mu za to wdzięczny. Wystarczająco biłem się teraz z myślami. Nie miałem żadnego problemu z ocenieniem tego ataku na bardzo korzystny, jednak zginęła kolejna dwójka ludzi i te słowa umierającego chłopaka. „Strzeż się Łowcy”, co one mogły oznaczać? Czy Łowca to był ktoś z ich grupy? Może to właśnie jego trafiliśmy w twarz? A może był nowy odłam tej całej grupy, o której nie wiedzieliśmy? Pytań było mnóstwo, odpowiedzi niewiele. Jeden problem jednak miałem już z głowy i chociaż zapłaciłem za niego dużą cenę, zapewniłem spokój.
                Dojechaliśmy do Supraśla gdy było już ciemno. Z uśmiechem na twarzy przywitałem światła oświetlające główną ulicę przed barem i sam bar. Kosztowało nas to sporo wysiłku, ale oświetlenie okolicy było na dłuższą metę dobrym pomysłem. Jak ktoś miał nas znaleźć  to i tak by to zrobił, a w ten sposób my mogliśmy widzieć wszystko.
                Wjechaliśmy na podwórze baru, po tym jak Michał otworzył nam bramę. Wysiadłem z samochodu, wciąż trzymając się za zranioną rękę. Bolała mnie, ale już dawno przestała krwawić. Mimo to chciałem dać ją do obejrzenia lekarzowi, który szczęśliwie był jednym z uczestników wycieczki. Poskładał już nie jedną osobę i pomógł tym samym utrzymać nasz obóz w aktualnym stanie. Spojrzenie Michała do środka, gdzie byłem tylko ja i Jacek musiało być wyraźne, bo nawet nie pytał o Kierowcę i drugiego pasażera.
- Udało wam się ich wybić? – zapytał.
- Załatwiliśmy piątkę i okaleczyliśmy ich szefa. Raczej się z tego nie poskładają – powiedziałem.
- Dobre i to – ucieszył się – Lepiej pokaż tę ranę doktorkowi. To raczej nic poważnego, ale lepiej dmuchać na zimne.
- Tak zrobię – zapewniłem po czym ruszyłem do wnętrza. Drzwi były otwarte, bo przed samym barem, a także na dachu mieliśmy ludzi, którzy ciągle pełnili wartę. W głównej sali siedziało teraz parę osób, które szyły ubrania, oraz grały w rzutki. Przywitałem ich skinięciem głowy i szybko ruszyłem na zaplecze. Ledwo przeszedłem przez drzwi, a spotkałem Grubego. Spojrzał na mnie ponuro.
- Już wróciliście? Co ci się stało?
- Trafili mnie. Spokojna głowa to nic poważnego. Jakieś wieści? – zapytałem.
- Niejaka Łapa  była widziana przez naszych w Grabówce. Podobno sporo tam namieszała i starła się z inną, przejeżdżającą grupą – zaraportował.
- To wszystko? – zapytałem. Wiedziałem, że moje córki są w pobliżu i wiedziałem, że póki nie usłyszę, że udało się im ją złapać to nic nie zmieni. Nie wiedzieliśmy gdzie i czy w ogóle ma obóz.
- Ta. Bez zmian – powiedział.
- Dzięki – klepnąłem go po ramieniu zdrową ręką – Pilnuj się chłopie.
- Jasna sprawa – obiecał, po czym poczłapał wolnym krokiem w stronę swojego pokoju.
                Doktor oczyścił i zabandażował mi ranę. Dał mi też jakąś maść po czym kazał odpoczywać przez parę dni. Wyjątkowo miałem taki zamiar. Po wizycie poszedłem prosto do swojego pokoju. Udało mi się zarezerwować całkiem przytulny pokój, z oknem wychodzącym na stronę, z której przyszliśmy, czyli most. Sięgnąłem po przemyconą butelkę whisky i nalewając sobie solidną ilość do szklanki, usiadłem ciężko na starym, rozpadającym się fotelu. Wystarczyło parę łyków żebym zasnął.
                Obudziły mnie krzyki. Z początku przerażony poderwałem się szukając broni z obawą, że ktoś na nas napadł, ale zdałem sobie sprawę, że krzyki były raczej odległe i dochodziły z zewnątrz. Mimo tego szybko się ubrałem, wziąłem jeszcze jednego łyka whisky i ruszyłem schodami na dół. Na jednym z korytarzy  wpadłem na Grubego, który właśnie szedł do mnie.
- Co się dzieje? – zapytałem.
- Jakaś dziewczyna lub kobieta krzyczy parę ulic dalej. Co mamy z tym zrobić?
- Musimy to sprawdzić – odpowiedziałem prawie natychmiast, przyspieszając. Chociaż nie byłem człowiekiem wierzącym w cuda, to mogła być któraś z moich córek, a nie mogłem przegapić takiej okazji. W głównym pomieszczeniu panowało poruszenie, ludzie wyglądali przez okna i szukali źródła hałasu.
- Jeżeli zaraz tam nie pójdziemy te wrzaski ściągną wszystkie trupy z okolicy – zauważył Jacek.
                Wyszliśmy na dwór. Było całkiem zimno, a księżyc wisiał wysoko na niebie. Musiał być późny wieczór. Michał, Gruby i Jacek poszli za mną. Otworzyłem furtkę i wypuściłem ich, zamykając za nami, na wypadek gdyby to była pułapka. Krzyki było słychać znacznie wyraźniej niż w budynku i dochodziły z ulicy naprzeciwko nas. Ledwo wyszliśmy na ulicę, gdy zauważyliśmy po naszej lewej parę trupów idących mostem. Wszystkie pracę oczyszczające okolicę zostały zniweczone.  Zimne powietrze nieprzyjemnie drażniło moją ranę i sprawiało, że gdy tylko prostowałem lub zginałem rękę, odczuwałem falę tępego bólu.
                Skręciliśmy w uliczkę obok, która prowadziła do sklepu, który zdążyliśmy już całkiem dokładnie przeszukać, oraz paru piętrowych budynków, które kiedyś mieściły nieduże sklepy lub biura. Dźwięk dochodził gdzieś stąd, widzieliśmy parę trupów dobijających się do niedużego kiosku stojącego obok sklepu.
- Tam – wskazał Jacek.
W środku widać było światło, a na około znajdowało się parę trupów, które usilnie starały się dostać do środka. Ruszyliśmy ostrożnie do przodu. Kiosk trzymał się jeszcze nieźle, więc nie musieliśmy się aż tak śpieszyć, żeby uratować nieznajomą kobietę. Teraz z bliska było dokładnie słychać, że prosiła o pomoc, ale była tak wystraszona, że z jej ust dobywał się bardziej bełkot niż słowa.
                Powoli ruszyliśmy od flanki, tam gdzie było nieco mniej trupów. Kolejne podchodził z pobliskich uliczek i powoli zamykały nam drogi ucieczki. Zamachnąłem się do najbliższego i wbiłem mu nóż w oko, wyjmując go w miarę gładko i nie tracąc przy tym równowagi.  Jacek tuż obok mnie powalił kolejnego trupa toporem.  Gruby podbiegł nieco bliżej i odpychając trupy rękoma, dobijał je metalową pałką. Michał trzyma się nieco bardziej z tyłu i czekał z wyciągniętą bronią, żeby w razie większych problemów osłaniać nas. Dosyć sprawnie przebiliśmy się pod sam kiosk. Trupy były coraz bliżej, ale Jacek wraz z Grubym osłaniali mnie, a Michał zaczął strzelać.
                Pociągnąłem za klamkę, ale drzwi były zamknięte od środka. Podszedłem do szyby i zapukałem. W środku rzeczywiście była jakaś dziewczyna. Przez szybę nie byłem pewien, czy to mogła być któraś z moich córek, ale gdy mnie zauważyła odsunęła się pod ścianę.
- Otwieraj do cholery! Za chwilę będzie tu ich więcej! – krzyknąłem pokazując na drzwi.  Jacek odskoczył w moją stronę, gdy próbował go złapać jeden z trupów i z całym impetem nadepnął na jego czaszkę wgniatając ją delikatnie.
Dziewczyna z kiosku była przerażona, ale zareagowała szybko. Drzwi otworzyły się, a ja pociągnąłem ja za rękę, co wywołało kolejną falę bólu w moim ramieniu, ale ciągnąc ją, zacząłem przebijać się z powrotem. Michał właśnie przeładowywał karabin, kiedy nasza czwórka zaczęła się do niego przebijać.
                Dziewczyna już nie krzyczała, ale teraz byłem pewien, że jej nie znałem. To była przypadkowa ocalała. Nie mogłem jej jednak teraz tak zostawić, kiedy zaryzykowaliśmy tak dużo. Gruby wyjął pistolet, to samo zrobił Jacek. Zombie było po prostu za dużo, żeby ryzykować walką na blisko. Przejście do uliczki, z której przyszliśmy, nie było łatwe, ale na całe szczęście ona była czysta. Udało nam się uciec. Ruszyliśmy pędem wzdłuż ulicy prosto do naszego obozu. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę furtki i ją zamknęliśmy, odetchnęliśmy z ulgą.  Oddychaliśmy ciężko, płuca wydawały się być suche, a serce waliło jak oszalałe. Gruby, który przebiegł najwięcej sapał jak parowóz, ale nikt z nas nie został ugryziony, a dziewczyna, którą uratowaliśmy też była dobrym stanie. Patrzyła na nas wystraszona.

- Dziękuje – powiedziała po cichu.

2 komentarze:

  1. Ahh te "smaczki" ze zwykłej Apokalipsy :D :D Super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W kolejnych dwóch rozdziałach będzie ich jeszcze więcej :D

      Usuń